fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
ilustracja natalii przybysz do tekstu jakuba skurtysa – mały format

 

Jest już za późno!
Nie jest za późno!
Jest już za późno!
Nie jest za późno!

(na motywach z pewnego pieśniarza i poety ludowego PRL)

Nie zdążyłem. Zabrakło mi w tym – wyjątkowo intensywnym – końcu 2020 i początku 2021 roku sił, zapału i zdrowia przede wszystkim. Nie zdążyłem, a z każdym kolejnym miesiącem stawało się to coraz trudniejsze i coraz częściej trzeba było tłumaczyć się znajomym z tego, że nie ma, jeszcze nie ma i już nie będzie (och, drogi Nameste, you’re welcome). Ostatecznie doszliśmy z redakcją „Małego Formatu” do wniosku, że warto temat zamknąć, ale straciło to sens w klasycznej postaci – w połowie roku, gdy ogłoszono większość nominacji i nagród, a mój felieton z lektur na pewno nie będzie miał charakteru rzetelnego i zupełnie autorskiego podsumowania. Co prawda, gdy większość tego tekstu powstawała, o wszelkich nominacjach było jeszcze głucho, więc niespecjalnie wpłynęły na moje wybory, ale jednak jakiś ślad z czasem zostaje i domaga się uzupełnień do ówczesnych spekulacji. Poza tym w ościennych szkicach i debatach sporo już o poszczególnych książkach mówiłem i trochę się tym „poetyckim rokiem 2020” znudziłem. Trzeba było jednorazowo – bo nie jest to przecież koniec podsumowań, tylko koniec jednego, dość nieszczęśliwego okresu – wymyślić inną formułę. Właściwie to można taką formułę od kogoś podkraść, np. od Marcina Sendeckiego z jego cyklu w „Magazynie Książki”, bo z tego, co wiem, Marcin lubi być czytany (tak, jesteś czytany Marcinie, wszyscy Cię czytamy i ciepło pozdrawiamy).

Ta nowa forma będzie mniej więcej taka: o czym bym nie napisał, gdybym jednak napisał podsumowanie, oraz analogicznie: o czym bym bardzo chciał napisać, chociaż zabrakło mi czasu albo napisałem już w innych miejscach, i to kilka razy. Powiedzmy, że podzielimy to według starego klucza: 1) antologie, wybory i zbiory; 2) odsłony senilne; 3) roczniki 50. i 60.; 4) roczniki 70.; 5) roczniki 80. i 90., chociaż ta kategoria coraz bardziej puchnie; oraz 6) debiuty. Miała być wakacyjna nuda, sezon ogórkowy i plażing za parawanami – jest jesień, deszcz i Pablopavo. Mimo wszystko zachęcam: smartfony w łapki i skrolujemy (byle nie za szybko, bo się telefon zawiesi). Kto czekał, niech zbłądzi.

 

ZBIORY, WYBORY I INNE MORY (DWADZIEŚCIA PIERWSZYCH MNIEMAŃ)

1. Zacząłbym pewnie tak: rok 2020 obfitował w antologie i wybory wierszy, a mam na myśli tylko te najbardziej prestiżowe, zaprezentowane przez dużych wydawców, oraz te tematyczne, które mają (lub mogą mieć) jakieś poetyckie znaczenie. Pomijam więc zupełnie antologie kół łowieckich, poetów lokalnego domu twórczego i tym podobne publikacje (np. „W ciszy płomieni: almanach Lublinieckiego Klubu Literackiego Logos”, albo „Drugie piętro. Antologię twórców świdnickich warsztatów pisarskich”). Takie rzeczy są oczywiście potrzebne, choćby dla potwierdzenia istnienia tych lokalnych lub regionalnych grup wsparcia przy różnych domach kultury i kołach zainteresowań, ale w krajobrazie poezji współczesnej nie mają właściwie żadnego znaczenia, a nad ich autorami i redaktorami nie warto się znęcać.

2. Zupełnie na poważnie napisałbym o pięknym „jest / jestem” Krystyny Miłobędzkiej od poznańskiego Wolno (niby zbiór, niby wybór, ale raczej to drugie), które trzeba mieć na półce, nawet jeśli mamy już wszystkie tomy, zbiory i wybory wierszy poetki z Puszczykowa. Po prostu autorka „Anaglifów” zasłużyła całym swoim ulotnym, wymykającym się prawom czasu, skromnym pisaniem na taką książkę, na tak pieczołowicie zrobiony tom, który jest w stanie „złapać” jej ontologiczną niestabilność, jej próby chwytania bycia w język, a przynajmniej spowolnienia go na tyle, żeby język się zdążył odpowiednio zafałdować wokół konkretnego „ja”. Nie lada laudację wystawiła tej książce Joanna Orska, więc mógłbym spokojnie odesłać do jej rzetelnej recenzji i tym samym oszczędzić wszystkim wiele akapitów.

3. Zwróciłbym po raz kolejny ostrożnie uwagę na twardą serię PIW-u (tzw. „z emblematem”), w niej bowiem ukazał się „Szkielet Boga” Krzysztofa Boczkowskiego, kolejny „niby wybór” wierszy z lat 1975-2012, ale właściwie jest to większość dorobku poety, zmarłego w 2018 roku i nieco dziś zapomnianego. Boczkowski pozostawał na marginesie wszystkich generacji i wystąpień pokoleniowych (gdzieś między Nową Falą i nową prywatnością) i niby związany był przez lata z „Twórczością”, ale jakoś nie miał szczęścia do profesjonalnych czytelników. Pamiętam jeden, dobry, queerujący artykuł Wojciecha Śmiei o męskim pożądaniu w tej poezji, i myślę, że „Szkielet Boga” mógłby stać się początkiem przypominania poety krytykom i polonistykom wszelakim. Boczkowski był jako naukowiec niestrudzonym badaczem homoseksualizmu, a jego podręcznik „Homoseksualizm” jest wznawiany i cytowany do dziś. Jako poeta prezentował zdecydowanie wysokomodernistyczną dykcję (tłumaczył Eliota, cenił symbolistów, a z polskiej liryki zwłaszcza Wata, Iwaszkiewicza i Miłosza), z licznymi wycieczkami w stronę filozofii i światowej poezji, ale dawał też wielokrotnie świadectwo cierpienia swoich pacjentów i tworzył wiersze somatyczne, próbujące rozwikłać genezę zła w świecie. W tomie z PIW-u postanowiono wyeksponować właśnie ten ostatni aspekt – wadzenia się z Bogiem i swoistej, literackiej teodycei. Trochę szkoda, ale rozumiem, że wydawnictwo raczej stroni od przegięć i queerowania, zwłaszcza w poezji. Drugą pozycją w serii „emblematycznej” była kolejna (trzecia już, znacznie poszerzona o nowe utwory) odsłona „Poematów biblijnych” Piotra Matywieckiego, wieloletniego cyklu filozoficznych traktatów wierszem, w których autor zmaga się z typowymi dla siebie zagadnieniami przemijalności, dziedzictwa żydowskiego, dialogicznego chrześcijaństwa, a także z największym z toposów: Księgą. Cykl ten powstawał przy okazji pogłębiania przez Matywieckiego biblijnej wiedzy i studiowania różnych wersji Pisma Świętego. Ale o nim bym raczej nie zdążył napisać szczegółowo, a same studia nad Księgą też mnie dziś niespecjalnie pociągają.

4. Na szczęście nie było w minionym roku w Biurze Literackim żadnych tomów wierszy „zebranych”, kontynuujących serię „Dożynki”, więc lektury 500-stronicowych tomiszczy mielibyśmy z głowy. Ale pewnie nie dałoby się pominąć faktu, że wydawnictwo rozpoczęło swoją monumentalną mikroserię (wiem, brzmi jak oksymoron) 25/25 – to drobne książeczki z autorskimi wyborami 25 wierszy poetów jakoś tam łączonych z profilem wydawcy (często dość luźno jednak). Do tej pory ukazały się wybory Marty Podgórnik, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Bohdana ZaduryKonrada Góry oraz krytycznoliterackie: Rafał Wojaczek od Bogusława Kierca (a jakże), dokonany przez Joannę Roszak wybór wierszy Tymoteusza KarpowiczaTadeusz Różewicz w wyborze Jana Stolarczyka. Kiedyś była taka miniaturowa, podróżna seria w BL – pamiętam z niej Jacka Dehnela i Justynę Bargielską. Ten wybór jest z założenia inny: bardziej pomnikowy (choć skromniejszy), mający jakieś ambicje kanonizujące – choć nie poetów, a samo wydawnictwo. Paradoksalnie najciekawsza w całej serii jest właśnie skromność i prywatność gestu – obserwacja tego, jak poszczególni poeci „przycinają” własną twórczość do takich wąskich ramek, co wybierają i z czym im najbardziej po drodze. Szczególnie interesująco wpada to w przypadku Bohdana Zadury, który równocześnie przygotował w PIW-ie znacznie obszerniejszy wybór swoich wierszy, w serii, w której dostaliśmy wcześniej Jacka Podsiadłę i Marcina Sendeckiego. Zestawienie tych dwóch książek – „Płynu Lugola” (PIW) i „Sekcji zabójstw” (BL) to krytycznoliterackie wyzwanie. Trzeba by postawić wprost pytanie o to, co ważne i co przetrwa z olbrzymiej liczby tomów wierszy, swego czasu zebranych w trzech sążnistych księgach, które teraz musiałaby zapewne uzupełniać czwarta. Nie ukrywam, że wolę czytać Zadurę z jego wyborów wierszy, niż z nowych tomów (ostatnio niedobre „Puste trybuny”), więc właściwie przez kolejne lata mógłby wydawać te różne wybory w nowych układach, z korzyścią dla własnej twórczości. Bardzo ciekawy jest za to „Zmyślony człowiek” Karpowicza, bo to trochę licealny bryk, zawierający najbardziej istotne wiersze autora, a trochę osobista, wręcz ekologiczna perspektywa leśna samej krytyczki. Roszak postanowiła autora „Słojów zadrzewnych” nieco uspójnić oraz uwzględnić i wyeksponować przede wszystkim wiersze o drzewach. Jej Karpowicz nie jest więc obsesyjnym intelektualistą i człowiekiem nieskończonej księgi, lecz praktykiem uwrażliwienia i uważności (albo wręcz mindfulness), kategorii fundamentalnych dla całego zwrotu ekokrytycznego.

Czy 25/25 to poezja instant? Trochę tak. To taka seria „dla szkół”, do szybkiej obsługi, pozwalająca zapoznać się z językiem danego poety i nie poświęcać na to więcej niż jedną lekcję. Krytycznie interesujące jest to, co nowego wprowadza każdy z autorów – Tkaczyszyn-Dycki umieszcza na końcu swoisty wiersz-flirt, wcześniej niepublikowany, a Góra dokonuje rekompozycji utworów, w której spis treści zastąpiony zostaje przez indeks roślin i grzybów (no bo jak tu zrobić indeks zwierząt, a więc i ludzi?), „Nie” zaś znika jako niemożliwa do odtworzenia, nieobecna resztka, która zarazem nie pozwala o sobie zapomnieć i scala ten korpus.

5. Ossolineum w serii Biblioteki Narodowej, o której nikt z nas nie powinien zapomnieć, z poetyckich „nowinek” zaprezentowało tym razem antologię grupy poetyckiej „Żagary. Antologia poezji” pod redakcją Jarosława FazanaKrzysztofa Zajasa z monograficznym wstępem Tadeusza Bujnickiego. Z każdym rokiem antologie poezji od BN są coraz grubsze – kiedyś pełniły funkcję poręcznych, filologicznych uzupełniaczy z listy lektur obowiązkowych, oczywiście z niezapomnianymi, choć kontrowersyjnymi wstępami. Dziś same wstępy są tak długie, że zamiast nich można by przeczytać ze dwie monografie, a i sposób pisania zupełnie się zmienił – jest bardziej autorski, tematyczny, nie próbuje już wcale ujmować całych dziejów recepcji i budować obiektywnego obrazu miejsca danego dzieła w historii literatury. Wiersze żagarystów zajmują prawie 900 stron, do tego dochodzi 170 stron wstępu. Razem dostajemy antologię, która czterokrotnie przekracza objętość BN-ek ze „Zwrotnicy”, „Futuryzmu” i „Manifestów futurystycznych”. Czy rzeczywiście tyle się wydarzyło w wileńskim kółku zainteresowań? Może osoba Miłosza podkręca atrakcyjność całej grupy? A może ta antologia przychodzi w dobrym momencie – powrotu katastrofistycznych dykcji i nastrojów – jako coś, co wynika z naszego głębokiego przeczucia, że poezja musi zająć się przyszłością, również tą w wersji apokaliptycznej? Nie wiem, ale „Żagary…” to rzeczywiście bardzo rzetelna praca – są w niej „gwiazdy” (Miłosz, Zagórski, Bujnicki, Aleksander Rymkiewicz, Putrament), ale jest też miejsce – chyba nawet za dużo, choć rozumiem ten gest historycznoliterackiej przekory i rzetelności zarazem – na Anatola Mikułkę, Jana Huszczę, Józefa Maślińskiego, Leona Szredera i Mieczysława Kotlickiego (nie ma Hałaburdy, ale to zrozumiałe, skoro został z „Żagarów” usunięty zanim grupa się na dobre ukonstytuowała). Mam tylko obawę, a właściwie dwie: co jeśli to zadziała i znowu zaczniemy czytać katastrofistów jako pewną modę, a potem pisać wiersze inspirowane „Ostrzem mostu” i „Przyjściem wroga”? A co, jeśli to nie zadziała, bo okaże się jednak lekturą zbyt długą i zbyt wyczerpującą, nawet dla uważnych studentów filologii polskiej?

6. Spośród antologii nieoczywistych i raczej nieoczekiwanych pewnie zwróciłbym uwagę na kilka drobnych, nieco mniej programowych gestów. Przede wszystkim: „Trzy dekady. Antologia XXX-lecia SPP Oddziału Śląskiego w Katowicach” (SPP i Biblioteka Śląska) – wiem, miałem się z takich rzeczy naśmiewać i nie brać ich na poważnie, ale katowickie SPP to była całkiem poważna instytucja, a rzecz zredagował Paweł Majerski i Jan Strządała, ten pierwszy opatrzył ją też posłowiem. Są tu oczywiście Sławek, Piskor (z esejem) i Szuba ze „strzępkami”, a więc historyczne „Konteksty”; jest sam Majerski, jest Jerzy Suchanek, twórca nagrody „Otoczaka”, jest Lesław Nowara, Donat Kirsch i Marian Kisiel. Nie otrzymujemy więc prezentacji anonimowych pisarzy, choć rzeczywiście wszystkie te nazwiska łączy tylko (dość losowa chyba) przynależność do SSP.

