fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Opowiadanie jeszcze raz tego, co się napisało, to zawsze kłopot dla autorki. Ponadto moja „Lesbos” to tylko jedna z tysięcy książek ukazujących się co roku w Polsce, więc – mógłby ktoś zapytać – dlaczego na moim miejscu nie stoi inna autorka z inną książką? Odpowiedź jest boleśnie prosta: tak się składa, że „Lesbos” to jedyna w ostatnim czasie – wydana w głównym nurcie – literacka w formie książka mówiąca wprost, na poważnie i w całości o miłości kobiet.

Literacka w formie, czyli – z grubsza rzecz biorąc – nie reportaż i nie wywiad.

Wprost, na poważnie i w całości, czyli – nie przy okazji innych tematów, nie na zasadzie przymierzania masek i nie dla estetycznej rozkoszy, jaką można mieć z niezobowiązującej literackiej stylizacji.

W głównym nurcie, czyli – nie w ramach użytkowej w gruncie rzeczy literatury tożsamościowej, która z założenia nie kontaktuje się z całością kultury, nie próbuje ingerować w jej symboliczny kod, i żyje jedynie w kręgu odbiorczyń określających się jako lesbijki, pełniąc wobec nich funkcję terapeutyczną lub rozrywkową, albo wyrażając ich postulaty polityczne.

W ostatnim czasie, czyli – mniej więcej od roku 1959, kiedy ukazała się powieść Anny Kowalskiej „Safona”, pierwsza i ostatnia próba tego rodzaju w historii polskiej literatury. Tak, to nie pomyłka – nie mamy w Polsce w ogóle modernistycznej literatury „lesbijskiej”, nie mamy w głównym nurcie także „lesbijskiej” literatury współczesnej, z wyjątkiem rozproszonych opowiadań, pojedynczych wierszy czy wreszcie „wątków”, zawsze wtopionych w zainteresowaną czymś innym całość.

Słowem, nie mamy w polskiej literaturze swojego „lesbijskiego” hauptwerku, pomnika czy ikony tematu „lesbijskiego”, nie mamy swojej Djuny Barnes, Radclyffe Hall ani Gertrudy Stein z Alicją Toklas, o Jeanette Winterson albo Sarze Waters nie wspominając. Niczego, co można by umieścić w którymś z tak chętnie dzisiaj układanych kanonów „100 polskich książek na 100-lecie odzyskania niepodległości”. Nie mamy kobiecego Gombrowicza, ani nawet czegoś na kształt powieści Karola Szymanowskiego „Efebos”, której nieopublikowany rękopis co prawda spłonął w czasie bombardowania Warszawy we wrześniu 1939 roku, ale przynajmniej wiemy, że wielka powieść o męskiej miłości została kiedyś po polsku napisana. Nie mamy też współczesnej pisarki, która napisałaby wybitną książkę o miłości kobiet, wpisaną w proces ewolucji form narracyjnych i historię znaczeń, przeznaczoną dla wszystkich zainteresowanych sztuką literacką, a nie tylko dla osób o wybranej orientacji. Nikt – nigdy – w żadnym dziele literackim z ambicjami wpływania na symboliczny kod polskiej wspólnoty językowej nie zmierzył się z tematem miłości między kobietami bez neutralizującej temat ramy czy innej asekuracji. Istnieją co prawda listy miłosne Anny Kowalskiej i Marii Dąbrowskiej z lat 1940-1945, które mogłyby taką rolę odegrać, ale (nie)dziwnym trafem wciąż nie mogą ujrzeć światła dziennego i nie wiadomo, w jakim zakresie w końcu je ujrzą: w całości czy tylko w części. Nawiasem mówiąc, perypetie tej korespondencji doskonale ilustrują uniwersalność mechanizmu tłumienia głosu kobiet zarówno w dziedzinie doświadczeń dostępnych większości, jak i w dziedzinie doświadczeń mniejszościowych. Jest to sytuacja, w której polska kultura ze swymi deficytami przegląda się jak w lustrze.

