fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Przedruk

Tekst pochodzi z książki "Mowa słowa" Michela Leirisa, przeł. T. Swoboda, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, 256 s.

Jedenastego maja 1912 roku – miałem wtedy jedenaście lat – rodzice zabrali mnie do Théâtre Antoine na „Impresje z Afryki” Raymonda Roussela, który po raz pierwszy wystawiał w tym teatrze.

Pamiętamy skandal, jaki wywołała ta sztuka, stworzona przez autora na podstawie powieści pod tym samym tytułem[1]. Dwie serie przedstawień tego dzieła, w krótszej wersji, odbyły się nieco wcześniej w Théâtre Fémina. Na obie widzowie reagowali pogardliwym śmiechem, gdyż nie byli zdolni docenić cudownie odświeżającej, nowatorskiej poezji, na tyle jednak dziwnej, że owym ludziom musiała się wydać stekiem ekstrawagancji. Podobnie – a nawet gorzej – było w Théâtre Antoine.

Fabuła sztuki jest bardzo prosta: parowiec „Lynkeus” rozbija się u wybrzeży Afryki Zwrotnikowej; hojnie ugoszczeni przez władcę kraju, będącego akurat w stanie wojny z wrogim plemieniem, pasażerowie, wśród których znajdują się członkowie wielkiej trupy dziwadeł rodem z cyrku Barnuma, przygotowują szereg atrakcji na ceremonię koronacyjną, ta zaś odbędzie się, kiedy ich gospodarz, cesarz kraju Ponukele, przyłączy wrogie królestwo Drelszkaff. W ostatnim akcie widzimy, jak ów władca, Talou VII, okryty paradnym płaszczem przedstawiającym mapę Afryki, przewodniczy koronacyjnej ceremonii, która odbywa się na głównym placu stolicy, Ejur, ogrodzonym na tę okazję zatkniętymi na palach głowami. Wcześniej widzowie uczestniczą w przygotowywaniu kolejnych popisów przez pasażerów, w ich pokazach, a także w dworskich intrygach i wyrafinowanych torturach, jakim poddaje się grupę zdrajców.

Wśród prezentowanych wynalazków figuruje sławetny „posąg z fiszbinów jeżdżący po szynach z cielęcych płucek”, o którym rozprawiano jeszcze długo po premierze, a pośród tortur – tekst sfałszowanego dokumentu wypalany rozżarzonym żelazem na stopach przestępcy.

Poza niekwestionowaną genialnością tych poetyckich konstrukcji dzieło Raymonda Roussela – choć nie był to cel samego autora – jest interesujące także dlatego, że z jednej strony przedstawia niemal dokładnie taką Afrykę, jaka jawiła się w naszej wyobraźni białych dzieci, z drugiej zaś – ukazuje Europę pełną dziwów natury i niezwykłych wynalazków, jaka być może pojawia się w umysłach tych, których z pogardą określamy mianem „prymitywów”.

Moje pierwsze wyobrażenie Afryki sięga czasów, kiedy namiętnie interesowałem się pismami Raymonda Roussela, którego znałem jako przyjaciela rodziny, i marzyłem o dalekich krainach tudzież awanturniczych wyprawach, na jednej płaszczyźnie umieszczając przygodę faktycznej podróży i przygodę poetycką, która również jest podróżą – jeszcze bardziej rozczarowującą i dużo mniej rzeczywistą.

Sporo później, znając już Marcela Griaule ’a[2] i zajmując się etnografią (ową nauką, której wspaniałość polega na tym, że umieszczając wszystkie cywilizacje na tym samym poziomie i nie uznając a priori żadnej z nich za lepszą od innych, niezależnie od mniejszej bądź większej złożoności jej struktur czy też mniej lub bardziej wyraźnego wyrafi nowania tak zwanych pojęć moralnych, zajmuje się ona ogólnie człowiekiem, albowiem nieograniczona – jak większość innych nauk – do białego człowieka, jego mentalności, zajęć i techniki, obejmuje ogół ludzi, których bada w ich wzajemnych relacjach, nie narzucając arbitralnego indywidualizmu), dużo później więc, zbliżając się do trzydziestego roku życia, kiedy zaczynamy boleśnie tęsknić za poezją dzieciństwa, szczęśliwie (dzięki umysłom podobnie jak ja wrażliwym na wszystko, co związane z dziecięcą feerią) trafi ła mi w ręce książeczka Helen Bannerman zatytułowana Th e Story of Little Black Sambo[3] − klasyk wśród bajek dla dzieci – której akcja dzieje się w Afryce czy też w Indiach, mniejsza o to, a w której odnalazłem, w zupełnie innej postaci niż ta u Roussela, zarówno cudowność dzieciństwa, jak i obsesję egzotyzmu.