7. Z publikacji cyfrowych odnotowałbym przynajmniej dwie antologie, choć do obu mam wiele zastrzeżeń. Poznańska „Przestrzeń slamu” (wyb. i wstęp Dagmara Świerkowska) to podsumowanie działalności fundacji KulturAkcja i poznańskiej sceny slamerskiej, obok warszawskiej – zdecydowanie najbardziej prężnej. Slam okazał się o dziwo istotny też w drugiej antologii: Reguły gry. Antologia młodej poezji wrocławskiej 2020 r. (red. Kamil Kawalec), która stanowi trochę przypadkową zbieraninę głosów przed debiutem i w okolicach debiutu, młodych i starszych (jak choćby Marcin Czerwiński), tych „od poezji” i tych „od slamu”, co doskonale widać, bo teksty te nijak nie chcą ze sobą rozmawiać. Dobrze pokazuje to, że mimo starań i usilnego przesuwania liryki w stronę spokenword czy rapu, są to dziś zupełnie odrębne gałęzie praktyki słownej. Ale może to też jakaś wskazówka, że we Wrocławiu odradza się coś na wzór „środowiska poetyckiego”.

8. Wspomniałbym tylko, że – o dziwo – lirycznie interesująca okazała się programowa „Antologia Nowego Dokumentu Tekstowego 2020” od Instytutu Literatury, z tytułem wiodącym „Głód”. Wstępem „zamiast wstępu” poprzedził ją Rafał Gawin, odnotowując oczywiście, że „antologiami konkursowymi (…) rządzi żywioł przypadkowości”, ale w całej tej przypadkowości (wiersze zgłoszone do konkursu wybierali Gawin i Roman Bobryk) udało się złapać jakiś współczesny kontur liryczny. Mamy tu poetów docenionych: Brzoskę, Jochera, Czesława Markiewicza, ale też całe grono młodszych autorów, których świetnie znamy bądź to z nagradzanych już tomów (Damian Kowal!), bądź też z licznych prezentacji w środowisku. Trochę podobnie jak „Głód” pozycjonować można antologię Biura Literackiego „Wiersz i opowiadanie doraźne 2020”, o której z kolei nie wypada mi za wiele pisać z racji opatrywania jej posłowiem (przynajmniej na wybór tekstów nie miałem wpływu). Ukazał się też kolejny almanach „Połów. Poetyckie debiuty 2019”, który recenzowałem, więc pewnie nie zdążyłbym wymyślić nic nowego na jego temat. Ale z tego Połowu dwie osoby już wydały dobrze przyjęte książki, a Michał Mytnik zdążył stać się nawet gwiazdą festiwalu w Stroniu Śląskim. Pozostałe są potencjalnie „do wydania” w najbliższych latach, choć nie wiem, czy w samym Biurze (myślę zwłaszcza o Pawle Kusiaku). Najważniejsza w tych politycznych gestach doraźnego zdawania relacji z (niesprzyjającego) klimatu była kolejna, programowa i „zaangażowana” antologia „Jak długo będziemy musieli” pod redakcją Eweliny Krupskiej i Patrycji Sikory, tym razem występująca w geście solidarności z ruchami LGBTQ+. Podobnych rzeczy namnożyło się ostatnio sporo, ale ta wyróżnia się poziomem artystycznym.

9. Więcej napisałbym o „111. Antologii Babińca Literackiego 2016-2019”, nie dlatego, żeby jakoś przeciwstawiała się dawniejszym „Solistkom” i „Warkoczami” od SDK, ale z powodu zupełnie innego waloryzowania poezji – nie jako literackiej gry w ściśle kontrolowanym polu estetycznym, ale otwartej, pozbawionej właściwie estetycznych hierarchizacji (a więc momentami grafomańskiej), praktyki grupowo-terapeutycznej. Babiniec ma na naszej poetyckiej mapie, zwłaszcza tej internetowej, swoje zasłużone miejsce, nie dziwi więc, że chciał znaleźć takowe na półkach z książkami. Wyszła z tego intrygująca książka-wyzwanie, bo nie wiadomo, czy rozliczać ją z jakości poszczególnych wierszy i doboru nazwisk, czy raczej z zamierzeń prezentacyjnych (a te są naprawdę szerokie, bo chodzi przecież o 111 poetek), czy też może właśnie z tego gestu społecznikowskiego. A jeśli tak, to raczej z afirmacji poszczególnych autorek, czy afirmacji własnego środowiska? Nie wiem, więc pewnie mierzyłbym się z tym w dłuższym akapicie, bo rzecz jest warta uwagi – i jako gest z przestrzeni tożsamościowej, feministycznej, i jako prezentacja głosów dopiero wchodzących do poezji na równi z autorkami z samego centrum widzialności (np. Małgosia Lebda).

10. Nie bardzo wypadałoby mi pisać o dwóch książkach, za którymi stałem (i nie jest to fałszywa skromność, bo ich całkiem niezły odbiór w środowisku mówi zamiast mojego komentarza). Z jednej strony udało nam się – wraz z Dawidem Kujawą i Rafałem Wawrzyńczykiem (który rozpoczął cały proces) – przypomnieć doskonałego Jarosława Markiewicza w „Aaa!…” z serii 111 wierszy od Convivo (we współpracy z Iskrami), z drugiej próbowałem nieco inaczej i trochę od nowa opowiedzieć o dwudziestu latach twórczości poetyckiej Agnieszki Wolny-Hamkało„Zerwanych rozmowach. 105 wierszy na inne okazje” (Warstwy). Ale nie wypada, więc tylko bym odnotował ze względu na poetów, ewentualnie zacytował kawałek z posłowia, akurat ten autorstwa Rafała Wawrzyńczyka (pod którym się oburącz podpisuję):

Dla czytelniczki poezji współczesnej najistotniejsze będzie może jednak to, że w dziele Markiewicza – a przynajmniej w tym, co opublikował do roku 1980 włącznie – co rusz odzywają się tony, które nawet w roku 2020 brzmią jak zapowiedź tego, co w poezji polskiej dopiero mogłoby się zdarzyć. […] Do efektów, które krajowa scena poznawała w latach 80.–90. dzięki importowi zza oceanu, autor „i” dochodził na własną rękę, dzieląc z Nowojorczykami prawdopodobnie tylko punkt wyjścia, a więc uważną lekturę francuskiej awangardy. Ale to nie wszystko – „psychodeliczna” odwaga w warstwie obrazowej, pasma ekstatyczne i wizyjne, częsta tonacja na poły pokoleniowego, na poły egzystencjalnego wezwania kojarzyć się mogą z tym, czego satelici i następcy „brulionu” uczyli się w Polsce z wierszy Tomaža Šalamuna. To właśnie autor „Ambry” mógłby napisać ostatnie linijki „Dalekich wzgórz”, jednego z piękniejszych tekstów w całej twórczości Markiewicza („towarzysze, miejcie otwarte oczy i uszy, / miejcie otwarte usta we śnie”), chociaż i luźno związany z treścią tytuł, i przenikająca wiersz atmosfera marzenia sennego bliższe są raczej wspomnianego „bieguna ashbery’owskiego”. A jednocześnie wiersz ten to najczystszy Markiewicz, kondensat jego stylu dojrzałego, i jako taki mógłby funkcjonować jako wizytówka poety w hipotetycznej antologii, w której nazwiska byłyby reprezentowane przez jeden i tylko jeden tekst-emblemat.

Zaproponuję inny kondensat Markiewicza, choć wiadomo, że najbardziej lubię poematy – „Bez daty, bliżej”:

Z daleka wygląda to jak ręka
tonącego która w lśniącym powietrzu
szuka brzytwy

Z bliska wygląda to jak liść
po którym światło
spływa w ciemność

Ciało zanurza się i wynurza
ośmiornica poluje na feniksa
ryba goni rybę

Proszę tylko spojrzeć, jak tu się cudownie nic nie dzieje – jakby wszystko zastygło w ruchu, tzn. jakby ruch sam w sobie był formą trwania, cykliczną i dziwnie stabilną. Niby pracuje oko, które zbliża i oddala, niby wydobywa się szczegóły i coraz lepiej rozumie widziany obraz, ale przecież rozumie się tak niewiele, tak niewiele podlega tu wyjaśnianiu. Raczej rozstraja się to, co widzialne, gubi ostrość. I natychmiast uruchamia się alegoryczny tryb: światło i ciemność, brzytwa rozcinająca i kontrujący ją ruch syntezy, pływy, fałdująca woda. Wokół tonącego zaciska się jednak nie tylko ona, ale też pewna forma czasu. Okrąża go astrologiczny, kosmiczny pościg figur, uniwersalnych i zupełnie osobnych. Tak pracował Markiewicz: medytacja jako łapanie oddechu, tonięcie jako początek stawania, korowód w lśniącym powietrzu.

11. Z kuriozów wskazałbym na wykonaną, zredagowaną i pewnie z niemałym kapitałem wydaną „Antologię smoleńską II. 96 wierszy” (Solidarni 2010). Jak to bywa w przypadku poezji smoleńskiej, rzecz poprzedza nie przedmowa krytyczna, a lista nazwisk ofiar katastrofy samolotu. Dopiero potem, oraz po mottach z „Dziadów” (bo przecież jesteśmy w środku narodowego mesjanizmu) i słowie od jakiegoś księdza (niech mi wybaczy), głos zabiera Andrzej Nowak – podpisany jako Prof. Andrzej Nowak. Chyba ma to szczególnie znaczenie, bo wiadomo, że jak profesor, to każde jego zdanie o poezji jest profesorsko lepsiejsze, nawet jeśli trafia w tony całkowicie absurdalne, np.: „Nie każda negacja jest dobrem. Ale negacja propagandowej nierzeczywistości, kłamstwa zapomnienia, negacja Kainowej wersji historii – jest”. Ale uwaga, jeszcze nie chodzi tu o teorię zamachu, tylko o zapomnienie o katyńskiej zbrodni (może nie zauważyłem, ale przez ostatnie 30 lat jesteśmy nią bombardowani tak, że zapomnieć nie sposób). I oto nasi dzielni wysłannicy polegli niczym Abel podczas misji przywracania historii i zapłacili za to najwyższą cenę (cały czas niedosłownie parafrazuję). Okazuje się też, że wiersze z antologii są „kontynuacją owej misji: specyficznie polskiej niepodległości i ogólnoludzkiego obowiązku Antygony”. Nie wiem, o co chodzi, ale Andrzej Wajda lubi to; #Katyńpozdrawia. A w środku? Tuzy nasze: Wencel, Babuchowski, Matusz, Karasek, Pietrzak, Polkowski, Wolniak-Zbożydarzyc, a nawet Leszek Długosz. Redakcyjnie i korektorsko jest to – powiedzmy wprost – fatalne (spacje przed przecinkami, ciągłe mylenie pauz, myślników i półpauz), a poetycko możecie sobie Państwo sami odpowiedzieć po takim fragmencie „Testamentu” Mirosława Woźniaka: „zginąłem tak, jak żyłem, / w drodze do Katynia, / nie chciałem umierać, / chciałem tylko, / żeby inni wiedzieli, / skąd przychodzą / i dokąd zmierzają”. Jak rozumiem, przychodzą z Katynia i zmierzają do Katynia, podobnie jak podmiot liryczny. Szkoda, że Gaugin tego nie wiedział, bo mógłby sobie domalować np. las… krzyży.

12. Nie napisałbym o dwóch wyborach wierszy od a5 – „Nowy wybór wierszy” Ewy Lipskiej oraz „Wiersze wybrane” Wojciecha Bonowicza. Bonowicza zawsze czytam uważnie, ale czy te kilka książek naprawdę potrzebuje już wyboru, i to jeszcze w a5? A Lipska? Niech inni czynią tym razem honory, bo ja się nie lubię wyzłośliwiać na przecenach.

13. Wskazałbym, że jest taka dziwna i trochę śmieszna seria „Poeci Krakowa” i istnieje ona już od wielu, wielu lat (otwierał ją bodajże wybór wierszy Kornhausera w opracowaniu Stabry w roku 1995). W 2020 nasze szeregi zasiliły przynajmniej trzy (może coś mi umknęło) książki: „Światło i szelest” Jadwigi Maliny, „Wiersze wybrane” Jana Polkowskiego (z przedmową JM-a Ruszara) i „Do szkiełka z Muzeum Czartoryskich” Leszka Długosza. Ponieważ Polkowskiego mamy już tyle, że aż kawalerowie mdleją w szeregach, a o Długoszu wolałbym nie wiedzieć – niech sobie a muzom śpiewa na ruinach Piwnicy pod Baranami i na chwałę Prezesa – napisałbym o wyborze Maliny, bo to ciekawa poetka, chociaż ledwie przebijająca się do głównego obiegu (może to dobrze). Mamy tu skromne przedruki z sześciu tomów autorki i kilka wierszy quasi-dziennikowych. Przedmowę do tomu Joanna Zych zatytułowała „Czułość i cienie” i rzeczywiście – czułości w tych wierszach bardzo dużo, nie takiej czułostkowej czy sentymentalnej, ale wynikającej z nieustannego pochylania się nad drobiazgami, detalami, istotkami od nas słabszymi (np. „Jeż na drodze” czy wiersze o pluszowych misiach). Z cieniami mam problem, bo nawet jeśli część tych tekstów pisana jest w aurze ludowej religijności, część wprost wadzi się ze śmiercią, w rzeczywistości cienia tam raczej niewiele – ustępuje on właśnie podświetleniom i zbliżeniom. Malina jest poetką rdzennie wywodzącą się ze wsi, a tym samym jej wiersze stwarzają pewien pomost między poezją wiejską epoki Nowaka czy Piechala, a obecnym buntem młodych popularów – Bobulą, Kulikowską, Szwedą, Tosiek. Jest zatem i trochę rekwizytów z innej epoki, ale jak najbardziej konkretnych, i ta naturalna bliskość zwierząt hodowlanych i związanej z tym śmierci, i jakieś doświadczenie odchodzenia wiejskości rodem z Myśliwskiego (i trochę takiej gnomicznej naiwności, której nie toleruję, np. wiersz „Miłość”); są kolędy i pastorałki, elementy ludowej wyobraźni i rytmiki, ale zawsze ogrywane przez filtr podmiotki – wiecznego dziewczęcia ze wsi, które tę dziewczyńskość na zmianę porzuca i odzyskuje, ilekroć wraca pamięcią do bliskich mu stron i ludzi. Najlepiej moim zdaniem wypada Malina w cztero- i pięciowersowych miniaturach, jakby scenkach lirycznych. Jest tam kondensacja i ten poziom obiektywizmu, który sprawia, że czytelnik chce wracać do wiersza kilka razy, choć oczywiście nie odnajdzie w nim już żadnych dodatkowych sensów czy gier. Język jest tu gotowy – wiersz opowiada o różnych epifaniach za jego pomocą, choć nie stawia go w stanie podwyższonej gotowości. Zostałem po lekturze tego wyboru z przejmującym „Kosem” z debiutanckiego tomu z 1997 roku, utworem, w który nie wciśnie się nawet szpilki, tak wszystko jest tu usadzone i rytmicznie dograne: „Wiedz, że kos nie żyje. / Że śpiewał na dwóch nogach. / Zapałkach. / Aż padł. Aż mu z gardła wypadły / Robaki. Cała garść.” oraz z autobiograficznym, niepokojącym „1977”: „Miało mnie nie być, ale byłam. / Mieściłam się w małych dołkach. / Miałam takie miejsce przy ścianie w kuchni, / Które wolałam od ludzi. Nadal tak mam. Że wolę”. Dobrze było spojrzeć przez chwilę na pędzący pociąg naszej najnowszej poezji zupełnie innymi oczami i usłyszeć ten rytm, za którym nie stoją elektroniczne beaty i szum telewizorów.