Nikt z ambicjami wpływania na symboliczny kod polskiej wspólnoty językowej nie zmierzył się z tematem miłości między kobietami bez neutralizującej temat ramy

Pisząc „Lesbos”, świadomie podjęłam wątek, który w polskiej literaturze pozostaje – by użyć terminu Marii Janion – niedorodzony. Maltretowany przez Narcyzę Żmichowską w „Białej Róży” i „Pogance”, mignął potem przez chwilę w zamyśle powieści Anny Kowalskiej „Safona” i zaraz przepadł w egzystencjalno-estetycznej klęsce, jaką okazała się tego zamysłu realizacja. Chciałam przejąć pałeczkę od Anny i wypełnić lukę, choć oczywiście przeszłości nie da się poprawić. W warunkach globalizacji, w sytuacji, gdy euroamerykański świat fazę emancypacji ma już raczej za sobą i zaczął odchodzić od polityki tożsamości, trudno pisać takie same książki, jakie powstawały na Zachodzie w pierwszej połowie XX wieku – nawet jeśli mieszka się w Polsce, bo Polska, mimo że w dziedzinie płci i seksualności stara się ostatnio powrócić do pojęć średniowiecznych, chcąc tego czy nie, pozostaje częścią szerszej kulturowej całości. Epoka dążeń tożsamościowo-emancypacyjnych minęła razem ze swoimi formami literackimi, także dla nas – wiecznie zapóźnionych. Pociąg odjechał, a my zostaliśmy na peronie z pustymi rękami. Tego rodzaju książki, gdyby napisać je dzisiaj, byłyby anachroniczne i epigońskie, tym bardziej że ich potencjalne autorki mentalnie należą do świata po emancypacji, duchem żyją w tej przyszłości, która na Zachodzie jest teraźniejszością, a w Polsce wciąż nie nadchodzi. Tamtej historycznej wyrwy nic nie wypełni: już nigdy nie będziemy mieć „lesbijskiej” literatury tożsamościowo-emancypacyjnej. Również „Lesbos” nie należy do tego nurtu. Jest tworem paradoksalnym: książką z ducha postemancypacyjną, która powstała w przedemancypacyjnych warunkach społeczno-kulturowych.

Między takimi samymi sprzecznościami rozpięty jest przełomowy i piękny debiutancki film Olgi Chajdas „Nina”, który wszedł do kin w październiku tego roku. Tak samo jak w mojej książce, jest w nim mowa nie o tożsamości i emancypacji, lecz o wolności znacznie szerszej niż jakakolwiek tożsamość seksualna. Reżyserka ze scenarzystką (Martą Konarzewską) śmieją się z etykiet „lesbijka” i „biseksualistka”, którymi otoczenie Niny próbuje zneutralizować jej wybór. Nazywając uczucie Niny „lesbijskim”, ludzie ci mogą pomyśleć z ulgą: nas to nie dotyczy, bo my nie jesteśmy tacy jak ona. Tymczasem Nina mówi: „Nie zakochałam się w kobiecie, zakochałam się w osobie. Nie jestem homoseksualna, jestem magdoseksualna”. Bo to nie jest film o mężatce z klasy średniej, która odkrywa, że „jest lesbijką”, tylko o Ninie, której przydarza się niespodziewana miłość do Magdy, tak samo jak dzieje się w „Życiu Adeli” Kechiche’a czy „Carol” Haynesa. Nic ostatecznego z tego nie wynika, żadna nowa tożsamość. Miłość nie przenosi Niny z jednej szufladki do drugiej, tylko otwiera ją na nieskończoność możliwości. Uwalnia – na dobre i na złe. Charakterystyczne, że akcja postemancypacyjnej z ducha „Niny” została osadzona w Polsce, której nie ma – z wyglądu współczesnej, ale przecież w ogromnym stopniu wymyślonej. I nie mogło być inaczej, skoro indywidualna rzeczywistość wielu z nas, świat naszych pojęć, potrzeb i przeżyć rozjeżdża się dzisiaj radykalnie ze społeczną rzeczywistością kraju. Tak właśnie żyjemy: krzywo, paradoksalnie. Niekompatybilni z Polską.