Opowieść o Little Black Sambo

Dawno temu żył sobie mały czarny chłopiec o imieniu Little Black Sambo. Jego mama nazywała się Black Mumbo.

Jego tata nazywał się Black Jumbo.

Black Mumbo uszyła dla niego śliczny Czerwony Kaftanik i parę ślicznych Niebieskich Porteczek.

Black Jumbo poszedł na Bazar i kupił mu śliczny Zielony Parasol oraz cudną Parę Purpurowych Trzewików z Karmazynową Podeszwą i Karmazynową Podszewką.

Czyż Little Black Sambo nie wyglądał wspaniale?

Włożył więc swój Śliczny Strój i poszedł na spacer po Dżungli. Wkrótce spotkał Tygrysa. Tygrys odezwał się do niego tak: „Zjem cię, Little Black Sambo!”. Little Black Sambo odrzekł: „Och! Proszę, niech pan mnie nie zjada, Panie Tygrysie, oddam panu mój śliczny Czerwony Kaftanik”.

A Tygrys na to: „Dobrze, tym razem cię nie zjem, ale oddasz mi swój śliczny Czerwony Kaft anik”. Tygrys zabrał więc biednemu Little Black Sambo śliczny Czerwony Kaft anik i odszedł, mówiąc: „Jestem teraz najwspanialszym Tygrysem w całej Dżungli”.

Little Black Sambo szedł dalej i wkrótce spotkał innego Tygrysa, który odezwał się do niego tak: „Zjem cię, Little Black Sambo!”. Little Black Sambo odrzekł: „Och! Proszę, niech pan mnie nie zjada, Panie Tygrysie, oddam panu moje śliczne Niebieskie Porteczki”. A Tygrys na to: „Dobrze, tym razem cię nie zjem, ale oddasz mi swoje śliczne Niebieskie Porteczki”. Tygrys zabrał więc biednemu Little Black Sambo śliczne Niebieskie Porteczki i odszedł, mówiąc: „Jestem teraz najwspanialszym Tygrysem w całej Dżungli”.

Little Black Sambo szedł dalej i wkrótce spotkał innego Tygrysa, który odezwał się do niego tak: „Zjem cię, Little Black Sambo!”. Little Black Sambo odrzekł: „Och! Proszę, niech pan mnie nie zjada, Panie Tygrysie, oddam panu moje śliczne Purpurowe Trzewiczki z Karmazynową Podeszwą i Karmazynową Podszewką”.

Tygrys jednak odburknął: „A na co mi twoje trzewiki? Mam cztery łapy, a ty tylko dwie: nie masz dla mnie dość trzewików”.

Ale Little Black Sambo powiedział: „Mógłby je pan założyć na uszy”.

„Doskonale – rzekł Tygrys – to świetny pomysł. Daj mi je, a tym razem cię nie zjem”.

Tygrys zabrał więc biednemu Little Black Sambo śliczne Purpurowe Trzewiczki z Karmazynową Podeszwą i Karmazynową Podszewką i odszedł, mówiąc: „Jestem teraz najwspanialszym Tygrysem w całej Dżungli”.

Little Black Sambo wkrótce spotkał innego Tygrysa, który odezwał się do niego tak: „Zjem cię, Little Black Sambo!”. Little Black Sambo odrzekł: „Och! Proszę, niech pan mnie nie zjada, Panie Tygrysie, oddam panu mój śliczny Zielony Parasol”.

Tygrys jednak odburknął: „Jak mam trzymać parasol, skoro potrzebuję wszystkich łap, żeby móc chodzić?”.

„Mógłby pan zrobić supeł na ogonie i tam go trzymać” – powiedział Little Black Sambo.

„Doskonale – rzekł Tygrys. – Daj mi go, a tym razem cię nie zjem”. Tygrys zabrał więc biednemu Little Black Sambo śliczny Zielony Parasol i odszedł, mówiąc: „Jestem teraz najwspanialszym Tygrysem w całej Dżungli”.

I biedny Petit Black Sambo pobiegł z płaczem, ponieważ złe Tygrysy zabrały mu cały śliczny strój.

Nagle usłyszał straszny hałas, który brzmiał tak: „Gr-r-r-r-rrrrrrrr” i stawał się coraz głośniejszy. „O Boże! – krzyknął Little Black Sambo – to Tygrysy wracają, żeby mnie zjeść! Co robić?” Szybko podbiegł do palmy i zza drzewa spojrzał, co się dzieje.