14. Napisałbym jakoś zabawnie, choć niby już nie wypada (ale skąd miałbym wówczas wiedzieć?), o nowym wyborze wierszy Adama Zagajewskiego „Tam gdzie oddech” w opracowaniu Anny Czabanowskiej-Wróbel, z naprawdę dziwnej serii od Universitasu – robionej w twardych oprawach, z obwolutami, z opracowaniem fotograficznym i tekstami krytycznymi, ale zupełnie dotąd niezauważanej w środowisku. Zagajewski niestety wyszedł tak, jak wyjść miał, i nawet 22 ironiczne prozy Jakuba Kornhausera, zamykające książkę, nie ratują tego pochodu patosu i poezji „zrodzonej z milczenia”. Ale gest jest ciekawy, bo o Zagajewskim mają się wypowiadać nie tylko krytycy i badacze (a jednak są: Stala, Próchniak, Farré), a sam wybór ma być swoistym zawieszeniem sądów nad poetą i próbą opowiedzenia o nim od nowa, nieco inaczej. Nie wiem, może po prostu o Zagajewskim jeszcze nie da się opowiadać inaczej. Nie opowiedziano też odmiennie o Julianie Kornhauserze w drugim z wyborów Universitasu – „Pokrzywy i olchy”, tym razem redagowanym oczywiście przez Kubę. Tutaj teksty krytyczne wyszły jeszcze cięższe, niż u Zagajewskiego, ale za to przynajmniej są o czymś i rzucają inne światło na poszczególne wiersze. Ten wybór – z racji lakoniczności, krytycznego komentarza z różnych stron, a i samego „skrótowego” przedstawienia jednego z czołowych poetów Nowej Fali, można spokojnie polecić i czytelnikom niedzielnym, i uczniom w szkołach, i studentom podchodzącym do poezji tamtych lat jak pies do jeża.

15. Odnotowałbym z pewnością twardookładkowe wybory wierszy: „Powidoki” Andrzeja Strumiłły (Znak) i „Przyjęcie postawy” Janusza Szubera (Wydawnictwo Literackie) – bo o poetach, którzy nas właśnie opuścili, trzeba pamiętać, nawet jeśli przychodzą z zupełnie innych epok i estetyk niż nasze.

16. Byłbym się zaśmiał – oj tak – z „Domów dni. Antologii osobistej” Krzysztofa Lisowskiego (SPP Kraków, dofinansowane przez IL), bo grubszego wyboru własnych wierszy (prawie 400 stron) już się zrobić nie dało. Cóż za skromność, nawet jeśli poprzedni wybór tekstów Lisowskiego ukazał się 25 lat temu. Na miejscu poety jednak oddałbym ten gest jakiemuś krytykowi, pozwolił na dwugłos, cięcia i montaże, a przynajmniej na jakiś ruch aktualizujący. Ale cóż, jak „osobista” to „osobista”, nie mylić z „osobliwa” i „osobnicza”.

17. Nie napisałbym na pewno o „Trasie progu” (Instytut Mikołowski), wyborze wierszy Macieja Meleckiego, który zredagował Krzysztof Siwczyk, bo po prostu nie byłem w stanie przedrzeć się przez więcej niż pięć utworów. Wszyscy wiemy, dlaczego. Nie ma drugiego takiego poety, który z absolutnie redundantnego komunikatu zrobiłby cały swój program, a wszystkie gesty modernizujące polegałyby na jeszcze większej redundancji, ograniczaniu komunikatywności, rozciąganiu frazy i dodawaniu kolejnych, abstrakcyjnych pojęć. Od razu się bronię – skoro w tamtej części było o Podsiadle, a to jego ogródek: Melecki nie pisze poezji niezrozumiałej, niejasnej, hermetycznej. Wystarczy odrobina dobrej woli i kilku pięknych poststrukturalistów, żeby te wiersze otwierały się jak sekretarzyk. Po prostu zawartość tego sekretarzyka nie rekompensuje dyskomfortu jego otwierania.

18. Nie napisałbym na pewno o książce Kazimierza Brakonieckiego „Poezja i świat: wyznania, wywiady, wiersze” (SPP Olsztyn), bo więcej tam wyznań i wywiadów niż wierszy (ostatnie 30 stron z 250). Te ułożone zostały w dwóch cyklach: wiersze o poezji i wiersze o poetach. Szczerze? Nie ma nic mniej interesującego, niż wiersze o poezji i poetach, a jeśli ich tytuły to „Do liter”, „Nauka pisania”, „Po-Etyka”, „Do wiersza pierworodnego” (to z pierwszego cyklu) oraz „Rimbaud”, „Cendrars”, „Leśmian”, „Wat”, „Herbert”, „Piętak” (to z drugiego) – z góry można założyć, że już nic dobrego się nie wydarzy.

19. Arkadiusz Kremza. Ten wybór wierszy (WBPiCAK) – pośmiertny? jeszcze nie?, posłowie wskazuje, że jednak niestety już po… – przygotował z kolei sam Maciej Melecki i udowodnił, że potrafi też pisać zwięźle i po polsku, mniej więcej gramatycznie. Nienajgorsze są te wiersze Kremzy, poety znanego, ale jednak lokalnie; nienajgorsze, choć dość szybko się starzeją (choćby ten wariant aliteracyjnych czy homonimicznych gierek słownych i skłonność do skracanych, niby metafizycznych puent). Są śląskie, z końcówki lat 90., trochę barbarzyńskie jeszcze (wszak to grupa „Na Dziko”), a trochę sakralne, ale zawsze osadzone w konkrecie, w obserwacji, w jakimś bardzo przyziemnym doświadczeniu mikołowskim. Jest to język już wyraźnie inspirowany przepychankami Sommera i podsłuchajkami Zadury, więc dobrze pokazuje dziś swoją rewolucyjność względem lat 80. i zarazem historyczność w kontekście tego, co przynieść miało nowe milenium, zwłaszcza jego ostatnia dekada. Ale jest to też język od początku nawiedzony jakąś falliczną, męską (a potem ojcowską) ułomnością i brakiem, bliskością śmierci i jej rekwizytów oraz ostateczną skazą wyobraźni. Zostawiam sobie ślunską puentę z „»Memento mori«”: „Kiedy potem schodziłem się przejść, zapytałem zajętych / malowaniem chłopców. / – Wiecie, co to znaczy? / – Ja. Wiemy. Pamientej, że umresz” oraz takie drobne wersy, po jednym na każde oko: „Nie potrafię jakoś do snu”, „Jestem chłodny jak wtorek. Jestem czuły jak środa”.

20. I na koniec byłoby coś o początkach. W różnych znaczeniach. Rok 2020 zaczął się dla mnie – o czym nikt już pewnie nie pamięta – pięknie wydanym (karmazyn okładki, minimalistyczna czerń tytułu) i opatrzonym posłowiem przez Paulinę Małochleb zbiorem trzech tomów Małgorzaty Lebdy, swoistej trylogii leśno-chtoniczno-siostrzano-zwierzęcej, które wyszły pod wspólnym tytułem „Sprawy ziemi” (WBPiCAK). Dwa pierwsze tomy nie należały do moich ulubionych książek, choć z pewnością pozwoliły umocnić się dykcji poetki na rodzimej scenie. Ze „Snami uckermärkerów” było już nieco inaczej i bardzo tę książkę cenię, choć moje serce bije teraz zdecydowanie w stronę najnowszego „Mer de Glace” – Lebda przepracowała w nim wszystko, co zaczynało mieć charakter manieryczny; porzuciła mroczno-rodzinno-apokryficzne rejestry, zrezygnowała z alegorycznych (choć przecież i konkretnych) postaci ojca, sióstr i brata oraz tych dziwacznych zwierząt zarażonych i zarażających śmiercią. Została samotna podmiotka w świecie, obserwująca swoje przenikanie się z nim na różnych poziomach. Dopiero na tle „Spraw ziemi”, jako pewnego domknięcia jakiegoś etapu twórczego autorki, doskonale widać tę zmianę i kryjący się za nią wciąż potencjał. A przy okazji jest to nie tylko prezentacja językowej drogi samej autorki, ale też dekady dość szczególnej tendencji lirycznej („Granica lasu” to 2013), która okazała się niezwykle ważna w naszej poezji, a która dzisiaj ma już charakter wręcz autoplagiatowy i trzeba do niej podchodzić ze sporą ostrożnością.

Skrócony przewodnik półkowy: „Szkielet Boga” Boczkowskiego, „jest / jestem” Miłobędzkiej, „Aaa!…” Markiewicza (a co, należy się chłopakom w podziękowaniu za pracę)

 

SENILIA (SIEDEM SUBSTANCJI Z NIECO OPÓŹNIONYM ZAPŁONEM)

1. Napisałbym w pierwszej kolejności dużo dobrego o „Roślinach mięsożernych” Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej (Instytut Mikołowski), i właściwie napisałem, tylko że w „skandalicznym” (jak mówią) omówieniu nominacji do Nagrody im. Szymborskiej. Mikołowska poetka nie tylko od dawna stanowi samotną i zupełnie osobną wyspę na tle naszej literatury konfesyjnej, broniąc zaciekle swojego prowincjonalnego monologu AA, ale też już dawno zasłużyła na docenienie i włączenie w literacki mainstream. Potrzebujemy tej charczącej i dudniącej rzeczywistości, w której termomodernizuje się budynki, klnie jak szewc, obnaża na balkonach i nieustannie buntuje przeciwko cichemu odchodzeniu gdzieś na marginesy, nawet jeśli bezsenność towarzyszy podmiotce od świtu do świtu. Fascynujące są książki Jakubowskiej-Fijałkowskiej, zwłaszcza te kilka ostatnich tomów, w których jej fraza się znacząco wydłużyła, złapała oddech i porzuciła trochę mistyczno-erotycznych ozdobników na rzecz poetyckiego mięsa. Po resztę odsyłam gdzie indziej (o tu).

2. Nie napisałbym o śmierci Jacka Łukasiewicza, bo jeszcze bym wówczas nie mógł, bo nic bym nie wiedział, a też dopiero miały się ukazać wiersze w wyborze Pawła Mackiewicza. Ale byłbym świeżo po przeczytaniu ostatniego tomu poety – „Cięcia” (wydawnictwo j) i na pewno ta lektura nie pozostawiłaby mnie obojętnym. Nie lubię takich długich, grubych tomów poetyckich, które więcej mają w sobie z dziennika, niż z konceptualnie przemyślanego, dopiętego na ostatni guzik „projektu wydawniczego”. Ale to kwestia czasów i pewnej niewspółczesności – kiedyś wydawało się takie książki i było to zupełnie normalne, a dziś standardem jest 30-40 dobrze ułożonych wierszy. Oczywiście wolałem zaplatany haiku-poemat „Wiązania”, ale w nowym tomie też warto zwrócić uwagę na kilka spraw, z których może najmniej istotną jest spokojna, somatyczna i infantylizowana refleksja poety nad przemianami natury i nad samym przemijaniem, ubrana w krótkie, gnomiczne strzępy („Błogosławiona czara. / Błogosławione dno”, „Zrasta się kość i staje się jednym. / Znowu jesteś pęknięciem, co się zrasta”). Najciekawiej byłoby przeczytać dwie ostatnie książki wrocławianina razem – jako swoistą dylogię, jedną o sile poetyckiej figury wiązania, wprawiania w ruch czy też tworzenia pozorów narracyjności, drugą o cięciu i związanym z tym przeoczeniu, granicy, marginesie (ale też „cięciu chirurgicznym” i nieustannym wymykaniu się śmierci: „Więc nacisnąwszy sprzęgło, spowodujmy zwrot. / Niech blask porannych zórz odbije się w pościeli i / ustąpi wreszcie ból od chirurgicznych cięć”). Bo „Cięcia” są w gruncie rzeczy o nadziei, o woli życia, o jego nieustępliwości. Są tam oczywiście typowe dla Łukasiewicza quasi-haiku, o tak niepasujących do siebie obrazach, że aż włącza się surrealistyczne poczucie dziwności. Ale są też wiersze szpitalne, umieralne, o tej niepokojącej lekkości, rymie i zwiewności (cały cykl oznaczony lokalizacjami: Szpital na Pasteura, Szpital przy Borowskiej, Vratislavia Medica), którą w ostatnich chwilach zdobyli późny Mickiewicz albo Iwaszkiewicz – wiersze pisane bez lęku, że ktokolwiek zakwestionuje ich ostateczną, graniczną liryczność: „Kropi, kroki kroplóweczka. / Kropi cały czas. / Kiedyś wezmą cię z łóżeczka, / nie mów nigdy pas” („Kropi…”), „Na późną starość / wszystko się otwiera / płynne pokarmy / płynne wydalanie / płynne obłoki smoki / i warzywa. / Kochane ciało / płynie w bezkres nieba” („Jemioła”). Jest też świetny cykl 24 zapisów-miniatur „Notatki z konferencji w Sali Nehringa”, w którym spotyka się przeszłość i teraźniejszość. Każdy, kto odwiedzi jeszcze obecną czytelnię wrocławskiego IFP, dogłębnie odczuje to solilokwium, choćby taki, następujący po watowskich frazach „bój mój / (nasz) / nieusuwalny”, fragment „17. I nagle…”: „usiedli obok mnie: / Lec, Jastrun, Wat, Różewicz, / Parnicki… I nagle / patrzę: już ich nie ma, / a we mnie / natrętna napierająca / zawieszająca / przekraczająca / przerzutnia”. Bardzo bym chciał, żeby czytelnicy znaleźli dla tej książki – otwarcie senilnej, otwarcie pożegnalnej – potrzebny jej czas, i żeby dostrzegli, że przerzutnia to rzeczywiście potężna figura nieskończoności.

