1. Od czego zacząć?
1.1.
Powyższe pytanie jest niebywale ważne (czyli – gdyby je zważyć – niezwykle ciężkie, obciążone) w odniesieniu do poezji Waldemara Jochera. Niesłychanie też zasadne i zasadnicze: ustanawiające zasadę (jedno z możliwych tłumaczeń presokratejskiego pojęcia arché panton) tego, co potem, dalszego ruchu czytelniczej myśli.
2. (1. 1. 1.)
Pytanie powyższe jest zatem niebywale ważne w odniesieniu do poezji Waldemara Jochera: poety, który deklaruje, że wszystko, co napisał, wyrasta (i wraca) z (i do) biblijnych toposów początku.
2.1.
Pierwszy zwój Tory, początek: Bereszit bara Elohim, „na początku Bóg stworzył”. Ostatnia Ewangelia, Janowa, początek: En arché én ho logos, „na początku było Słowo”. Dwa określenia początku – i mnogość translatologicznych, teologicznych, filozoficznych, semantycznych zapętleń. Hebrajskiemu bereszit przypisuje się w znakomitej większości tłumaczeń Pisma sens głównie temporalny (w Septuagincie jest identycznie jak u Jana: „En arché”; u Hieronima – „In principio”). A przecież chodzi tu o moment poniekąd przed czasem, zanim zaczęło się cokolwiek – więc również o pierwotny punkt spoczynku, niewyobrażalny, pozaumysłowy, niewysławialny (jak byłoby zapewne u Stagiryty, dla którego nie do pomyślenia był jedyny dostępny umysłowi ruch rzeczy bez założenia przedwstępnej nieruchomości, jak i u Immanuela Kanta, który wszelkie myślenie warunkował posiadaniem apriorycznych, niewykoncypowalnych idei czasu i przestrzeni). Bereszit to właściwie „prapoczątek”, ale też „prazasada”, „wszechprzyczyna”, „zaczyn”. Podobnie u Jana: jego arché (czyli może – jednak – jak w intuicji Siedemdziesięciu) jest tym samym, co nawiedzało refleksję wspomnianych już pradziadów filozofii z Jonii: zasadą, fundamentem, racją, przyczyną, władzą, sensem, myślą… I tu (u żydów), i tam (u chrześcijan) chodzi więc nie tylko o prosty moment początku, lecz także o poprzedzającą początek siłę sprawczą.
2.2.
Wiadomo, czym jest incipit: pierwszym wersem utworu poetyckiego spełniającym (głównie w praktyce edytorskiej) funkcję roboczego tytułu dla wiersza, którego autor nie zatytułował. Tymczasem ostatnia książka Waldemara Jochera to trzydzieści tekstów nie tylko konsekwentnie (również w sensie użytkowania wyrazów – i ich połączeń – z jednego pola semantycznego) zatytułowanych, ale też starannie ponumerowanych (ściśle rzecz ujmując, wierszy jest XXX; Jocher posługuje się numeracją rzymską). Skąd zatem „incipit”? Bo wszystko, co zostało tu napisane, jest ledwie początkiem, zapowiedzią nieskończonej potencjalności. Incipit jako zabieg wydawniczy to w gruncie rzeczy figura głębokiego paradoksu (pokrewnego temu, w jaki sposób Ashbery pisze o autoportrecie Parmigianina): stojąc przed tekstem, jednocześnie jest i nie jest tym, co zapowiada; będąc pierwszym wersem, równocześnie jest i nie jest integralną częścią utworu. Poezja Waldemara Jochera, tak bez reszty wypełniona ruchem, dzianiem się (o tej ruchliwości pisał w legendarnym już dzisiaj blurbie z okładki „Przetrwalnika”, poprzedniego tomu poety, Grzegorz Jankowicz), zwija się do wewnątrz, poddaje próbie nasze naturalne nawyki lektury linearnej, diachronicznej (mówiąc Ingardenem: fazowej) w imię synchronii i punktu. Każdy kolejny wiersz to fiat, próba – nabożnego, nie heretyckiego; a jeśli nawet heretyckiego, to dyktowanego imperatywem jakiejś wyższej, gnostyckiej może nabożności – odtworzenia gestu kreacji.
Każdy kolejny wiersz to fiat, próba – nawet jeśli heretyckiego, to dyktowanego imperatywem jakiejś wyższej, gnostyckiej może nabożności – odtworzenia gestu kreacji
2.3.
