Waldemar, mówcie mu Walduś, ma to do siebie, że jest z krwi i kości. Kiedy śmieje się jak kretyn, odsłania szkarłatne podniebienie i dziurę w szóstce. Przez czoło przebiega mu pulsująca, fioletowa żyłka. Przestań śmiać się jak kretyn, mówią do niego głosy, a ja wodzę palcem wzdłuż tej żyłki, która za ekranem telewizora i pod delikatną skórą Waldusia wiedzie żywot dżdżownicy. Jeśli na makiecie planety Ziemia spotkam jeszcze kiedyś motyla, będę wiedział, że dorastał jako pełna marzeń o ucieczce dżdżownica, której dzieciństwo zamykało się w czterech ścianach skóry i płata czołowego.
Walduś to znajda. Pewnego świtu Halina, jak zawsze punktualnie, zaczęła obchód po inkubatorach w klinice. Nikt nie wiedział, kto wsadził do jednego z nich tego dziwnego, powykrzywianego noworodka. W kąciku lekko przymrużonego oka miał przypominającą narośl zmarszczkę. Jedyne dostępne fakty: niemota, wygładzona rynienka nosowa, górna warga cieńsza niż u innych noworodków, niewielki obwód głowy, brak reakcji na bodźce. Świt po świcie Halina karmiła go kroplówką, czasem przystanęła na chwilę przy inkubatorze, żeby z troską popatrzeć w jego niewielkie, szeroko rozstawione oczy. Tęga pielęgniarka bez kontraktu, potem mama, przy inkubatorze znajdy, potem Waldusia, to pierwszy i jeden z niewielu aktów czułości w żywocie ostatniego chłopca z telewizji. Słońce wschodziło wtedy i zachodziło jeszcze regularnie, a Halina, jak zwykle punktualna, przywykała do codziennych spotkań z małym znajdą, który powoli zaczynał reagować na jej obecność. Mijały tygodnie, potem miesiące i zawsze tylko ten świt jako niemy kontrakt znajdy z tęgą pielęgniarką bez kontraktu. Dzień w dzień zielone światło kliniki naświetlało niespokojnie miotającą się główkę znajdy, aż pewnego popołudnia Halina, teraz już mama, wzięła niemotę, teraz już Waldusia, pod pachę jak bochen chleba i zaniosła do kamienicy. W klinice nikt o nic nie pytał.
Walduś to samotnik. Poza przybraną rodziną nie ma nikogo. Jako dziecko wędkował samotnie we wspólnym dla całego piętra kiblu i komponował smutne mruczanki o zmarłym przyjacielu, którego nigdy nie było mu dane poznać. Nostalgię za towarzyszem wytworzyły w nim opowieści o dziecku sąsiadów, które przyszło na świat osiem lat przed odnalezieniem Waldusia w inkubatorze. Syn państwa Paździochów miał w sobie ponoć radość życia. I to mimo wszystkich życiowych niedogodności, mimo skąpstwa i zgryzoty ojca Mariana, mimo napadów furii matki Heleny i mimo pijackich pieśni wydobywających się dniem i nocą ze wspólnego kibla. Biegał po korytarzu z latawcem i darł się wniebogłosy obwieszczając zgnębionym światłowstrętem sąsiadom, że oto staje się samolotem. Zmarł nagle, po trwającej zaledwie kilka tygodni nowotworowej agonii. Diagnoza: państwa syn oddychał takim, nie innym powietrzem. Tak więc pozbawiony potencjalnego przyjaciela Walduś, pałętał się całe dzieciństwo pod nogami dorosłych, mruczał i udawał, że nikogo nie słyszy i nie widzi. Czasem tylko odwiedzał pana Boczka na górnym piętrze. Obżerali się landrynkami, ale ich serdeczność nie mogła przejść w koleżeństwo czy przyjaźń wobec różnicy wieku, upośledzenia Waldusia, widmowych właściwości pana Boczka oraz jego uzależnienia od alkoholu.