We wrześniu tego roku byłam kolejny raz na greckiej wyspie Lesbos, w miejscowości Eresos, w której urodziła się Safona. Trwał właśnie doroczny Festiwal Kobiet i ogromna publiczna plaża była pełna kobiecych par, głównie z Zachodniej Europy – starszych i młodszych, ładnych i brzydkich, często z dziećmi. Wiele z nich nosiło się w szeroko pojętym stylu butch, który mówił wszem i wobec: „jesteśmy »lesbijkami«”. Kobiety zachowywały się swobodnie, a między nimi plażowały tradycyjne greckie rodziny, często wielopokoleniowe. Wszystko to bezkolizyjnie, wręcz idyllicznie.

Osiedlanie się „lesbijek” na wyspie Safony i pielgrzymki kobiet do miejsca urodzenia Poetki to proces już pięćdziesięcioletni i w konserwatywnej obyczajowo Grecji nie przebiegał bez przeszkód, ale to, co dzieje się tam dzisiaj, dodaje otuchy. Przyznaję – trudno nazwać ten stan spełnioną rewolucją. Rewolucja spełniłaby się wtedy, gdyby bariery upadły nie na zewnątrz, nie w miasteczku i na plaży, a wewnątrz, czyli w ludziach – zarówno w Grekach, jak i w samych lesbijkach. Gdyby członkowie i członkinie obu społeczności zaakceptowali drzemiące w nich niespodziewane uczuciowe możliwości. Gdyby Grecy odkryli, że każdy z nich nosi w sobie umowną „lesbijkę”, a „lesbijki” odkryły, że noszą w sobie umownego Greka – gdyby wszyscy oni zgodnie stwierdzili, że w gruncie rzeczy nie tak wiele ich różni. Do tego w Eresos oczywiście nie doszło, ale miałam wrażenie, że patrzę na zrealizowany kompromis, polegający na życzliwym współistnieniu mniejszości i większości, z których każda ma swoje odrębne rytuały, ale też wspólny punkt odniesienia. Oczywiście swoją rolę odgrywają tu także czynniki ekonomiczne – „lesbijki” z Zachodu są dla Greków z Eresos ważnym źródłem utrzymania – ale przecież nic tak skutecznie nie przełamuje uprzedzeń jak życiowy realizm i konieczność współpracy dla wspólnej korzyści.

W Polsce o społecznej i kulturowej inkluzji możemy tylko marzyć. Z takiego marzenia wyrosła również moja książka. Czym zatem jest „Lesbos”?

Po pierwsze, nie jest powieścią ani pracą akademicką. Nie tworzę fikcji, ale też nie prowadzę badań. Moja książka to jeden z gatunków mieszanych, które trudno zdefiniować. W przybliżeniu jest to esej literacki, który żywi się tą samą materią faktów, z której czerpią również historia literatury i biografistyka, jednak posługuje się dopracowaną stylistycznie i kompozycyjnie formą artystyczną, chwilami zbliżoną do powieści, ale nigdy nie przekracza granicy fikcji.

Po drugie, w centrum mojej „Lesbos” znajduje się grecka poetka Safona. To ona jest osią i kanwą opowieści. Dlaczego? Myślę, że najlepiej wyjaśnia to francuska historyczka kultury Marie-Jo Bonnet, która we wstępie do swojej książki „Związki miłosne między kobietami od XVI do XX wieku” napisała:

Miłość między kobietami odwołuje się do poczucia tożsamości opartej nie na odbudowie więzi z matką, jak głosi czasem psychoanaliza, ale na indywidualności, której historycznym uosobieniem jest Safona. Ona bowiem wyznacza jedyną chwilę wolności, w której kobieta mogła wyrazić swoje pożądanie do innej kobiety. Wciąż powracamy do Safony, a we Francji historia odwołuje się do niej stale od XVI wieku, ponieważ talent Safony wyzwolił potężny ruch ku wolności, dążenie świadome tego, że zawiera ból, szczęście i odwagę – elementy każdej wolności. (przeł. Bella Szwarcman-Czarnota)