Jest jeszcze oczywiście sprawa słowa, a raczej Słowa, owego Janowego logosu – pojęcia znów szalenie wieloznacznego, „słowa” w sensie ściśle gramatycznym, ale też: sensu, rozumu, pełni… Czy poezja Jochera jest zapisem pragnieniowej struktury poszukiwania owego sensu – niech będzie: poszukiwania Boga? Podczas lektury „Przetrwalnika” (skądinąd tomu skandalicznie przeoczonego, zwłaszcza jeśli chodzi o dystrybucję nagród) miałem nieustające wrażenie, że podsłuchuję szum świadomości przenicowanej przez Maszynę, a z drugiej strony – że ten szum gęstnieje w gramatyczną metafizykę zogniskowaną wokół poszukiwania Deus in Machina. W „Incipicie” reżim Maszyny wymieniony został na reżim Ciała (o czym za chwilę), ale cała reszta pozostała bez zmian: jeśli Jocher próbuje nastroić swoją poetycką aparaturę na częstotliwość, na której nadaje do nas Bóg, to jego komunikat jest skrajnie odległy od apollińsko-platońskiej klarowności logosu: Bóg przemawia tu nie poprzez greckie słowo, ale poprzez żydowski dahvar (tu odsyłam do kapitalnych spekulacji Agaty Bielik-Robson z jej „Ducha powierzchni”), „głos”, o którym z taką samą pewnością wiemy, że coś znaczy, jak i absolutnie nie wiemy, co znaczy.
3. (1.1.2.)
Pytanie powyższe jest przeto niezwykle obciążone w odniesieniu zwłaszcza do najnowszej książki Jochera, która w całości niemal nanizana jest na oś znaczeń, metafor, tropów, obrazów i gier, które układają się w porządek zapłodnienia, poczęcia, ciąży i porodu. Jest przeto – pytanie – nie tylko obciążone, ale też ob-ciążone.
3.1.
Rzecz doskonale (nie)przypadkowa: „Incipit” dotarł do mnie w pierwszych dniach po przyjściu na świat mojego drugiego syna. Co doprowadziło (poza sprawą oczywistą: że moja lektura tych wierszy była szczególnie intensywna – nie na poziomie rozbioru intelektualnego, ale emocjonalnie, somatycznie, organicznie) do sytuacji specyficznego rozdwojenia. Z jednej strony – absolutnie nie miałem głowy (i czasu) do tego, by zabrać się za pisanie. Z drugiej – im bardziej (kąpiąc, przewijając, karmiąc, spacerując, usypiając) nie pisałem, tym bardziej kontrasygnowałem wszystko, co napisał Waldemar Jocher. (Przykład tego, jak bardzo doświadczeniowo czytałem „Incipit”: wiersz „XXIII. poród” zaczyna się od wyliczenia – „140, 120, 101 / 130, 131, 139”. Jeśli przyjąć – w ślad za kanonicznymi rozpoznaniami ojca literackiej hermeneutyki, Wilhelma Diltheya – że interpretacja jest bardziej sprawą zsubektywizowanego rozumienia, nie obiektywnej, niezależnej od poznającego podmiotu wiedzy, to dostąpiłem tu od razu wiedzy pełnej, nieuwikłanej w labirynty interpretowania: nie tylko wiedziałem, że są to zapisy kardiotokograficzne z pierwszego etapu porodu, jeszcze przed wystąpieniem skurczy partych, ale też poczułem ulgę, że wszystko jest w porządku, że po chwilowym obniżeniu akcja serca płodu powróciła do bezpiecznych wartości).
3.2.
Jak już wspomniałem: uwięzienie w Maszynie, porządkujące całościowy sens „Przetrwalnika”, w „Incipicie” zostało wymienione na uwięzienie w Ciele: ciele zapładniającym, ciele poczynającym, ciele brzemiennym, ciele rodzącym. Ciele – w pewnym sensie – najpełniejszym (jak pełna jest macica kobiety w ciąży), najdoskonalszym, czyli znajdującym swoje potwierdzenie i przedłużenie w ciele dziecka. Stąd pewnie w nowym tomie Waldemara Jochera takie natręctwo obrazów wekslujących sens na to, co biologiczne, organiczne. To w istocie propozycja nowego systemu gramatycznego, zakorzenionego w tym, co z ciała (poetyka Jochera – niezwykle konsekwentna, idiomatyczna, by nie rzec, że idiosynkratyczna – zawisa na składni, tym bardziej narzucającej się uwadze, im bardziej proponującej najmniej oczekiwane rozwiązania zdaniowych równań; można śmiało powiedzieć, że składnia ta pączkuje – dokładnie tak, jak rozrasta się zapłodniona komórka jajowa).