3. Być może napisałbym o tomie „Uwaga, obiekt monitorowany” Mirki Szychowiak (też wydawnictwo j), bo jednak – nawet w słabszych momentach, bardziej poświęconych kontemplowaniu odchodzenia, zmianom rzeczywistości i coraz większemu odklejeniu od niej – jest to książka ciekawa, przyciągająca uwagę, chociaż to pewnie tyle, nawet za cenę nominacji do nagrody im. Szymborskiej. O „Istnieniu” Leszka Szarugi (Zaułek Wydawniczy Pomyłka) pewnie bym z kolei zapomniał, ale na szczęście pamiętała Dorota Walczak-Delanois, i choć z jej oceną tego tomu zupełnie się nie zgadzam, to jednoczłonowe wersy Szarugi i jego zabawy z przedrostkami, z etymologicznym wywodzeniem słów z siebie i przekręcaniem ich jako ciągiem dalszym filozoficznego łańcucha, są nawet interesujące. Gorzej z maskami podmiotu: ta bawiąca się językiem, dziecięca, stwarza czytelnikowi jakąś przestrzeń gry lirycznej, ale ta wiedząca, intelektualna, ironiczna, natychmiast ją zadusza.

4. Tym razem na pewno nie pominąłbym Krzysztofa Karaska i jego „Wzgórz anarchii” (Instytut Mikołowski), za to trzymałbym się z dala od „W wieku odlotowym” Józefa Barana (Zysk i S-ka), choćby z powodu samego tytułowego żartu. Za to u Karaska dużo danego wprost farszu, starości rozpływającej się w blasku, tropów mitologicznych i biblijnych, malarskich (właściwie cała część „Sztuka widzenia”) i szekspirowskich. Sporo też wizyjności rodem z czasów przed-nowofalowych i nieoczekiwanych zwrotów wiersza: „Bezdenne objęcie się stawów w porannej mgle. / Co się stało? Oderwało się koło od wozu / i pędzi z góry na łeb na szyję. / Migają krajobrazy, migocą żarna stulecia, / jestem osią tego koła, zmierzam ku katastrofie / podczas gdy wóz zagrzebał się w przydrożnym piachu” („Chłopiec promienisty”), albo zaraz obok: „Mgła, gęsta mgła / zamglonego umysłu. Budzę się / i odnajduję to samo. Więc tamto było snem / a co widzę to jawa? / Płaszczyzny percepcji się nie zmieniają / i nie zmieniają się nazwy, / przechodzą z ludzi na rośliny i zwierzęta, / z pokolenia na pokolenie” („Klif, ranek”). Co prawda dalej pojawia się już „łódeczka wiersza” i „cebula duszy”, ale są to raczej potknięcia w ogólnym monologu wizyjnej maligny. Niestety nie pojawia się redaktor, bo w tym wieku się już poetom redaktorzy nie pojawiają, korektorzy też nie, żeby literówki poprawić i pisać „że” zamiast „ze” (chociaż podobno robił to Melecki). Bez redaktora bywa więc trochę dziwacznie, trochę cringe’owo. Ale są też u Karaska zapisy snów, które stają w szranki z dziennikami-sennikami Zadury, i wychodzą z tego spotkania z tarczą: „Mrowisko rozmawiało z moim ciałem, / ale działo się to jakby bez mojego udziału / Przenikanie się mrowiska. Nawet jeśli mrówka we krwi / zamieniała się w mrówkę na stole / świat pozostawał nieruchomy” („Król mrówek”; a potem „Quorum” oraz pisane w duchu Henriego Michaux „Piszę by zwiedzać samego siebie”). W ogóle dużo w tym tomie francuskiego surrealizmu, świetne wierszowe rozmowy z Mallarmém, Celanem i Joyce’em (a właściwe z Zagładą, Przybylakiem i Meleckim) o stawkę nowoczesnej poezji, trochę niepotrzebnych rad i autotematyzmu (najgorzej wypada właśnie część tytułowa). Ale jest też ironia i trudno stwierdzić, w którym momencie zawiesza się ona między starczą konfesyjnością i uroszczeniami obiektywizującego podmiotu neoawangardowego. To sprawia, że momentami Karasek brzmi jak Witold Wirpsza, momentami jak Jarosław Markiewicz, a potem wpada w takie klasyczne mielizny – na Jastruna albo Międzyrzeckiego. Zdanie „Rymuję rzeczywistość w objęciach szaleństwa” („Siedem zakonnic na tandemie”) to jest właśnie to zdanie, które powinno ocalać autora „Godziny jastrzębi”, trochę od niego samego, a trochę od Mikołowa, którego ofiarą stały się jego kolejne książki. Ale mimo wszystko musiałbym napisać w takim nieistniejącym podsumowaniu, że mi się ten nowy Karasek podoba, że w niczym nie odstaje od Mirki Szychowiak, a wręcz ma większy rozmach, który chętnie przytuliłaby nawet redakcja „Stonera”. Nominowałbym tym razem do czegoś bez poczucia niestosowności, ale na szczęście tego akurat robić nie muszę.

5. Prawie na koniec tej części wspomniałbym o „Szczęściu” Tamary Bołdak-Janowskiej (SPP Warszawa/Kraków, Instytut Literatury; seledynowa seria, też będąca efektem tarczy covidowej). Zawsze śledzę jej teksty, zawsze uważnie czytam każdą kolejną książkę, nawet jeśli nie mam okazji o tym napisać. Olsztyńska poetka dokonuje – jak to ma w zwyczaju – traktatowego podsumowania epoki (w długim poemacie „Zdolny”, stanowiącym ośrodek ciężkości książki), w którym ścierają się różne estetyczne i historyczne style, z tym neoawangardowym na czele. To taki tom, który zmienia się w traktat moralny i spowiedź, a którego celem jest wyznanie win jako pewien rodzaj gestu filozoficznego (a nie religijnego), oczyszczającego i intelektualnego zarazem. Ale to też pytanie o dwie odrębne historie szczęścia – tę uniwersalną, męską i tę niezapisaną, kobiecą; pytanie z gruntu feministyczne, bo poetka ani na chwilę nie przestaje nasłuchiwać dudniących haseł zza okien, tego, jak w cieniu rozpraw filozoficznych toczy się realna walka o prawa kobiet. Cała rozrodcza biopolityka naszego rządu w dość nieoczekiwany sposób skleiła się z jej głosem sprzeciwu – z opowieścią o „szczęściu krwawienia” i „krwawym szczęściu”, o cielesnej historii kobiet, żyjących w cieniu, w materii, i o nawiedzającej ją militarnej historii epoki. Czasem jest Bołdak-Janowska brutalna – w stylu Świrszczyńskiej, czasem brutalnie szczera, a czasem pozwala sobie na więcej filozoficznej traktatowości – choćby w duchu Eliota. Zmienia też perspektywy podmiotowe, raz mówiąc głosem żeńskim, raz męskim, próbując zebrać to w swoistą summę – w przyznanie się do winy w imieniu XX wieku, takiej winy, która skończy się katarktycznym płaczem – płaczącym starcem jako wielką alegorią dziejowych błędów i pomyłek. Nie podaruję tego poetyckiego poszukiwania szczęścia bez zacytowania dwóch fragmentów, z początku (z wiersza „Ranek”; ileż tu się dzieje w tym niekończącym się, rozkwitającym po peiperowsku zdaniu): „Silniki. Zbiorowy koklusz. Na podeszwie / chropawej, z pryszczatym salutem żwiru, z trzaskiem / foliowych skurczeń, z kontrolowaną zadyszką. / I przez konar, co na głowie, na brodzie siądzie, / a jedzie, gdy go wiatr zniesie ze sztywnej matki / i co zechce, to jeszcze z niego wyprzędzie, / i na hamulcach wgniecie ogłuszający balotek / w starą ślepą głuchą nogawkę.”, oraz drugi, z końca najważniejszego poematu:

Jestem:
runięcie. Każde jak osobiste.
Nawet w dachu, co padł na rumowisko,
widać splecione jak u nieboszczyka palce,
nim je bezładnie pogubi
w nastroszonym futrze mchu,
a po tym grzebiecie pobiegnie młodniak
źrebięcym stadem, by wybujać masztami
z ptactwem w skomplikowaniem zieleni bokobrodów.
Mogę w to uwierzyć, bo tak się stale dzieje.

Jakoś mi tego „Szczęścia” brakuje na poetyckiej mapie minionego roku, tak samo jak brakuje mi istotniejszej, bardziej dostrzegalnej, sylwetki Bołdak-Janowskiej.

6. Pewnie zamknąłbym tę część zdaniem, że mój ulubiony poeta senilny, Jerzy Kronhold, wciąż spaceruje i nawet te „Długie spacery nad Olzą” (Wydawnictwo Literackie) mu służą. Wszak nigdy dość tarcia po bruku Nowej Fali, bo może w tych tarciach da się ocalić to, co w niej było najpiękniejsze i czego nie strawiła historyczna maniera: żywy język. Kronhold pisze teraz miłośnie i elegijnie, o spacerach z dziś i spacerach sprzed lat, pisze wspomnieniami i chce być prosty, bezpośredni. I byłoby dobrze, gdyby nagle nie kazał nam słuchać trzcin oraz stać się „uczniem rzekotki / i minstrela / spod mostu”, gdyby nie „frędzle fal / z zaświatów”, a jego młodzieńcza pokusa (czytaj: chcica) nie szła w parze z „poselstwem rumianku” w czasie jutrzni. No i może gdyby nie aktualizował starczego toposu Jerzego Andrzejewskiego w sposób tak obleśny w wierszu „To coś nagłego”: „To coś nagłego jak fala w plecy / masz siedemdziesiąt lat / i wciąż chcesz surfować fruwać (…) masz raka i czujesz / że bardziej niż płetwy modlitw / pomaga ci bluzg / dziewczyny pracującej na kasie / tam gdzie kupujesz chleb / i owoce morza / widzisz jej trampki z / różowymi sznurowadłami / dziary na szyi / i melony pod przezroczystym / żaglem podkoszulka / unoszące się / poza zasięgiem”. Melony jej się unoszą? To „coś nagłego” to pewnie miało być zderzenie woli życia i równie niespodziewanego umierania, ale niestety w tym wierszu – i w takim nasileniu erotyków, jakie mamy w tym tomie – jest to raczej nieoczekiwana, senilna erekcja w stylu galopujących koni Roberta Gawlińskiego. Myślę teraz o tych wszystkich dziewczynach w Żabce i Biedronce, w kolorowych trampkach, i o tym, jak Jerzy Kronhold pisze o nich wiersze. I wolałbym o tym nie myśleć. Zaraz potem czytamy w tomie zaangażowaną elegię: „Mała Greto Thunberg moja wątła nadziejo” („List”) i robi się jeszcze bardziej niezręcznie, bo podmiot pyta, czy nie lepiej „już dziś wyłupić sobie oczy / i wyjść na rozstaje jak Edyp”. Mimo wszystko odradzam takie greckie eksperymenty, nawet na starość. Byłoby za to lepiej, gdyby jednak nie wracała w „Długich spacerach…” – jak pisze o tym Leszek Szaruga na okładce – Nowa Fala, dobijająca do brzegu, „być może donośniej niż dawniej”, tzn. z całym swoim politycznym prostactwem i zaangażowaniem rozumianym jako doraźny, bieżący komentarz, wypowiadany przez strapionego intelektualistę zza parawanu ironii. Coś się zarówno Kronholdowi, jak i późnemu Zadurze (ale o tym za rok), za bardzo czkawką odbija prezydent Duda. A, jest też nowy Bogusław Kierc od PIW-u – „Atrakcje i nieszczęścia dla chwilowo żywych (epifanie, satyry i satyriazy)”, ale jak to ze starym satyrem bywa: żart już nie ten, a i chuć nie taka.

7. W ostatniej chwili przypomniałbym jeszcze sobie o „Mniej krwi” Bogusława Ducha (Convivo), poety, którego tomu „City dharmakaja” zupełnie nie pamiętam. Poleca go z okładki Marcin Czerwiński, kierując naszą uwagę na krytykę kapitalizmu, połączoną z sarkastycznym spojrzeniem filozofii Wschodu i buddyjskich praktyk medytacyjnych. Można by pomyśleć o Duchu w ogóle jak o przedłużeniu jakiejś drogi Jarosława Markiewicza – nie dlatego, że brakuje nam poetów-buddystów (Pasewicz, pewnie trochę sam Czerwiński), ale dlatego, że wizyjność i praktyka cielesna stają się w „Mniej krwi” podobnym splotem antyepifanicznych doznań, wyprowadzającym nas kontestacyjnie poza możliwą rzeczywistość. Markiewicz był oczywiście bardziej gorzki, ale też załączały mu się momenty prześmiewcze – bo kiedy patrzy się na to wszystko z oddali, z kosmicznego dystansu albo z perspektywy wszechogarniającej pustki, nawet spory o intencjonalizm okazują się klasyczną klaunadą cierpiących, zniewolonych podmiotów. Duch się w tym towarzystwie trochę usztywnia, trochę za bardzo bazuje na różnych kulturowych odniesieniach, co część wierszy zmienia w litanijno-katalogowe wyliczanki, też nie zawsze zręczne.