Safona jest patronką wolności. Od wieków służy pisarkom kochającym kobiety za punkt odniesienia i narzędzie autoidentyfikacji, a umotywowane egzystencjalnie odwołanie do Poetki to saficki ścieg, który pozwala odnaleźć w czasie i połączyć ze sobą utwory współtworzące saficką historię. Oczywiście można stworzyć wybitne dzieło o miłości kobiet bez odwołań do Safony (w „Ninie” Chajdas i Konarzewskiej takich odwołań nie ma), ale w tej całości, którą jest każda kultura, co pewien czas jakaś kobieta powinna się do Safony odwołać, żeby podtrzymać więź ze źródłem i nie przerwać sztafety. Uznałam, że w naszej kulturze nadszedł czas na kolejny taki gest, i że ja go wykonam. Z nadzieją, że po mnie ktoś go powtórzy.

Safona jest patronką wolności. Od wieków służy pisarkom kochającym kobiety za punkt odniesienia i narzędzie autoidentyfikacji

Po trzecie, do Safony staram się w „Lesbos” dotrzeć nie bezpośrednio, bo to dzisiaj niemożliwe, tylko poprzez biografie i teksty trzech pisarek z różnych epok: rosyjskiej poetki srebrnego wieku Sofii Parnok, którą nazywa się rosyjską Safoną, wspomnianej już Anny Kowalskiej, wieloletniej partnerki Marii Dąbrowskiej, oraz angielskiej powieściopisarki Jeanette Winterson, której – jak sądzę – nie muszę przedstawiać. Dla każdej z nich Safo była osobiście ważna; każda z nich z rozmysłem wplotła ją we własne życie i w tkaną przez siebie symboliczną sieć. Na metapoziomie to samo robię ja – wplatam Safonę do swojego tekstu, zarazem włączając do safickiej opowieści samą siebie, ze swoim doświadczeniem i podróżą na wyspę Poetki, której poświęciłam ostatnią część książki. Safona istnieje dla nas tylko tak – poprzez ciała i słowa innych kobiet, które podejmują jej pieśń.

Po czwarte, w „Lesbos” zakreślam przestrzeń wyspy kobiet i od razu ją otwieram – za pomocą języka, który na tyle, na ile to możliwe, nie uznaje tożsamościowych podziałów. Oznacza to, że swoich bohaterek nie nazywam „lesbijkami” (czy – jak w przypadku Anny Kowalskiej – „biseksualistkami”), ponieważ ani jedno, ani drugie słowo nie wyczerpuje niczyjej tożsamości. Osoba, której tożsamość mieściłaby się w jednym słowie, byłaby okaleczona. Każda i każdy z nas jest wielością tożsamości i pragnień, a ich hierarchia nie jest wolna od sprzeczności i nie jest stała. Ktoś, kto w danej chwili i miejscu jest przede wszystkim „lesbijką”, w innej sytuacji będzie raczej białą kobietą z klasy średniej, a w jeszcze innej – Polką, pisarką albo córką. Słowo „lesbijka” to dla mnie tylko punkt wyjścia, a nie punkt dojścia. Zamiast zamykać moje bohaterki w oznakowanych pudełkach, wolę opowiadać o tym, jak piszą i kochają. Bardziej o tym, czego doświadczają, niż o tym, kim są. Mówiąc jeszcze inaczej: chętniej używam czasowników niż rzeczowników.

Słowo »lesbijka« to dla mnie tylko punkt wyjścia, a nie punkt dojścia. Zamiast zamykać moje bohaterki w oznakowanych pudełkach, wolę opowiadać o tym, jak piszą i kochają

W dniu ostatniej parady równości w Warszawie stała się rzecz niespodziewana – akcjonistki z kolektywu Czarne Szmaty proklamowały „Lesbos” pod palmą na rondzie de Gaulle’a, w samym centrum stolicy. Wbiły w ziemię tablicę z nazwą wyspy, rozstawiły leżaki i przez trzy godziny ostentacyjnie czytały pieśni Safony, wiersze Elizabeth Bishop oraz erotyki Adrienne Rich z tomu „21 wierszy miłosnych”. Wyglądało to jak zmaterializowany miraż albo spełniona metafora. Przechodnie nawiązywali z wyspiarkami przyjazny kontakt, zainteresowała się nimi także policja, która chciała wiedzieć, jak wrócą z powrotem na stały ląd. One jednak wcale nie myślały o powrocie, chciały niemożliwego: mieszkać na wyspie i swobodnie komunikować się z resztą świata. Jakby chciały zamieszkać w Eresos.