3.3.
Tak zatem – jeszcze jedno możliwe znaczenie tytułu całego tomu: jeśli incipit to wers tyleż poprzedzający wiersz, ileż stanowiący jego integralną część, to w optyce prenatalnej syntaksy znaczeń całej książki jest on tym samym, co zygota, czyli stadium poprzedzającym życie, które już w tym stadium jest osobowo obecne. Jest tym nierozkładalnym czymś, od czego-się-zaczyna (wiersz, tom, życie etc.).
3.4.
Co prowadzi mnie do rozpoznania – jak sądzę – kluczowego dla całej mojej egzegezy „Incipitu”. Otóż – książka ta nie jest jedynie poetyckim opisaniem porodu (choć samo to byłoby już faktem z historycznoliterackiego punktu widzenia doniosłym; nasza polska kultura ma nielichy problem nie tyle nawet z ciążą doświadczaną z perspektywy ojcowskiej, co ze znalezieniem dla tego doświadczenia wystarczająco samoistnego dyskursu: mówiąc językiem psychologii, brakuje nam językowych rytuałów zaświadczających przepracowywanie zespołu kuwady). Otóż wydaje mi się, że Jocher sięga po porodowy (ginekologiczno-położniczy) szyfr, metodologię kodowania znaczeń, bo oprócz zapłodnienia, poczęcia, ciąży i porodu nic go – na poziomie metapoetyckim – nie interesuje. Wiersze z „Incipitu” są poszukiwaniem/nasłuchiwaniem Boga? Są. Ten Bóg skrywa się w Głosie/Słowie? Tak. To Słowo/Głos są – jeśli opiszemy ich boskiego nadawcę właściwościami ukształtowanymi na gruncie judeochrześcijańskiej wyobraźni religijnej – tymi samymi, które zabrzmiały bereszit, en arché, in principio; czy to stamtąd wypłynęła fala dźwiękowa porządkująca Chaos w kształt Kosmosu? Nie inaczej. A zatem to sprawa autotematyzmu: nie (nie tylko) poezja-o-porodzie, lecz także (nade wszystko) poród-jako-poezja.
Polska kultura ma nielichy problem nie tyle nawet z ciążą doświadczaną z perspektywy ojcowskiej, co ze znalezieniem dla tego doświadczenia wystarczająco samoistnego dyskursu
4. (1.1.3.)
Pytanie powyższe jest również niesłychanie zasadne w odniesieniu do kogoś, kto w różnych przestrzeniach zapisanego legitymuje się biogramem, w którym nazywa (się? siebie?) „autorem i asystentem autora w jednym”, „permanentnym błędem w procesie tworzenia”.
4.1.
Poezja Waldemara Jochera jest błędem w dwojakim – co najmniej – znaczeniu. Po pierwsze: bo w zgodzie z definicją poezji, jaką pozostawili nam w spadku rosyjscy formaliści (zwłaszcza Wiktor Borisowicz), jest ona zakłóceniem naszego zastygłego w doksę sposobu użytkowania języka – to chwyt (prijom) uniezwyklenia (ostranienija); to jednak mało dystynktywne, to da się powiedzieć (jeśli tylko taka wola powiadającego) o każdej właściwie poezji. Po wtóre: swoją poetykę Jocher funduje na naruszeniach normy gramatycznej – albo w zakresie składni (to pisarstwo niemal bez reszty – choć rzadko w sposób oczywisty i dosłowny – sylleptyczne: grupy werbalne podporządkowują sobie nawarstwione, splatane i wzajemnie skonfliktowane grupy nominalne), albo w porządku leksyki (uruchomiony zostaje najbardziej nieprzewidywalny potencjał polisemii).
4.2.