Skrócony przewodnik półkowy: „Rośliny mięsożerne” Jakubowskiej-Fijałkowskiej

ROCZNIKI ODLEGŁE I ODLEGUJĄCE (OSIEM BŁOGOSŁAWIEŃSTW I NIE)

1. Pewnie zacząłbym od tego, że dzięki (a może z powodu?) tarczy antycovidowej oraz – czasem – funduszom, które przepłynęły przez Instytut Literatury, wyraźnemu ożywieniu uległa działalność wydawnicza i przede wszystkim dystrybucja w lokalnych oddziałach Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, zwłaszcza zaś w krakowskim i warszawskim oraz – klasycznie, ale tu jest bardziej młodoliteracko – łódzkim, który tym samym musiał nieco poróżnić się z tamtejszym Domem Literatury. Ukazało się naprawdę sporo książek, które na swoje finansowanie czekałyby znacznie dłużej. Pewnie części z nich zrobiłoby to dobrze (B. J. Kucharski, Cezary Listowski, Bożena Ptak, Janusz Andrzejczak, Zygmunt Ficek, Krzysztof Lipowski, Mariusz Olbromski, Wojciech Pestka, i wiele innych), ale pozostałe można odnotować (Adam Ziemianin, Marek Czuku, Krystyna Lenkowska, Lesław Nowara), choć to wciąż jakieś marginalia obiegu poezji po transformacji ustrojowej.

2. Nie mógłbym nie wspomnieć o nowym tomie Jacka Podsiadły „Podwójne wahadło” (WBPiCAK), zwłaszcza po niezwykłej recenzji Anity Jarzyny w „Wizjach”. Podziwiam krytyków i krytyczki, którzy mają tyle cierpliwości dla tego maniakalnego, bucowatego proroka, którego wykreował w swoich tekstach Podsiadło, i którzy/re z iście zegarmistrzowską precyzją potrafią odtworzyć fascynację poety dzwonami. Niesamowita sprawa. Zostanę jednak na wymierzonej weń frazie Konrada Góry: „język to sznur pod dzwon” i zacytuję puentę wiersza Piotra Borkowicza: „jingle kurwa bells”.

3. Czy napisałbym o nowej książce Marcina Sendeckiego „Do stu” (WBPiCAK)? Co bym napisał o nowej książce Marcina Sendeckiego? Zrobiłbym jakieś odliczanie? Wyliczankę? Zanucił it’s the final countdown…? Może tak do stu i jeszcze dłużej? Napisałbym, że Sendecki mnie nieustannie zaskakuje – otwarciem z Hölderlina, odwagą ckliwości i wzruszeń, odwagą smutku oraz tym, jak przerabia doświadczenia życiowe w poetycką alegorię. Robi te rzeczy w sposób tak bezczelny i sentymentalny, że przerasta Jerzego Jarniewicza i Tomka Bąka razem wziętych. Nie chciałbym być na miejscu nowej partnerki autora „Farszu”, ale gest dedykacji „[Dla Karoliny]” i kolejne gesty adresowania wierszy („Najpierw się pisze dla stu / Potem tylko dla jednej”) oraz cała konceptualna klamra rzeczywiście mają w sobie coś orficko straceńczego: „Posłałem ci wiersze, nic więcej nie miałem / Nie umiałem w tym życiu, innego nie będzie // A wiersze są ze śmierci, sama napisałaś / Śmierć im poprawia metrum na wysokiej grzędzie” („Wiersze”). A mimo to wiemy, że Sendecki pójdzie dalej, że „Do stu” (choć przecież w samej książce odlicza się raczej do dwóch – do ja i ty, jeden, dwa i koniec z „nami”) to taki rodzaj konfesyjnego diariusza, w którym poeta przepracowuje nie tylko własny język i biografię, ale też połowę historii polskiej liryki miłosnej, i to tej dawniejszej, nawet sprzed XX wieku. Pierwsza sprawa jest taka, że Sendecki rymuje. Druga, że rymuje raczej na Iwaszkiewicza, w sposób absolutnie niewspółczesny i niewysilony, a jednak potrafi całkowicie obronić taki rymowany wiersz. Można powiedzieć, że autor, znany z redukcjonistycznych tendencji i z dość sceptycznego stosunku do samego pojęcia awangardy (której jego twórczość jest, była i będzie oczywiście przedłużeniem), okazał się wybornym technikiem frazy i zdania, w co nikt zresztą nie wątpił, chyba że gdzieś w odległych latach dziewięćdziesiątych. Chciałbym napisać o Sendeckim coś mądrego, policzyć z nim wersy, zgłoski, wiersze środkowe i śródśrodkowe, jak zrobił to w swojej monografii „Sequel” Paweł Mackiewicz (stając się zresztą adresatem jednego z tekstów z nowego tomu i trochę jednak obiektem żartu), ale nie ma to większego sensu. „Do stu” to taka książka, po przeczytaniu której można przestać na jakiś czas szukać nowych wrażeń lirycznych oraz zwątpić w eksperyment i w wiersz wolny. Zalecana do czytania raczej przed snem, bo inaczej będzie nas cały dzień trawić, podżerać, kunsztownie rozgrzebywać i rymować w najlepsze. Więc może właśnie do stu rymów, do stu kroćset piorunów – jakie to było ważne doświadczenie lekturowe!: przestaje-dalej, konkury-chałtury, dziczkami-za nami, skroni-o nic, rozmawia-podstawia, wrogom-ogon, glorii-aporii-euforii i cały ciąg z „Warsztatów”: plastyku-kurniku-czytniku-parniku-kubryku, lat-bat-rad-ślad-jadł-rat, znika-trafika-mika-kronika. Albo inaczej, fragmentami, bo może po samych rymach jeszcze tego nie słychać: „Buksują koła / Po dniu jeszcze dzień / jak klepak”, „jedna długa linijka od pełni po nów jedna druga linijka mierzy zachód i wschód”, „Po minimalny dochód / na żebry w ujściach rzek // Czasem trzeba tak mówić / Lepiej, żeby już nie”, „A tutaj stoi szklanka, […] U ciebie zawsze stoi, mówiła, / aż pęknie, z pęknięć // wypięknieje, poprawi / legendę. Po to się / bawić, żeby ukryć łzy”; „Na to się pisze żeby się zakrztusić / Na to się tonie żeby znaleźć grunt // Chusteczka zmięta żeby nie zrozumieć / Młot szuka ręki żeby wybić szpunt”, „Wiersz niczego nie umie cokolwiek mówiono Pies / się zatchnął przy płocie”, „noc się chlubi że grzebie / jeszcze jedno zwierzę”. Tyle wystarczy, bo to są przecież „Zwrotki nizane na pleń” („Wieczorem”), jakich nikt u nas dawno nie napisał, może nawet od czasu „Mapy pogody”.

4. Zwróciłbym uwagę na „Tora! Tora! Tora!”, czyli kolejny tom Grzegorza Wróblewskiego (WBPiCAK) – sporo ich ostatnio, ale wszystkie dobre, pisane w różnych stylach, raz „warkoczem”, zaplatającym kilka lirycznych, wybrakowanych pasm (jak nowy poemat), innym razem z typowym, wizualnym minimalizmem, który zakrawa o abstrakcjonizm, a jeszcze innym z jakimś gorzkim, groteskowym wręcz smutkiem osamotnionego podmiotu, który zalicza konfesyjne przeloty i wpadki starego punka. Wróblewski jest dla mnie od lat wzorcem poety, który nie poddał się ruchom w obrębie rodzimego pola literackiego, nie dopasował się do żadnej z modnych czy dominujących w danej chwili dykcji. Poszukiwał na własną rękę i robił to tak, że nasza krytyka nie zawsze mogła za nim nadążyć (a tomy wydaje dość często).

5. Absolutną książką roku wśród twórców dojrzewających jak wino byłby dla mnie „Trax” Cezarego Domarusa (wydawnictwo j), autora, którego z zamkniętymi oczami wpisałbym w rewolucyjne gesty roczników 70., w tradycję pisania „po Sosnowskim” i eksperymentowania z końcem poezji. A tu się okazuje, że to poeta starszy od Meleckiego i Sośnickiego, a nawet od Sendeckiego! Trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeśli śledziło się – trudną, intelektualną, ironiczną i, jak lubię to nazywać, „spedycyjną” – twórczość Domarusa, wraz z jego esejami „Podania. O Doświadczaniu języka” (2013). „Trax” to organiczna, komórkowo-kosmiczna odyseja z apokaliptycznym tłem, która wyprowadza nas poza planetarną perspektywę dominacji naszego gatunku. Domarus jest tym razem naprawdę zwięzły – to kilkanaście wierszy, ale bardzo rozsądnie ułożonych. Jak pisała sugestywnie Julia Fiedorczuk: „Istnienie – nasze istnienie, każde istnienie – to wyjątek wytrącony z »czarnego rewiru kosmosu«, jak ujmuje to pierwszy wiersz tomu. Życie wyłania się z nieorganicznego trwania jako anomalia, «z miejsca» wprawiając w ruch ekonomię pragnienia”. Domarus myśli o życiu tak samo technicznie, jak o samym gatunku ludzkim: jako zestawie procedur, procesów (w tym podziału), linii styku i przepływów substancji (pokarmów, towarów, emocji). Siłą „Traxu” jest jednak jego stylistyczna wielogłosowość – w każdej z czterech części poeta pracuje w nieco innych rejestrach, najpierw organiczno-katastroficznie, jakby powtarzając w jeszcze mniej ludzkim stylu ostatnie zdania „Trawersu” Sosnowskiego (a z resztek ludzkiego archiwum, z tytułów wierszy, rekonstruujemy pierwsze zdanie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka). Następnie jest już bardziej lirycznie – po katastrofie, postapokaliptycznie, w poszukiwaniu nadziei w tym, co ocalało. Trzecia część to rodzaj arcylirycznego dialogu ja-ty, tęsknoty za głosem i za liryką miłosną. Później stara się Domarus połączyć wszystkie te możliwości w jakąś nową konfigurację podmiotu mówiącego, który dopiero nadchodzi. Jakby na zasadzie heglowskiej syntezy poszukiwał przekroczenia ograniczeń wiersza i raz jeszcze próbował znieść podział między obiektywizującym obrazem egzystencji wypreparowanej z otoczenia (komórkowej, organicznej), laboratoryjnie obrabianej przez tekst, a empatyczną perspektywą mikro: jednostkowych pragnień i dążeń do samostanowienia i zachowania spójności „ja”. Tu też jeden tekst pod cytat, z trzeciej części, prosty, sentymentalny wręcz i wcale nie tak hermetyczny, jak by się wielu spodziewało po Domarusie, ze świetną końcówką, chociaż równocześnie niebywałym filozoficznym potencjałem w tle – „Legenda podziału”:

mówiłaś że nie można inaczej
że ludzie będą sobie pomagać
aż wygasną odmiany chwil

zostałaś w pawilonie chorych kobiet
pusty magazyn, studnia, agregat
– idź już idź –

nie znam tych stron
Ziemia przybyła z amnezji
niewiele przybliża

nad rzeką piorę rzeczy
potem cała przyszłość
zaczyna obsychać

6. W podobnych tonach i rejestrach – choć zdecydowanie mniej katastroficznych – napisałbym o jednej z najważniejszych dla mnie książek tamtego roku – „Wsobnych maszynkach” Anny Matysiak (SPP w Łodzi), tomie oczywiście całkowicie pominiętym w ogólnym oglądzie kapituł i akademickiej krytyki. Te wiersze recenzowałem osobno, więc może tylko zacytuję fragment (żeby nie wymyślać raz jeszcze konceptu), który najlepiej podsumowuje kierunek, w jakim to pisanie zaczęło zmierzać, gdy tylko porzuciło tryb konfesyjny i przeszło w czuły minimalizm konstruktywistyczny. Cała książka Matysiak składa się z drobin-modułów: jakby prefabrykatów wiersza, maszynek, które próbują w mikroskali wyznaczać swoje terytorium, orientować położenie, nazywać podstawowe odruchy i skojarzenia. Gdybym miał opisać jeden, węzłowy problem dla tego tomu, byłaby nim z pewnością perspektywa życia: opowieść o czymś (organizmie? świadomości? bycie? cyborgu?), co próbuje zaistnieć, narodzić się i wyjść z oceanu możliwości; opowieść o jakiejś formie życia. Dlatego tom otwiera wiersz definitywny – „wydarzyło się”, który niby ma wspomnieniowy charakter mierzenia się z traumą („mogłam siedzieć i płakać na chodniku gdy reszta wycieczki”), ale na tle całej książki jego puenta „mogłam jeść” jest dopiero zapowiedzią narodzin podmiotu jako nowego istnienia. Przez kolejne teksty prowadzi nas bowiem korowód stawania się czymś innym, prób zaistnienia właśnie, od „chitynowe pierścienie biegną we mnie. / wiosłuję coraz wolniej”, przez „(…) Język mam taki, jakbym przez całą / noc nakręcanego ptaka słyszała: / otwieram usta i tylko trrrrr”, po odwrócone genezis i zarazem poród à reboursw „nadeszły wody”: „ubranko z resztek białka. / pulsują płuca. / wody nadeszły, wody –” . To właśnie te poruszające się maszynki – wiersze, organy, ciała, całe organizmy i społeczeństwa, przykryte wielką metaforą organicystyczną – będą najbardziej interesującym wejściem w poezję Matysiak. Nie da się bowiem udzielić prostej odpowiedzi, czym są „wsobne maszynki”. Jesteśmy zmuszeni tworzyć sieć semantyczną, pleść powiązania i brać pod uwagę różne koncepcje ruchu: od widzialnego, fizycznego i technokratycznego ruchu maszyn, po afektywne wręcz poruszenia ciał i psyche. W najprostszej wykładni tytuł sugerowałby, że życie w jego naturalnej formie (od pierwotniaków po tak złożone systemy, jak nasze mózgi) ma charakter samozwrotnego ruchu – ruchu wsobnego, ku sobie, a więc w przeciwieństwie do maszyn nie jest niczemu podporządkowane, nie ma niczego produkować i niczemu służyć, ale jednak nieustannie to robi.