Parada Równości przeszła w tym roku przez Warszawę już osiemnasty raz: potężna ludzka rzeka. Tak się składa, że dokładnie osiemnaście lat temu – jednocześnie w feministycznej „Zadrze” i w głównonurtowej „Gazecie Wyborczej” – opublikowałam swoje teksty o związkach partnerskich wprowadzonych w 1999 roku we Francji. Wydawało mi się wtedy, że świat, w którym nikomu nie odmawia się praw z powodu płci partnera, jest w zasięgu ręki. Miałam trzydzieści lat i wierzyłam, że ludziom wystarczy wytłumaczyć, a oni zrozumieją.

Dzisiaj największa parada w Polsce unosi w swoim nurcie prawie 50 tysięcy osób, ale mimo to pozostajemy jednym z sześciu ostatnich krajów Unii Europejskiej, w których prawo nie dopuszcza związków par tej samej płci w żadnej formie. W tegorocznym rankingu najbardziej homofobicznych społeczeństw zjednoczonej Europy wyprzedza nas jedynie Łotwa. Wszyscy wiemy, jak jest, i nie ma sensu wyliczać tu ani niekorzystnych uwarunkowań, ani motywowanych nienawiścią ekscesów, do jakich dochodzi w przestrzeni publicznej z udziałem i za przyzwoleniem przedstawicieli władzy i kościoła katolickiego. Z ust prominentnych działaczy partii rządzącej można usłyszeć, że utrwalenie dyskryminacji ze względu na płeć i orientację seksualną to ich oficjalny cel i misja; chcą zabetonować ten stan w Konstytucji. Płynące z pozycji związanych z autorytetem nienawistne wypowiedzi pod adresem osób nieheteronormatywnych i motywowane nienawiścią czyny wpisują się w krajobraz ogólnej makabry: negowania podmiotowości kobiet w aspekcie praw reprodukcyjnych, poniżania osób z niepełnosprawnościami, przymusowych ekshumacji czy dewastacji ekosystemu Puszczy Białowieskiej, żeby poprzestać tylko na kilku przejawach pewnej tendencji. Kościół katolicki cieszy się autorytetem wręcz patologicznym, bo jak inaczej nazwać sytuację, w której lokalna społeczność staje murem za molestującym dzieci księdzem, a jego ofierze okazuje wrogość, jak obserwowaliśmy to choćby w Tylawie?

Zorientowana wolnościowo część społeczeństwa nie ma swojej reprezentacji w parlamencie, a sondaże nie dają wielkiej nadziei na zmianę sytuacji. Liberalne media pozornie wspierają emancypację, ale jednocześnie grają w swoją grę: utrwalają stereotypy i podtrzymują fikcyjny spór między skrajnościami, by czerpać zyski z „emocji”, które same generują. Najdziksze brednie płyną z anten i ekranów jako równoprawne „poglądy”.

Nie będę ukrywać – tegoroczna Parada Równości głęboko mnie zasmuciła. Właśnie dlatego, że była tak liczna, radosna i ogólnie udana, tym bardziej uwidoczniła kontrast między świętem mniejszości a codziennością, do której potem trzeba wrócić. To wrażenie przekłada się na przestrzeń – kiedy wraca się z parady do domu, kiedy wraca się z wyspy Lesbos na stały ląd, poczucie bycia u siebie stopniowo zanika. W miarę oddalania się od centrum miasta poczucie solidarności ustępuje miejsca niechętnym spojrzeniom, które przyciąga tęczowa chorągiewka i które w każdej chwili mogą pociągnąć za sobą otwartą agresję.