Walduś to więzień. Matka nie zgodziła się na to, żeby chodził do szkoły jak inne dzieci. Za bardzo bała się, że nawdycha się na zewnątrz tego samego powietrza, co młody Paździoch i umrze w równie dramatycznych okolicznościach. Chłopiec dorastał, a paranoja jego matki utrzymywała go pod kloszem, z którego organicznie niezdolny do buntu młodzieniec nie był w stanie się wydostać. Nie miał swojego pokoju, spał za tapczanem w pokoju telewizyjnym i dzień w dzień budził się przed świtem, kiedy Halina wychodziła do pracy. Przyrządzała mu kanapki, dawała ciepłe mleko, mierzyła gorączkę. A potem zostawiała z ojcem w mieszkaniu.
Walduś to ofiara protagonisty. Protagonistą jest Ferdynand Kiepski, postać ulana z kac soków, ubarwiona tanią farbą olejną z portretu wąsatego przodka Sarmaty. Zawsze musi wyjść na jego, wszystko w tym domu i w tej kamienicy musi być o nim. Zawsze pije wodę mineralną prosto z butelki i zostawia na niej paskudny posmak dzień w dzień zapijanego kaca. To on wybiera kanały w telewizji i menu obiadowe na cały tydzień. Kabaret, sport, kiełbasa, a kiedyś także przemoc wobec starszej, schorowanej kobiety. Ferdynand Kiepski nie jest biologicznym ojcem Waldusia, ale to on, przez roszczenia protagonisty, stworzył jego społeczny avatar. Walduś musi grać głupka, wstydzić się swojej wrażliwości. Kiedy był dzieckiem, Ferdynand obrzydzał mu matkę. Widzisz, zostawia nas samych. Widzisz, to ona nie posłała cię do szkoły. Widzisz, wciąż straszy mnie adwokatem. Drastyczna scena szpikowania obrazami z „Mechanicznej pomarańczy” powtarza się u Kiepskich codziennie. Tylko Walduś ma to do siebie, że nie jest w stanie wyrazić sprzeciwu. Siedzi więc jak nieodrodny syn obok swojego ojca protagonisty przed telewizorem OKIL. Kiedyś chciał go przekonać, żeby, wbrew matce, mógł wyjść gdzieś poza obręb kamienicy. Ferdynand, kiedy nacieszył się już błagalnym zawodzeniem Waldusia, zgodził się, aby ten pograł w piłkę w telewizji. Biedny chłopiec nie wiedział, że jego ojciec ustawił mecz.
Walduś cierpi na migreny, chorobę postaci z krwi i kości oplecionych układem nerwowym. Kiedy nie może usiedzieć już przed telewizorem OKIL, chowa się w szafie, żeby snuć marzenia o wielkim wybuchu. Wyobraża sobie, jak ognisty grzyb w ułamku sekundy ustanawia nowe reguły gry. Czasem wije się też na parapecie, z którego ma dostęp do okna. Może stamtąd obserwować fragment makiety z dymiącym kominem i ostatniego staruszka ze wspomnieniem polskiej wsi. Nikt nie doliczył się jego wiosen, bo wiosen już nie ma. Wszyscy pamiętają go takiego, jaki jest teraz: pomarszczony garbus przerzuca widłami paranoje z jednej strony śmietnika na drugą.
Walduś wykrzywia usta w grymasie bólu, chwyta się za napompowaną falami telewizora OKIL głowę. Dzięki swojej nadwrażliwości na bodźce jako jedyny wie, że produkcja niszczycielskich strumieni zatrzyma się dopiero w momencie eksplozji kamienicy i zamieszkujących ją głów. W domu nie ma leków przeciwbólowych. Walduś obserwuje wybuchające głowy, sypiący się sufit, osuwającą się podłogę. Wychodzi spod gruzów i łaknie.
Walduś wchodzi na skałkę usypaną z gruzów kamienicy. Zieje szkarłatnym podniebieniem, przez dziurę w szóstce wylatuje motyl, a śmiech kretyna falowo sunie przez makietę. NIUCHNIUUUU: to ostatnie zdanie ostatniego chłopca z telewizji i potem jest już tylko niebezpieczny ruch nieba po palecie czerwieni.
urodzony w 1996 na Śląsku, mieszka w Krakowie. Publikował między innymi w „Wakacie”, „Wizjach” i na stronie Wydawnictwa J. Redagował „Stonera Polskiego”.