7. Czy pamiętałbym o Andrzeju Niewiadomskim i jego tomie „Tytuł. Wiersze jednego sezonu” (SPP w Łodzi)? Może bym pamiętał, chociaż sezon mu zdecydowanie nie sprzyjał. Jest już właściwie „po sezonie”, a nie miałem okazji przeczytać ani jednej recenzji tej książki (pewnie moje zaniechanie). Paweł Panas pisze na skrzydełku, że „»Tytuł« to rzecz o poszukiwaniu miejsca, pozycji, z której można mówić »inaczej«, glosować świat bez zbytniej nachalności czy prób epatowania efektami zapożyczonymi z modnych poetyk współczesności”. Mnie wówczas załącza się czerwona lampka: modne poetyki współczesności (kto?, kiedy?, z kim?, komu-czemu?, za ile?) oraz „glosowanie świata” zamiast „epatowania efektami”. Oba te procesy są niebywale niepoetyckie, bezproduktywne – jeden ze swoim postmodernistycznym, widmowym pierdem, drugi w swoim zaangażowanym, naiwnym prostactwie. Na szczęście oba istnieją tylko jako krytycznoliterackie symplifikacje w głowach badaczy, którzy lubią wartościować według schematu modne-własne, wypracowane-zapożyczone, skryte-nachalne. Uff. Na szczęście to nie jest problem samego „Tytułu…”, tylko blurbów doń. I wtedy, jakoś zawsze w parze z Niewiadomskim, przypomina mi się Arkadiusz Bagłajewski… a nie, to na uczelni, a w poezji – Piotr Kępiński. Jego „Nieoczy” (Instytut Mikołowski) zostały opatrzone drastycznym blurbem przez Kubę Kornhausera, który to blurb traktuje o wszystkim i niczym, a przy tym delikatnie się dystansuje, bo wszak „to świetna, gorzka i mocna książka – w sam raz dla tych, co próbują wyobrazić sobie jakiś lepszy świat”. Tymczasem Kępiński „oprowadza nas po opłotkach rzeczywistości, po zmurszałym dziś i blaknącym wspomnieniu. To świat pozorów, w którym podróże odbywa się w miejscu, a codzienną rutynę znaczy pręga przeszłości”. Powiedziałbym, że to o Niewiadomskim, ale nie. U jednego „niebo jest jasne jak w maju chociaż to nie maj / język się zmienia już bez dodawania // jest raczej ujemny w swoich możliwościach jak / zapach stacji czołowych ulokowanych na // peryferiach jak trawa (…)” itd., u drugiego „Druga część zimy na pewno będzie lepsza. / Musi. Bo co, jeśli miasto przysiadło nad / depresyjną, wąską rzeką lepiankami działek, / a nie ma w nim ciszy, lecz neonowo-sraczkowate / elewacje (…)”. Takie tam dumania. Dla obu typowy jest przerzutniowy układ wierszy, który zostawia na kolejny wers jakąś resztkę i zmusza wiersz do narracyjnego rozpędzenia. I to niby mogłoby się nie kończyć, jak u Zadury, ale przypomina raczej stukot starego pociągu Regio w drodze z Goleniowa do Mysłowa (uwaga, nie ma i nie było takiego pociągu). Odnotowałbym też „Wannę na balkonie” Bogadana Prejsa (Instytut Mikołowski), trochę gorzką, trochę ironiczną i klaustrofobiczną, oraz „Człowieka z halabardą” Piotra Gajdy (SPP w Łodzi/ Dom Literatury w Łodzi) – stojącego niby w postawie strażnika miejskiego (tak się przynajmniej kojarzy na ogół halabardnik), ale w rzeczywistości w roli strażnika etosu XX-wiecznej kultury, która się upodliła, a wraz z nią upodlony został cały świat. „Oto człowiek, który uważa, że skoro triumfalnie przeorał / kastetem oblicze Ziemi, należy do uprzywilejowanej kasty. // Oto pies, który śnił, że służy najwyższemu bogu, / dopóki z miłosnego skomlenia nie wyrwały go salwy petard” („Garnitur świata”). Jest politycznie (antynarodowo, antypisowsko), jest w tonach nieustającego trzymania ironicznego palucha na pulsie oraz krytyki współczesności. Ale jest też przez to trochę jednak boomerskie i jakoś tak mało liryczne. Może dwa słowa bym napisał o „Dziecinadzie” Janusza Solarza (Zaułek Wydawniczy Pomyłka), obecnie autora trzytomowego przekładu wierszy Emily Dickonson (ale to na rok 2021) – że jednak nie, że te wiersze z linii ojciec-dzieci, wiersze o uczeniu świata i wychowywaniu, z nieodłączną wycieczką do Kochanowskiego, są może i kunsztowne, ale puste i nudne z perspektywy profesjonalnych czytelników nowej poezji.

8. Na koniec wspomniałbym jeszcze drugą część fotograficzno-lirycznej dylogii Wojciecha Wilczyka „Minimalizm (i inne wiersze)” (Convivo), zdecydowanie ciekawszą od poprzedniego „Realizmu” z a5. Z tym „Minimalizmem” najgorzej, bo coś mądrego by się chciało napisać, tylko nie bardzo wiadomo co. Łatwiej robić krótkie żarty, niż krótkie, merytoryczne recenzje. A to nie jest tom do żartowania – ma klimat raczej depresyjny, pisany w poczuciu jakiegoś rozczarowania i stagnacji klasowej, wyczerpania się gestów klasy średniej i wyższej oraz rytuałów podtrzymujących ich funkcjonowanie i siły witalne. To trochę wiersze-pocztówki z podróży, jakby fotografie, na których obok widoków zapisuje się historyczna pamięć języka, bo nasze ciała i fragmenty rozmów przesiąknięte są tą pamięcią. Choć „(No ideas but things)” – wiadomo, to: „nad ranem / szpaki obsiadły drzewa w sadzie […] // właśnie desantowały kolejny / szwadron śmierci”. Podmiot Wilczyka to taki wycofany, ironiczny obywatel świata, ale trzymający się swoich lokalnych przyzwyczajeń, jakby one zapewniały mu dystans do tego kulturowego multiwersum artystycznej bohemy, a zarazem podtrzymywały holokaustową postpamięć rzeczy. A właściwie lokowały ją wewnątrz, na zasadzie odciśnięć lub dziur w murze, które staramy się zakryć. Wilczyk, jak każdy dobry fotograf, potrafi wydobyć z nich ten nasz daremny trud.

Skrócony przewodnik półkowy: „Do stu” Sendeckiego, „Trax” Domarusa, „Wsobne maszynki” Matysiak

ROCZNIKI SIEDEMDZIESIĄTE (TRZYNAŚCIE ŻYCZEŃ)

1. Życzyłbym sobie w takim niezaistniałym podsumowaniu, żeby Edward Pasewicz dostał w końcu jakąś nagrodę, chociaż niekoniecznie za otwarcie zaangażowany politycznie tom „Sztuka bycia niepotrzebnym” (WBPiCAK). Może taka nagroda pozwoliłaby mu wrócić na dawniejsze, inkantacyjno-homoerotyczno-buddyjskie tory, w których wszystko było, owszem, bardziej natchnione poetyką przełomu wieków, ale za to mniej oczywiste i mniej deklaratywne. Bo jednak nie widzę Pasewicza w roli ideologa. Cała siła jego pisania brała się z drobnych gestów, przeoczeń, umiejętności zwracania uwagi na polityczność okruchów, drobin, komórek; z dostrzegania ich nieuchronnego ruchu przemiany w inne stany zorganizowania materii. Teraz puenta pierwszego wiersza okazuje się wręcz programowym zdystansowaniem się wobec wcześniejszej perspektywy: „Nic politycznego nie czai się w półmroku”. Druga metaliteracka figura tego tomu pochodzi z kolejnej, czwartej już „Kantyczki pana Sommera”: „Pisać, jakby się chciało zjeść kolację, / w notatkach zawszeć gorycz pary / i grozę skwierczącego tłuszczu”. To wystarcza oczywiście, żeby z półmroku krakowskich piwnic wejść w reflektory Nike jako obrońca gejowskiej tożsamości, ale jednak poezja jako efekt „stania nad garami” i „dostania w ryj od naziola” ma swój boomerski wydźwięk, a tego Pasewiczowi nie życzę. Choć warto pamiętać, że to wciąż jedyny poeta, który z Pokemona Ditto (!) zrobił w wierszu mantrę, a nawet dwie: w „Articuno, Moltres, Zapdos” i „Kto jest ten trzeci”, a obraz: „Dziecko, pędzisz na złamanie karku na czele / rozszerzającego się wszechświata” zostaje w głowie dzięki sile konkretu i dosłowności. Właśnie taki Pasewicz jest najciekawszy.

2. Po drugie życzyłbym wszystkim, żeby Anna Augustyniak zmieniła świat poezją, zwłaszcza nowym tomem „Między nami zwierzętami” (słowo/obraz terytoria). Chociaż pewnie w sprawie zwierząt zrobi niewiele, bo jednak co kapitałowi po poezji, nawet tej najbardziej radykalnie zestawiającej ze sobą ludobójstwo, Holokaust i masowy mord zwierząt hodowlanych? Kira Pietrek robiła to – może nie tak o, bo jednak u niej szło właśnie o ten kognitywny kapitalizm, który nawet rzeź jest nam w stanie sprzedać jako produkt korporacyjnie opakowany – już dawno, a my wciąż walczymy o fermy norek i życie wielorybów. I nic. Fermy są, wielorybów nie ma. Są za to u Augustyniak przypisy, trochę w duchu Nabokova, co z miejsca zmienia tom w traktat, a wiersz w esej i rozprawę, dodając konteksty ze świata sztuki i nauki, które mogłoby się w samym wierszu nie pomieścić. To ciekawa strategia, choć te wszystkie ostrzeżenia wokół, w tym słowa z pierwszej i z ostatniej strony okładki (te same, choć raz uzupełnione przypisem): „Jeśli wytrzymasz całą prawdę / i nie stracisz zmysłów, / staniesz się w pełni człowiekiem”, jakoś do mnie nie przemawiają. Wiadomo, że „na odrzwiach bramy ten się napis czyta” (w przekładzie Porębowicza), ale nawet on nie jest w stanie wstrząsnąć nami w ostatecznej podróży do jądra ciemności/jądra naszego człowieczeństwa. „Transporty suną dzień i noc / i przybywa dowodów. // Dla zwierząt wszyscy ludzie są nazistami, / napisał noblista I. B. Singer, / dla zwierząt trwa wieczna Treblinka”. No jednak sprawa nie jest aż tak prosta, jak w tej retorycznej analogii (w Adorno trzeba czasem uderzyć Agambenem i może byłoby ciut bardziej).

3. Musiałbym napisać o nowym tomie Adama Kaczanowskiego „Zabawne i zbawienne” (BL), i to wcale nie dlatego, że dostał nominację do Szymborskiej, ale dlatego, że trafił w jakiś nieszczęśliwy czas i został gruntowanie niedoczytany. Ale o nim też napisałem przy okazji innego tekstu (już anonsowanego), więc tutaj tylko streszczę: Kaczanowski wyłuskuje sedno tragizmu i komizmu „człowieka śmiechu” – od zabaw z impasem mieszczańskiej codzienności, po „Jokera” Todda Philipsa. Robi to w charakterystycznym dla siebie stylu – montując, tnąc, cytując siebie, zderzając ze sobą beznadziejne sytuacje i insynuując brak możliwości wyjścia, jakby właśnie wyczerpywała się pula podpowiedzi. Na takich schodkach (z wiersza) mogę z nim tańczyć aż do granicy śmiechu, o której pisał Georges Bataille. I takiego tańca bym sobie życzył w liryce.

4. A potem byłby Kaczanowski po raz drugi, tym razem z Piotrem Janickim, którzy ostatecznie zostali nagrodzeni (czy mogło być inaczej?) nagrodą im. Kazaneckiego za „Spis treści” (Warstwy). Ich nowa książka to poemat kolaboracyjny, z elementami charakterystycznymi dla obu tych autorów: groteską Kaczanowskiego i horyzontalną medytacyjnością Janickiego, plastikowym konkretem późnego kapitalizmu Kaczanowskiego i bezczasowością rosnących wiecznie traw Janickiego, komedią apokalipsy Kaczanowskiego i konstruktywistyczną epifanią u zarania świata Janickiego. Dwie siły raczej ścierają się w tej książce niż uzupełniają, a z tego starcia wynika rzecz niezwykła, niezobowiązująca i filozoficznie przepastna zarazem. W „Spisie treści” jest bowiem opis kryzysu i jest przepis na jego przełamanie, jest o bezradnych prestidigitatorach i o przeistaczaniu się w królika z kapelusza – ale o tym też już pisałem, w innym miejscu. Życzyłbym nam więcej tego kalibru kolaboracji.

5. Wspomniałbym o tym, że a5 znowu nam to zrobiło i podtrzymało nieszczęśliwą passę – „Kapitan X” Tomasza Różyckiego i „Osobnikt” Krzysztofa Siwczyka bolą tak, jak obserwatorów boleć może patrzenie na zwłoki wierszy. Na razie jednak zaimpregnowałbym się cytatem, a właściwie dwoma. Przeczytałem u Przemysława Koniuszego (w najdłuższym tekście, jaki można tej książce poświęcić), że „»Osobniktem«Krzysztof Siwczyk rozwija swoją refleksję nad wykorzystywanym w życiu społecznym (pozapoetyckim) językiem, który jest zdradliwy, obnaża delikatną tkankę ludzkiej świadomości i nakłuwa ją igłami ideologii, tworzącymi sieć ograniczeń hamujących auto(r)ewolucję jednostki i wytyczającymi nieprzekraczalny obszar obecności tym samym zniewolonej i dehumanizującej”. Nie mam pojęcia, co to za refleksja, ale szczerze współczuję temu językowi i wolałbym, żeby tkanki ludzkiej świadomości jednak niczym nie nakłuwał, a już na pewno nie igłami ideologii, bo wychodzi z tego przedziwna akupunktura. Bo trochę mi szkoda Siwczyka. Jego i jego złych decyzji, ale najwyraźniej autorowi jest w tym dyrektoriacie całkiem wygodnie. O Różyckim mam z kolei takie zdanie z własnego tekstu dla „Wizji”, że w stosunku do młodzieńczej, gombrowiczowskiej wręcz drwiny Kaczanowskiego, jest on autorem starym – nie wiekowo (bo wraz z wydaniem tomu kończył dopiero pięćdziesiąt lat, nawet jeśli ze zdjęcia na skrzydełku patrzy na nas poważny jegomość w koszuli i marynarce, z lekką siwizną i zarostem), ale intelektualnie. Jego „Kapitan X” to pisana klasycznymi strofami (z przewagą sestyn), estetycznie podkręcona poezja, doskonale wywiązująca się ze wszystkich zadań wysokomodernistycznego wiersza w dobie jego kryzysu. Jest więc elegancko, nieco podniesionym tonem, ale bez elementu konfesyjnego, bo mówi zwykle jakiś obiektywny, posteliotowski, trudny do zidentyfikowania podmiot. Mówi o podróży w kosmos, przepisuje Bowie’ego, a równocześnie opowiada o świecie opuszczonym przez Boga (niczym na ostatniej płycie artysty „Blackstar”), o jakiejś postsekularnej wizji Chrystusa-zbawiciela, który unosi się ostatkiem sił w kosmicznej kapsule, ale zaraz nie będzie już nawet tego, bo łączność zostanie całkowicie zerwana. I tyle o Różyckim nam wystarczy, choć dowiedziałem się później z komentarzy pod tekstem, że to, co o nim napisałem (powyższe i kilka innych, analitycznych twierdzeń) to wyrzyg (czy jakoś tak), a ja jestem sprzedajną gnidą Glińskiego i (uwaga, ładne…) pustką łupin orzechów. Chociaż nie, to ostatnie akurat było chyba za fragment o „piachu” Uli Zajączkowskiej (Warstwy; osobna recenzja w „Arteriach”). Tak czy tak, z iście plebejskim poczuciem humoru, kontemplując swoją pustkę łupiny, pozdrowiłbym troll-fanów wszystkich trojga poetów i życzył im dużo spokoju, również w sieci.