Los mniejszości w demokracji zawsze zależy od większości, a większość – czy raczej grupa większościowa, która opanowała polityczne centrum – zdaje się czerpać z egzekucji tej zależności sadystyczną rozkosz. Nie od dzisiaj wiadomo, jak przyjemnie jest człowiekowi mieć nad kimś choćby najmniejszą władzę, tu zaś większość poczuła, że ma prawo decydować o cudzym życiu i śmierci, i nie zamierza abdykować. Demokracja w krajach postkomunistycznych wciąż jest podszyta przemocą.

Parada daje złudne poczucie, że ta betonowa czapa, która nas dławi, uleci pewnego dnia w powietrze pod ciśnieniem entuzjazmu, ale przecież entuzjazm albo gniew – jakakolwiek emocja – to w demokracji za mało. Potrzebne są struktury i procedury, mówiąc inaczej: musi istnieć partia albo koalicja, która nie tylko uczyni z emancypacji swój priorytetowy postulat, ale też odpowiednio wysoko wygra wybory. Obecnie nie ma na to zbyt dobrych widoków.

Na okładce mojej „Lesbos” wydawczyni napisała:

„Lesbos” jest wyspą wolności. Autorka buduje ze słów przestrzeń, w której o miłości kobiet można mówić w sposób w pełni niepodległy. Jej książka to arka na czas potopu i jednocześnie projekt na lepszą przyszłość: ręka wyciągnięta do potrzebujących i list w butelce.

W tej nocie, którą współtworzyłam, znalazło się wszystko, czego tak dotkliwie brakowało mi i nadal brakuje w zewnętrznym świecie: poczucie wolności, niepodległość sztuki, społeczna więź. Widać tu także zamiar rozpaczliwie utopijny – postanowiłam stworzyć sobie świat (bo język to świat), w którym sama będę w stanie żyć, a także ofiarować go innym. Świat ten przybrał formę wyspy – wyspy miłości i pieśni, indywidualizmu i sztuki swobodnie przekraczającej granice. Wyspy Lesbos. Książki Lesbos. Nie wiadomo tylko, jak przedostać się z wyspy na stały ląd, albo raczej – tak lepiej – na inne wyspy nieobjętego ludzkiego archipelagu. Jak wcielić książkę w życie – jakim sposobem przeprowadzić przedemancypacyjną świadomość do postemancypacyjnej rzeczywistości – skoro nie ma mostów i nie kursują promy.

Tak, wiem – przydałoby się więcej optymizmu, ale coraz bliżej mi do pięćdziesiątki i zaczynam się obawiać, że nie dożyję zmian. Ten nowy lepszy świat, jeśli rozpatrywać go w kategoriach szans na szybkie urzeczywistnienie, a nie entuzjazmu osób nieheteronormatywnych i ich sojuszników w dniu święta równości, oddalił się znów jak wiecznie umykający horyzont. Przed nami raczej praca u podstaw niż ostatni, zwycięski zryw, a kolejna szansa modernizacji może nie pojawić się prędko. Co więc robić? Zadawałam sobie to pytanie przed napisaniem „Lesbos” i zadaję je sobie teraz. Co pożytecznego mogą zrobić pisarka i jej czytelnicy w oczekiwaniu na odwrócenie wstecznego trendu?