Zobaczył, że wszystkie Tygrysy walczą i kłócą się o to, który z nich jest najwspanialszy. W końcu były już tak wściekłe, że podskoczyły, zrzuciły śliczne stroje i zaczęły szarpać się nawzajem pazurami oraz gryźć wielkimi białymi zębami.

Toczyły się i przewracały aż do stóp drzewa, za którym schował się Little Black Sambo, lecz chłopiec szybko wskoczył za parasol. Tygrysy kłóciły się i gryzły, aż złapały jeden drugiego za ogon i utworzyły wokół drzewa okrąg.

Kiedy Tygrysy były już bardzo małe i bardzo daleko, Little Black Sambo podskoczył i krzyknął: „Hej, Tygrysy! Dlaczego zrzuciłyście wasze śliczne stroje? Może przez przypadek już ich nie potrzebujecie?”. Ale Tygrysy odpowiedziały tylko: „Gr-rrrrr!”. Wtedy Little Black Sambo rzekł: „Jeśli ich potrzebujecie, to powiedzcie, albo je zabiorę”.

Ale Tygrysy nie chciały puścić swoich ogonów, więc mogły powiedzieć tylko: „Gr-r-r-r-rrrrrrr!”.

Little Black Sambo włożył zatem wszystkie swoje śliczne stroje i poszedł dalej.

Tygrysy były bardzo, bardzo złe i wciąż nie chciały puścić swoich ogonów.

Były tak wściekłe, że biegały dookoła drzewa, próbując pożreć się nawzajem, biegały coraz szybciej, aż w końcu wirowały z taką prędkością, że nie można już było dostrzec ich łap.

Biegły coraz to szybciej i szybciej, aż do chwili gdy się roztopiły i pozostała po nich wokół drzewa tylko wielka kałuża roztopionego masła (czyli ghi, jak nazywa się je w Indiach).

W tej samej chwili Black Jumbo wracał z pracy do domu, niosąc olbrzymi miedziany gar, i kiedy zobaczył, co pozostało po Tygrysach, powiedział: „Och! Jakie smakowite roztopione masło! Zabiorę je do domu, żeby Black Mumbo miała na czym smażyć”.

Włożył więc wszystko do olbrzymiego miedzianego gara i zaniósł do domu, żeby Black Mumbo miała na czym smażyć.

Kiedy Black Mumbo zobaczyła roztopione masło, jakże się ucieszyła! „Teraz – powiedziała – będziemy mieli na kolację naleśniki!”

Wzięła więc mąkę, jajka, mleko, cukier, masło i zrobiła wielkie gigantyczne danie z najpyszniejszych naleśników. A że usmażyła je na roztopionym maśle z Tygrysów, naleśniki były żółto-brązowe, jak małe Tygryski.

Wszyscy zasiedli do kolacji. Black Mumbo zjadła dwadzieścia siedem naleśników, Black Jumbo zjadł pięćdziesiąt pięć, a Little Black Sambo zjadł sto sześćdziesiąt dziewięć, bo był bardzo głodny!

Czarny chłopczyk płaczący po skradzionych ubraniach w lesie pełnym tygrysów, które mogłyby go jeszcze pożreć, ale które on sam zje z apetytem małego kanibala; dwaj pojedynkujący się czarni królowie Roussela, przebrani za Małgorzatę z Fausta w II akcie wspomnianej sztuki (wciąż widzę ich koronkowe czepki, czarne policzki i wspaniałe blond warkocze, wciąż słyszę ich straszliwe okrzyki); dziewczyna skazana na śmierć w akcie III, wystawiona na jedną z owych straszliwych tropikalnych burz, z czołem podłączonym do długiego piorunochronu i stopami obutymi w metalowe trzewiki dotykające ziemi; dziki władca, którego długo oglądaliśmy na afiszach, w cylindrze i nieskazitelnych mankietach, dziwnie kontrastujących z pstrokatymi łachmanami i obcasami firmy Wood-Milne, przymocowanymi do gołych stóp; wszystkie te obrazy były niewiele bardziej fantazyjne od wyobrażeń, jakie przeciętny Europejczyk ma na temat egzotycznych krain, gdyż jego wiedza nie wykracza poza graną w Châtelet sztukę Malikoko, murzyński król, nawet jeśli jest wykształcony, gdyż europejska kultura zakłada mu na umysł zniekształcające szkła, toteż nie potrafi on pozbyć się swoich lokalnych tików i manii, a wszystko, co pochodzi od ludzi innej rasy i spod innych szerokości geograficznych, widzi poprzez swoją białą mentalność, czyli – choć nie zdaje sobie z tego sprawy – w sposób całkowicie fantasmagoryczny.