6. Musiałbym niestety napisać, że nie kupuję (tzn. nie przemawia do mnie, bo kupić bym i tak kupił) nowego tomu Macieja Roberta „Co mogło pójść nie tak” (WBPiCAK), choć jego poezja jest dla mnie ważna i stanowi jakiś punkt odniesienia dla całej mojej refleksji o rocznikach 70., o ich mieszczaństwie, widmowości, apokryficzności i nieudanych próbach przełamywania izolacjonistycznego, jednostkowego myślenia o świecie. Można by oczywiście tytułowe zagadnienie odbić ironicznie: co mogło pójść nie tak? „wszystko” albo: „odpowiedzi szukaj w książce”. Ale ja mam do poezji Roberta dużo serca i sentymentu, zresztą do jego kolejnej już książki (zapewne w Warstwach) również, więc takie ironicznie odbicie piłeczki raczej nie wystarczy. Zastanawiam się, czy to nie jest problem pewnego afektu społecznego, który dotknął ten tom: okołopandemiczna, depresyjna izolacja spotyka się z widmowym statusem potransformacyjnej rzeczywistości, z wciąż prekarną pracą w kulturze, tarciami politycznymi na linii IL-partyzanci oraz z trudami rodzicielstwa, i skutkuje ogólnym przygnębieniem i poczuciem absurdu egzystencji. Do tego dochodzi głos w sprawie katastrofy klimatycznej („Pokopalniany krajobraz / późnego antropocenu. / Studium, wersja demo”) i wiersze Roberta stają się nieco doomerskie. Nie jest to ta kulturowa maska, w której wypada on najlepiej, nawet jeśli przywykliśmy, że pisze o nieistniejących już, zatopionych w pamięci ulicach Łodzi lub o zmierzającej na mielizny, ku nieuchronnej katastrofie, filozoficznej maszynie nowoczesności. A próbkę tego dostajemy już w pierwszym wierszu z tomu: „Co zostanie? Mimo wszystko / archeologia, jej daremny trud”. Potem kruszą się „zęby waszej widmowej koparki”, ale na szczęście „w kępie głogu gnieżdżą się jeże”. W pewnym sensie to esencja pisarstwa Roberta: między widmem, rzeczywistością rozpuszczoną, jej powidokami lub okruchami, a momentem realistycznej epifanii, która mimo wszystko ma moc ocalającą. Tylko że ta epifania więcej zawdzięcza W.C. Williamsowi niż Miłoszowi (nie bez powodu zapewne znajdziemy w tomie quasi-polemiczny wiersz o taczce), i już ta wdzięczność ma w sobie jakiś rodzaj pesymistycznej nieuchronności. Ale też lirycznej kapitulacji, zawartej między świetnym „Nic więcej o nim nie wiem. Całe / życie: proste, podwójne przeczenie” („Aleksy [legenda]”), a jednak wtórnym „Dalej pójdę sam. Towarzysz cień, / jego ciemne sprawy. Gdy wracam, / jestem już swój (…)” („Raz”), efekciarskim „Światem” (pusta strona) i niepotrzebnym wierszem-puentą „Byliśmy”: „Byliśmy tak blisko! / Co mogło pójść nie tak?”. Robertowi życzyłbym uśmiechu i nadziei, bo czasem warto ją zachować, nawet jeśli nie ma do tego za wiele powodów.

7. Potem byłoby już szybciej i ciut krócej: „Cybernetyczny spin” Romana Bromboszcza (Convivo), któremu życzyłbym więcej posłuchu i mniej lekceważenia w środowisku. Marcin Ostrychacz pisze na okładce: „Nie mam pojęcia, czy to robot odkrywający w sobie algorytmy człowieczeństwa, czy człowiek przemieniający się w maszynę wyziera z tej książki, ale z pewnością mogę napisać, że jest on mimowolnym eksploratorem cyberkultury, która niczym pasożyt umysłu pożera jego tożsamość gatunkową i degeneruje materię jego języka” – lepiej bym w tego w jednym zdaniu nie wyraził. Po drugie: Rafał Kwiatkowski i jego „Falbanki” (papierwdole). O czym to jest albo o czym to nie jest? Trochę poleżało (czego dowiadujemy się z końcowej noty od autora), ale dobrze, że w końcu kolektyw Żebrowski&Góra postanowili się przypomnieć i jako anarchistyczna brać Kwiatkowskiego z powrotem wprowadzić w poezję. Znaczy to oczywiście tyle, że przybyło nam kolejnego nieprzeczytanego, niedostrzeżonego, nikogo nieinteresującego, bardzo ciekawego poetę z kręgów cyber-bromboszczowych. Kwiatkowski momentami brzmi, jakby podejmował schedę po Rozdzielczości Chleba, ale nakładem starego SDK, a że jego wiersze były gotowe w 2017 i potem swoje odleżały, to ten związek z nurtami cybernetycznymi jest jeszcze bardziej oczywisty (przypomina się zwłaszcza Łukasz Podgórni). W przeciwieństwie do tamtych, postnieszufladowych fascynacji samymi interfejsami, Kwiatkowski wprost wplata jednak elementy sytuacjonistyczne, lektury Deborda i jakiś rewolucyjny impuls, który sytuacjonistami powodował: kreacji przeciwko produkcji, aktywności (również podmiotowej) przeciwko petryfikującym siłom systemu (i samego kapitału). Problem polega na tym, że przynajmniej jakaś część idei sytuacjonistycznych przestała działać w kapitalizmie kognitywnym, a sami francuscy badacze i rewolucjoniści miejscy z lat sześćdziesiątych zdają się przygotowywać pod niego grunt. Kwiatkowski występuję więc przeciwko logice języka, zasadom wynikania (przyczyny-i-skutku) oraz asercji. Życzyłbym mu kilku kolejnych czytelniczek poza Jackiem Ż., Kasią W., Pauliną K., Tadeuszem S. i Rafałem R., bo może nie jest z Wrocławia (jak sądziłem błędnie, zapewne przez debiut w Fundacji im T. Karpowicza w 2011 roku, wówczas jedną z pierwszych książek tego wydawcy), ale zawsze chętnie go tu ugościmy.

8. Tomaszowi Mielcarkowi, terapeucie behawioralnemu z Londynu i jego książce „przejazdem” (SPP w Łodzi) życzyłbym rozsądnego postoju, chwili na wstrzymanie oddechu, a równocześnie odejścia od tego nużącego szkieletu 3-, 4-, i 5-wersowych strofoid; niech te słowa dalej „dojrzewają długo w ciszy”, ale może ciut szybciej. Tomaszowi Fijałkowskiemu„Stronie biernej” (też Łódź), żeby jednak nie wpisywał w blurbie, że debiutował arkuszem w Biurze Literackim w 2006 roku, bo to żaden debiut, choć wtedy wychodziły rzeczywiście osobne „książeczki”, a nie zbiorczy, połowowy almanach. Bo to sprawia, że nagle zamiast debiutu publikuje drugą książkę, a ta powinna być solidna jak dąb. Waldemarowi Jocherowi i jego „PIEŚNIOM (do_)_ WIDZENIA” (i znowu Łódź) życzyłbym, żeby jego Wielka Rejestrująca Podmiotowość dalej nasłuchiwała „szumów, trzasków i wyładowań wysyłanych przez Wszechświat”, ale może żeby porzuciła wiarę, że „uda się w Końcu odcyfrować Sens”, bo to jest dość paranoiczna wiara. Co innego komunikaty z przestrzeni międzygwiezdnej – o, te właśnie przybywają do nas w wierszach (prozach poetyckich? czymś poza formami?) tej pięknej, zagadkowej podmiotowości, która doznała równie pięknego, zagadkowego nawrócenia i zobaczyła w Kosmosie Boga oraz postanowiła w asyście Jana od Krzyża napisać dwa cyber-psalmy. Może jednak warto nasłuchiwać szumów po_świat(a), bo Bóg i Bit w jednym stoją domu? I może Genesis zawsze ma w sobie ten psalmiczny rdzeń, który usztywnia nasze możliwości kreacji? W każdym razie Jocher kreuje od nowa świat i byt na (nie)podobieństwo tej biblijnej matrycy, w ścisłej zależności od niej. To jest wada i zaleta tej książki. Zaleta, bo język wznosi się trochę jak w „Psalmach” Fiedorczuk, wada, bo jednak nie da się poza tą matrycą zrealizować żadnej innej opowieści o przyszłości.

9. Wspomniałbym na pewno (i przytulił, bo to taka książka do przytulania) idealistycznie romantyczny tom „Ucho środkowe” Wojciecha Brzoski (SPP w Łodzi), napisany w dialogu z debiutem Sylwii Jaworskiej (a może z samą Sylwią?) i będący całkiem jawnym list(ki)em miłosnym. Życzyłbym, żeby to się wszystko udało i pomogło przełamać mieszczańskie tony. Tak intensywnej i otwarcie wrażliwej liryczności u Brzoski dawno nie było (kto wie, może już zostanie), choć oczywiście ma ona swoją niebezpieczną stronę – zaproszenia czytelnika w środek intymności, która wówczas może stracić swój indywidualny charakter, bo jednak to ona wytwarza aurę wokół języka, a nie język (jak u Jarniewicza) tworzy ją. Albo więc godzimy się na apokryficzne: „w palcach pamiętasz moje ciało, / jakbyś go nigdy // nie widziała // to pomaga ci zasnąć. // z opaską na oczach pozować do zdjęć / które nigdy nie ujrzą // światła”, albo uznajemy to owszem, za erotyk, ale jednak skostniały, taki, do którego mamy ograniczony dostęp, ale wolelibyśmy w ogóle tego dostępu nie uzyskać. Wspomniałbym jeszcze o „Pierwszych napotkanych” Mateusza Melanowskiego (Fundacja czar[T] Krzywogońca), choćby dlatego, że miejsce wydania jest dla mnie zupełnie nieoczywiste (tom to zwycięzca jakiegoś konkursu „O złotą pszczołę”…). Konfesyjny monolog poety jest ciekawy, a posłowie i redakcję sygnuje mu sama Justyna Bargielska. Rzecz to łatwa do przeoczenia, ale warto było zwolnić i się nad nią pochylić. Przy okazji poprzedniej książki Melanowskiego („Uwagi do chwili”) Dawid Jung pisał o nim, że jest to „reporter czasu pierwszych podsumowań”, a autorka „Dziecka z darów” dodawała: „lubię podróż, w którą czytelników ta książka zabiera”. Ja też – dałem się w tę podróż zabrać kilka razy. Podmiot zbiorczy „Pierwszych napotkanych” jest w ciągłej drodze przez czasoprzestrzeń, między nieudanym wakacyjnym wypadem, skokiem w czasie, ruchem pamięci, a metaforycznym nakazem zmierzania do kogoś, poszukiwania go. A jednak jest to podmiot wyalienowany, kontemplujący własne odosobnienie i momenty zerwania łączności, świadomy pracy, jaką musi wykonać nad sobą, żeby tę pozorną chociaż łączność utrzymać. Jeden przykład: „za płotem trawa do kolan / sąsiad pije / jakoś dłużej tym razem / coś do mnie bełkocze z przejęciem // wyszedłem na obchód / a także by poobserwować / pszczoły murarki // które są moim wkładem / w odwlekanie tego co nieuchronne // ale trzeba być mimo wszystko czujnym / bo historia zna różne przypadki // trzymam więc trochę / więcej jedzenia / głównie w puszkach / i dużo piszę // odbieram też z nieznanych numerów / jeszcze nie miałem takiego ciągu” („Murarki”).

„Odbieranie z nieznanych numerów” jako metafora paranoiczna i zarazem komunikacyjna, zanurzająca nas w przestrzeni „nieuchronnego”, to sedno tego wiersza-przekazu. Są to bowiem takie teksty, w których, uwięzieni w nieustannie kryzysowej sytuacji, to nie my będziemy odcięci od świata, ale „świat będzie / od nas odcięty” („Sztab kryzysowy”). Kolejne zerwania kontaktów i kolejne śmierci znajomych liczy się tam pożyczonymi płytami metalowymi („Heavy metal”). Takich powolnych i komunikatywnie klarownych podróży w czasie od czasu do czasu też bym sobie życzył w poezji, nawet w jej centrum, choć Melanowski programowo zajmować musi miejsce gdzieś na rubieżach.

10. Szczęścia życzyłbym Łukaszowi Jaroszowi i jego tomowi „Dzień Liczby Pi” (AFRONT), bo chociaż poetyka autora nie należy do najbardziej zajmujących, ba, trochę mnie te proste acz szorstkie, duchologiczne bycie w świecie nudzi, to podobno szczęścia w życiu potrzebuje, a przynajmniej bardzo potrzebował po Nagrodzie im. Szymborskiej (ale to już parę dobrych lat). Niestety z tym tomem (jakkolwiek „AFRONT” cenię) trudno byłoby mu nawet zadebiutować w jakimś większym wydawnictwie, bo aż roi się tu od pustosłowia. Jeśli Różycki owijał w bawełnę, to przynajmniej po coś – bo z tego owijania uczynił spektakl plączących się wersów, zbroję dla lirycznej niemożliwości wyrazu. Jarosz w tę liryczną możliwość dalej wierzy albo ją udanie symuluje:

Las jest ciemny, otoczony mgłą.
Idę pod wodospad, w miejsce, gdzie się
urodziłem. Serce we mnie cieknie,

oddycha jak piórko – kiedyś je traktowałem
jak metaforę, drogę z celem. Teraz wolę patrzeć
w złote drzewo, na złotego lisa. W złote futro wody.

Nie ruszać świata, gdzie cierpimy z miłości,
której źródła nie znamy, pod słońcem,
którego dal nas smuci i uśmierca.