Po pierwsze, wspierajmy widzialność osób nieheteronormatywnych w kulturze – poprzez odkrywanie i zapisywanie w niej własnej historii. Jednak mówiąc o kulturze, nie mam na myśli tożsamościowej kultury „lesbijskiej”, w której „lesbijki” tworzą wyłącznie dzieła o „lesbijkach” dla innych „lesbijek”, nie wyściubiając nosa poza własne środowisko. Tak samo jak Jeanette Winterson, kulturę rozumiem szeroko – jako rozwijaną w czasie ogólnoludzką wspólnotę form i znaczeń, która obejmuje zarówno doświadczenia hetero- i nieheteronormatywne, jak i wszystkie inne doświadczenia, i bynajmniej nie jest równoznaczna z dowolną ekspresją. „Lesbijka”, która opowiada o sobie, niekoniecznie od razu staje się artystką. Orientacja seksualna i temat nie czynią jeszcze z nikogo pisarki i nie przydają automatycznie artystycznego znaczenia każdej wypowiedzi, która do tego pretenduje. Kultura to forma, a formy artystyczne mają swoją historię, którą tworzą osoby o różnych orientacjach i tożsamościach. Nie da się tworzyć sztuki, nie wpisując się twórczo w tę różnorodną historię form, nie podejmując z nią rozmowy albo sporu. Pisarka-„lesbijka”, która uważa, że całe to bogactwo w ogóle jej nie dotyczy, sama skazuje się na kulturowy niebyt. Mówiąc inaczej: nie warto budować getta, lepiej pozostać w kulturze.

Pisarka–»lesbijka«, która uważa, że całe to bogactwo w ogóle jej nie dotyczy, sama skazuje się na kulturowy niebyt

Po drugie, wszędzie, gdzie to możliwe, kwestionujmy naiwne wyobrażenia na temat tożsamości seksualnej i płciowej jako cech rzekomo wrodzonych i trwałych, oraz – pielęgnujmy człowieka w „lesbijce”.

To ostatnie jest chyba najtrudniejsze – zarówno do zrozumienia, jak i do wykonania. Dopóki trwa walka o emancypację, jednoznaczna tożsamość jest koniecznością taktyczną. Żeby skutecznie żądać dla siebie praw, trzeba się najpierw wyodrębnić, stworzyć grupę i nadać jej nazwę. To nie pora, by bawić się w niuanse i rozróżnienia, nie pora, by rozluźniać tożsamość. A przecież – poza kontekstem emancypacji, z perspektywy postemancypacyjnej przyszłości – tożsamość seksualna to taka sama pułapka, jak tożsamość płciowa czy narodowa. Ona też jest kulturowym konstruktem i też więzi nas w unifikujących stereotypach, ona też pachnie stygmatyzacją, dyskryminacją, a nawet – na dalekim, zgoda, ale przecież niekoniecznie nierealnym horyzoncie – eksterminacją. Powtórzę: żaden człowiek nie zamyka się w żadnym słowie, również „lesbijka”.

Właśnie w duchu takiego postemancypacyjnego uchylenia tożsamości seksualnej została napisana moja książka. „Lesbos” rozgrywa się poza etykietami, a jej celem jest przeniesienie doświadczeń nieheteronormatywnych kobiet do wspólnego literackiego zasobu, żeby istniały tam na równych prawach i były dostępne dla wszystkich, tak jak dzieła Szekspira. Charakterystyczne, że mojej intencji nie odczytał niemal żaden z krytyków – większość recenzentów (nie wszyscy) z przyzwyczajenia wpisała „Lesbos” w klasyczny dyskurs emancypacyjny. Tymczasem jest to książka o uczuciach i literaturze bez przymiotników, o kobietach, które nie bały się czuć ani pisać o tym, co czuły. Tylko tyle, a przecież bardzo wiele. Jest to książka napisana dla przyszłości i mentalnie już w przyszłości – poza zasadą tożsamości. Interesuje mnie w niej nie taka czy inna tożsamość seksualna, tylko uniwersalna sytuacja, w której płeć nie wyznacza granicy miłości.

Renata Lis
„Lesbos”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2017, s. 224.

Renata Lis
tłumaczka, eseistka, autorka trzech książek biograficznych: „Ręka Flauberta” (2013), „W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu” (2015) i „Lesbos” (2017).
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Katarzyna Barcik

Renata Lis
„Lesbos”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2017, s. 224.

POPRZEDNI

szkic  

Wyklęty ludu ziemi. Wokół „Szpiku egzystencji” Mariana Czuchnowskiego

— Jakub Skurtys

NASTĘPNY

szkic  

W poszukiwaniu właściwego miejsca – Ernst Jünger i Yukio Mishima

— Daria Chibner