Skądinąd: można zastanawiać się, czy taka asekuracja względem normatywnej polszczyzny wynika bardziej z doświadczenia języka jako ukrytego porządku, który ma tchnąć życie w powszednią komunikatywność pozorowaną (tak zapewne widzieliby sprawę Hans Blumenberg albo Jurij Łotman), czy jest dokładnie na odwrót – język zastany to opresja, którą można zdetonować przez doprowadzenie do poziomu bełkotu (to byłaby inspiracja poniekąd lingwistyczna i nowofalowa); dla mnie i mojego czytania „Incipitu” dywagacje takie wydają się jednak na tyle marginalne, że poprzestanę na takim właśnie zaledwie zasygnalizowaniu ich możliwości.
4.3.
W tym roku mija okrągłe półwiecze od pierwszego wydania „Głosu Pana” – jednej z najznakomitszych (o ile nie po prostu najznakomitszej) powieści Stanisława Lema. Fabuła – jak to często u Lema bywa – daje się streścić w jednym zdaniu i brzmi w takim streszczeniu nieznośnie banalnie, niczym powielenie najbardziej spetryfikowanych, nastawionych na najtańsze przygodowe efekciarstwo klisz prozy fantastycznonaukowej. To jedno zdanie brzmiałoby tu następująco: czytelnik wchodzi w posiadanie dziennika Piotra S. Hogartha, matematyka zaangażowanego w strategiczny projekt amerykańskiego Departamentu Obrony, którego to projektu celem jest rozszyfrowanie przez zgromadzonych w tajnym ośrodku gdzieś na pustyni w Nevadzie jajogłowych neutrinowego szumu płynącego na Ziemię z okolic gwiazdozbioru Canis Minor – szum ten wygląda bowiem jak komunikat słany nam przez pozaziemską inteligencję. Oczywiście – jak to u Lema: cały śmiały zamysł badawczy o kryptonimie MAVO (angielskie Master’s Voice, czyli tytułowy Głos Pana) kończy się spektakularnym fiaskiem, a autor zamienia powieść w esej na temat klęski naszych nad miarę rozdmuchanych poznawczych ambicji. Czemu o tym piszę? Bo jeśli wiersze z „Incipitu” są zapisem pewnego założycielskiego błędu, to Waldemar Jocher – nie osobowy autor, a maszyna do notowania zwana „asystentem autora” – jest takim właśnie utajnionym wśród piasków Nevady rejestratorem szumu, o którym do końca nie dowiemy się, czy jest utajonym sensem, głosem (dahvar) Pana (Logosu), czy też „permanentnym błędem w procesie tworzenia” (jak i sam Jocher), bełkotem próżni, któremu w poczuciu zagrożenia kosmiczną rozpaczą próbujemy nadać pozory znaczenia.
5. (1.1.4.)
Pytanie powyższe jest wreszcie zasadne w odniesieniu do pisarza, który publicznie deklaruje, że po incipicie nie nastąpią kolejne wersy, że „Incipit” jest jego ostatnią książką.
5.1.
A zatem – będzie tylko początek i to, co przed. Tylko Logos jako punkt dojścia tego, co przed nim – boskich ust, z których rozległ się dahvar, żeby się-stało-się. Tylko ostateczność porodu. Tylko szum na obraz i podobieństwo.
6. (1.1.5.)
Od czego zacząć? To nie pytanie, to odpowiedź (wystarczy usunąć znak zapytania): żeby był początek, musi być coś (cokolwiek, co po prostu jest przez sam fakt tego, że nie-jest-niczym), bo tylko nic nie ma początku (ta rzymska numeracja kolejnych utworów w tomie… wszak wśród liczb rzymskich nie ma zera; nie ma niczego, od początku – i przed nim – jest jakieś-coś). Od Czego(ś) zacząć.
Waldemar Jocher
„Incipit", Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka, Mikołów 2017, s. 40.
ur. 1978 roku w Nowym Sączu, mieszka w Krakowie, uczy w Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów. Doktoryzował się, publikował w tzw. branży (w realu i wirtualu), był stypendystą i laureatem, napisał książkę o Aleksandrze Wacie, przez jakiś czas redagował kilka sieciowych przestrzeni Biura Literackiego. Ma na swoje usługi dwa internetowe wampiry – bloga Bartleby de Angola i biBLioteczny cykl tekstów Wieża Kurremkarmerruka. Mąż i ojciec, metafizyk, dorywczy sportowiec – ma poważny problem z tym, że jego teksty krytycznoliterackie rzadko piszą mu się krótsze niż dwadzieścia tysięcy znaków.