Wyprawa badawcza prowadzona wedle etnologicznej dyscypliny – jak ta z Dakaru do Dżibuti, w której mam zamiar wziąć udział, kierowana przez mojego przyjaciela, Marcela Griaule ’a – powinna przyczynić się do wyeliminowania takich błędów, a tym samym obalenia wielu ich konsekwencji, jak przesądy rasowe, stanowiące niesprawiedliwość, przeciwko której protestów nigdy nie dosyć. To wystarczający powód, by oprócz wagi naukowej dostrzegać w tym przedsięwzięciu także wymiar ogólnoludzki.

Jeśli idzie o mnie, widzącego w tej podróży – oprócz najlepszej metody, by doświadczyć rzeczywistego, to znaczy osobistego poznania – przede wszystkim spełnienie marzeń z dzieciństwa, a także sposób walki ze starością i śmiercią poprzez rzucenie się na łeb na szyję w nieznaną przestrzeń, a tym samym złudzenie, że wymykam się biegowi czasu (i zapominam o swojej ulotnej osobowości dzięki faktycznemu kontaktowi z wieloma ludźmi, z pozoru całkiem odmiennymi), to chciałbym – pomimo wyjątkowej niechęci do prozelityzmu – żeby jak najwięcej moich przyjaciół artystów i literatów, w większości pochłoniętych dziś kwestiami niemal wyłącznie estetycznymi albo zaangażowanych w jałowe spory towarzyskie, uczyniło tak jak ja: żeby udali się w podróż, nie jako turyści (co oznacza podróżowanie bez serca, bez oczu i bez uszu), lecz jako etnografowie, a przez to stali się na tyle ludzcy, że pozbyliby się trywialnych i miałkich „manier białego człowieka” (jak mawiają niektórzy Murzyni) oraz tego, co uważają za swoją intelektualną „osobowość”, i dzięki temu staliby się podobni do może i naiwnego, ale tym bardziej godnego podziwu bohatera songhajskiej opowieści, która wydaje mi się niezwykle poruszająca[4]:

Mężczyzna o imieniu Abarnakat podróżował ze swoimi towarzyszami. Do szyi przywiązał czerwony sznurek, miał czerwony koc i osła. Przed snem przywiązywał osła do nogi i rozkładał koc. Kiedy którejś nocy zasnął, jeden z towarzyszy wstał, odwiązał sznurek z jego szyi, przywiązał do własnej, delikatnie uniósł Abarnakata, żeby wyciągnąć czerwony koc, odwiązał osła, poszedł pod drzewo, rozłożył koc i przywiązał osła do własnej nogi. Kiedy Abarnakat się obudził i ujrzał tego mężczyznę z czerwonym sznurkiem przywiązanym do szyi, osłem przywiązanym do nogi i jego samego na czerwonym kocu, powiedział: „Ten człowiek to Abarnakat; a ja kim jestem?”. I wstał z płaczem.

 

[1] Raymond Roussel, „Impressions d’Afrique”, Paris 1910. Warto zauważyć, że wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł książki, Raymond Roussel nie był w Afryce w czasie, kiedy ją pisał. Czytywał jedynie opowieści z podróży.

[2] Marcela Griaule ’a spotkałem po raz pierwszy w lipcu 1929 roku. To ważny moment w moim życiu… Moje pierwsze lektury etnograficzne sięgają kilku lat wcześniej. Podobnie jak wielu innych trafiłem do etnografi i poprzez „sztukę murzyńską”.

[3] Helen Bannerman, „The Story of Little Black Sambo”. Pierwsze wydanie: październik 1899 (London). Zamieszczony tu przekład dokonany został na podstawie wydania z 1928 roku (London).

 

[4] Augustin Hacquard, Auguste Dupuis, „Manuel de la langue soñgay”, Paris 1897, s. 75–76. Songhajską opowieść z Timbuktu pod tytułem „Simplicité” przedrukował Maurice Delafosse w „L’âme nègre”, Paris 1922.

 

Przedruk

Tekst pochodzi z książki "Mowa słowa" Michela Leirisa, przeł. T. Swoboda, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2018, 256 s.

Michel Leiris
pisarz, etnograf, surrealista, zaangażowany intelektualista, podróżnik, wieloletni kustosz paryskiego Muzeum Człowieka. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli pisarstwa autobiograficznego, autor "Wieku męskiego" i czterotomowego cyklu "La règle du jeu" ("Reguła gry").
redakcjaStanisław Danecki
korekta Hanna Trubiecka, Ryszarda Krzeska, Małgorzata Denys
POPRZEDNI

szkic  

Przypadłość (czyli o brakach „Zdroju”)

— Jakub Skurtys

NASTĘPNY

szkic  

Efemerydy nowego (cz. I)

— Wiktor Rusin