(„Tekst źródłowy”)

Niby wszystko się zgadza, jak na apokryf jakiejś dziwnej, dalekowschodniej religii przystało, i pewnie J.G. Frazer miałby używanie. Ale to jest taki model wiersza, w którym nie tylko nic się nie wydarza językowo, ale też narracyjnie. Po prostu wszystko tu jest gotowe i stabilne, osadzone w ostatecznej (tj. metafizycznej) ramce, bo raczej nie ramie, zastygłe w bezruchu. „Życie nie należy do mnie, martwi nie należą / do nas; w słońcu budzą się owady i tu zostają. / Motyle niszczą Boga, ćmy przewracają noc” („Skon”) i tak przez całe eony. Ale jest też pasmo miłosne, nie erotyczne, choć może trochę. Raczej jakieś agape, które Jarosz osiągnął w kolejnych epifaniach i kontemplacjach, pasmo niezwykłej wrażliwości, która ociera się wręcz o ckliwość podobną Sendeckiemu: „Leżę w wannie, czekam na wiadomość. / Pokruszyłaś mnie, rozsypałaś wśród ludzi i drzew” („Dostęp”) – tyle o ontologii tego podmiotu i świata. „To nam się śni – koniec przemijający, wiersz, / co żywi się miłością, miłość słowem” („Wiatr, wiersz najbielszy”) – tyle w kwestii autotematyzmu i metaliterackich figur wyobraźni.

11. Mniej bym sobie życzył jednak w „mozaikowej” serii od PIW-u, bo w 2020 wyszedł tam zarówno Krzysztof Gryko z „Uprzedzaniem śpiewu”, jak i Tadeusz Dąbrowski z tomem „Scrabble”, a w 2021 seria już się rozrosła niebezpiecznie o Nasiłowską, Koehlera i Szymańską, choć dopiero połowa roku. Gryki ostatecznie nie zdążyłem przeczytać, a Dąbrowskiego nie warto było.

12. O „Mamidle” Barbary Janas-Dudek (Zaułek Wydawniczy Pomyłka) bym raczej nie napisał, bo musiałbym poprzestać na etykietach: wierszo-dziennik, wiersze prenatalno-ciążowo-porodowe, spektakl rodzenia sięsiebie, krwawe macierzyństwo i sabat mater z ciążą urojoną, a wreszcie „matka, makatka, uzurpatorka – mamidło”’ (to akurat ciekawe przejście). W sam raz dla „Babińca”, ale po jednej takiej poetce od fizjologicznego naturalizmu macierzyństwa (Zwolska-Płusa) i jednej od pochorobowej bezpłodności (Klicka) wystarczy, więc życzyłbym wszystkim mniej doświadczeń z kategorii „w bólu będziesz rodziła”. O „Lecie na Białorusi” Izabeli Fietkiewicz-Paszek, również od ZWP, powinienem wiedzieć nieco więcej, bo to przecież „czołowa” kaliska poetka, ale wiem niewiele, a w samym tomie interesujące są głównie zdjęcia, chociaż reportażowa tendencja (postpamięć, autobiografia, historia, podróż na wschód śladami Mickiewicza i samo tropienie relacji polsko-białoruskich w cieniu wielkiej polityki) sprawia, że mamy tu do czynienia trochę z wierszami, a trochę z dokumentem, a na te patrzy się zawsze w nieco innych kategoriach. Marzenie Orczyk-Wiczkowskiej i jej „Rannym pieśniom” (Kwadratura) życzyłbym, żeby jednak nie w wiersze.

13. O Biance Rolando i jej „Ostańcach” (WBPiCAK) z początku nie wiedziałbym zupełnie, co napisać, poza tym, że poetka wreszcie wygrała w tej książce z artystką wizualną. Dlatego zostałaby na koniec. Erudycja i myślenie z wnętrza sztuk plastycznych, z historii malarstwa, zamiast przeszkadzać, pomaga wreszcie Rolando zaprojektować enigmatyczny, niezwykle rozproszony model liryczny. Skupiają go figury autotematyczne, jak np. „z tego wiersza wyjdziesz dopiero wieczorem”, „zostawiam nogi / nieskończona część wiersza zabiera mnie, rozciągam odpowiedź”, czy nawet tytułowe „ostańce” jako wiersze-skały, poddawane ciągłej erozji, monumentalne, ale w sposób dość zwodniczy i jednak oderwany od źródła, pozbawiony udziału w tej monolitycznej, skalnej Całości. Myśl tę dobrze wydobyła w tekście dla „Wizji” Aleksandra Byrska, pisząc, że tom Rolando „to taniec na gruzach, celebracja resztek, świętowanie przynależności do chaosu. Podmiot nie próbuje porządkować świata, który go otacza, raczej stara się zaakceptować go, aby z nim współistnieć, […] świat opisywany przez wiersze Rolando składa się z warstw nakładających się od początku jego istnienia. Wszystko, czym jesteśmy, to pozostałości po tych, którzy byli przed nami”. Nawiązując do puenty recenzji, w przeciwieństwie do krakowskiej krytyczki, ja akurat uważam, że silną stroną tej poezji jest właśnie pewne niedokończenie, zerwanie, brak wielkiego projektu, podczas gdy te książki, które skupiały się na jakimś planie-historii (zwłaszcza „Biała książka”), były nieznośnie manieryczne, może nie w stricte wysokomodernistyczny sposób, ale na pewno miał z tym związek pewien kuratorski impuls, który stał za wierszami jako wystawami, aranżacjami artystycznymi. Dopiero teraz, w „Ostańcach”, pasma baśniowe, biblijne i związane z naturą (tutaj jako różne relacje wody i kamienia, figury fundamentalnej, obmywanej i kruszejącej na naszych oczach) zyskały swobodę. Z jednej strony czuć, że jest to intelektualnie dopięte na ostatni guzik a z drugiej trudno uniknąć wrażenia, że właśnie narzuca się niegotowość czy nieostateczność tej poetyki w momencie, w którym Rolando sięgnęła po erozję jako metaliteracki klucz do wyobraźni. Możemy sobie wyobrazić scenę, w której po te kamienne motywy wychyla się nie Aleksander Wat w genialnych „Wierszach śródziemnomorskich” z lat 60., ale jakaś feministyczna poetka anglosaska z początku XX wieku, proponująca zupełnie inną niż nasza wersję modernizmu (może nawet sama Djuna Barnes?). „Ostańce” to bardzo ciekawy tom o tym, jak i czym rzeźbić wiersze w kamieniu. I bardzo bym sobie życzył, żeby Rolando mnie wiodła dalej w tę stronę.

Skrócony przewodnik półkowy: „Spis treści” Janickiego i Kaczanowskiego, „Ostańce” Rolando

ROCZNIKI OSIEMDZIESIĄTE I DZIEWIĘĆDZIESIĄTE (DWADZIEŚCIA DWIE MIGAWKI ALBO MIGRENA)

1. W tej kategorii od początku było tyle roboty, że właśnie pisanie o kolejnych książkach średnich, ale w sumie jakoś tam istotnych – czy to dla lokalnych środowisk, czy w biografii danego twórcy, zniechęciło mnie do pracy na kolejne tygodnie. Po prostu w kilku najważniejszych wydawnictwach ukazało się tyle tomów, sygnowanych przez poetów i poetki z generacji Y, że możemy wręcz mówić o nadprodukcji. Ponadto część tych twórców osiągnęła już wiek chrystusowy albo nawet go przekroczyła wraz z 3 lub 4 książką, mówimy więc o językach dojrzałych, niejednokrotnie poddających się już autokorektom i szukających siebie na nowo, a przez to wymagających jeszcze więcej potencjalnej uwagi krytycznej (która jest odwrotnie proporcjonalna do realnego zainteresowania poszczególnymi książkami). W końcu udało się jednak zatrzymać na 60 tys. znaków i poczuć pewien przynajmniej komfort: mniej więcej o nikim nie zapomniałem, choć nie o każdym chciałbym pamiętać (tak, wiem, Kwadratura, Forma, Mamiko i pewnie z 10 innych wydawnictw, ale bez przesady…). Warto jednak zaczynać od dobrych i przyjemnych rzeczy.

2. W drugim punkcie musiałbym napisać coś mądrego i dłuższego o „Karapaksie” Natalii Malek (WBPiCAK), bo jest to jedna z ważniejszych i piękniejszych książek poetyckich roku. Ale nie muszę, bo nie ma podsumowania, a Malek uprawia (neo/post)awangardę w sposób, który nie potrzebuje ani programu, ani podbudowy teoretycznej, choć autorka nieustannie jej dostarcza. Jej wiersz pracuje jak abstrakcyjne malarstwo – na liniach, plamach barwnych, polach semantycznych, więc pewnie najlepiej opowiedziałby to Rafał Wawrzyńczyk (ale czy będzie skory?). Niby zarysowuje jakąś sytuację liryczną, ale wszystko toczy się raczej w słowach i o słowa – o ich miejsca w słowniku, o możliwe rozwinięcia lub konkretyzacje. Osiągnięto tu wreszcie te wyżyny obiektywistycznej tradycji poezji anglosaskiej, o które od początku upominała się autorka. Nie mam za dobrego zdania o wizualnej stronie tej książki, choć miała być bardzo istotnym elementem całości – ani współpraca z Dominiką Kowynią i zamieszczenie jej obrazu „Kłopoty z pamięcią” w centrum tomu, ani wygaszanie tytułów wierszy do połowy i wzmacnianie ich od połowy książki, ani szyty, zeszytowy format, nie są zabiegami podkreślającymi wyjątkowość tomu. Najlepsze w „Karapaksie” dzieje się jednak w wierszach – począwszy od tytułowej, pancerzowej metafory (karapaks czego? wiersza? formy życia? co przykrywa? czego zrost stanowi?), poprzez elementy sendecczyzny, a właściwie świadome inspiracje i gry z jego poezją, aż po niebywałe, ledwie sugerowane sytuacje graniczne, przypominające zarys tego, co jeszcze w „Kordzie” miało ręce i nogi.

U Malek postępuje świadoma i celowa redukcja, zakrywanie wiersza, jakby ponad taflę wystawał tylko fragment góry lodowej. Titanikiem jesteśmy w tym wypadku my, ale na takie zderzenie warto trzymać kurs. Przeczytałem oczywiście później całkiem zgrabny pastisz „dwadzieścia dwa trudniejsze słowa”, i to pastisz całego „Karapaksu”, złożony z jego fragmentów i słownikowych nowinek, który zamieścił pej Ciepłe wiersze (w sumie pogratulować kunsztu). Jasne, można się w taki sposób z poezji Malek pośmiać, to nie jest trudne, a trochę się na tym znam. Ale prawie każdy wiersz można tak rozebrać, pokazać jak bardzo jest zanurzony w słownikowym fetyszyzmie, ile zawdzięcza innym poetom i jak zmierza donikąd, ale w sposób tak efektowny, że wszyscy się nim naiwnie zachwycają. Działania dekonstrukcyjne są łatwiejsze, bo żywią się gotową już formą, a ta u Malek jest zawsze na pierwszym planie – w dużej mierze jej wiersze też się tą formą żywią, osłaniają jak tytułowym pancerzem i rozrastają na jej żebrach. Nic prostszego, niż powykręcać z niej śrubki. Pytanie: w jaki sposób ta maszyna działa, jak to zostało skręcone, że mimo wszystko pracuje i to raczej na niskich częstotliwościach?

Tego do końca nie wiem, ale kilka hipotez wymagałoby czegoś więcej niż krótka recenzja w podsumowaniu. Trzeba by na pewno posłuchać rytmu tych wierszy i gdzieś w dali zostawić to, co przedstawiają. To taka poezja, która nie pozwala narysować sceny, a więc zawodzi w prostej konfrontacji z poszukiwaczami sensu jako serii obrazów i historii. Trzeba się wznieść w stronę abstrakcyjnych pojęć (diagram, siatka, styczne), albo opaść: ku falującym płaskowyżom intensywności. I właśnie ta intensywność mnie u „Karapaksie” najbardziej interesuje, to, jak wiersz się wzmaga, jak uruchamia możliwe wytłumaczenia, by chwilę później osiąść na jednym trudnym słowie – ze słownika, z innego poety, słowie wymagającym przypisu lub niewymagającym już niczego: „Wiersz się zaczyna od żmudy, otuchy, / lawendowego pokoju, przez gawry, heksagony, // aż do szpitalnej sali, gdzie kroją żylaki”. Cały czas podróż, ruch, wędrówka w znakach. Najbardziej narracyjnym i obrazowym utworem tomu są „Korytarze”, w których mimochodem aktualizuje się eteryczna wizja czasu i przeznaczenia z „Donniego Darko”, toteż najłatwiej o nich pisać. Od konstatacji „Okazało się, że za ludźmi ciągną się korytarze”, przechodzimy do szeregu wyliczeń, do losowych możliwości, abstrakcyjnych i niejednokrotnie absurdalnych nazw korytarzy jako ćwiczeń z tego, co potencjalne i tego, co samoograniczające. Bo to nie za ludźmi ciągną się korytarze, lecz oni suną wewnątrz takich solipsystycznych korytarzy i, o dziwo, czasem zderzają się lub przecinają, przychodząc z zupełnie innych stron. Na końcu jest jednak „korytarz typu L”, taki, w którym nie widać, co jest za zakrętem, a kąt prosty nakreśla warunki nieuchronnego zderzenia/spotkania/rozejścia. Spotkać się w korytarzu L. Minąć się w korytarzu L. Taki rodzaj geometrii uprawia Malek w „Karapaksie”, myśląc o wierszu jak o przestrzeni do przebycia, jak Georges Perec o układzie pomieszczeń, udekorowanych wspomnieniami, ale jakby żywych, zasklepiających się jak termitiery i pulsujących od wewnątrz.

3. Musiałbym zapewne napisać coś jeszcze mądrzejszego o Kamili Janiak i jej nowym tomie wierszy okołopandemicznych „Zakaz rozmów z osobami nieobecnym fizycznie” (WBPiCAK) – bo zapomniałem o nim wspomnieć w wideo-podsumowaniu dla Domu Literatury w Łodzi. Niezwykle cenię jej poetykę i zawsze mi się coś wymknie z jej wierszy, zwłaszcza gdy już ustąpił z nich punkowy wkurw i zamienił się w refleksyjne, surrealizujące scenki, podszyte niepokojem i przemocą świata. Jedno zostało takie samo: podobnie osobna, wyalienowana, mizantropijna podmiotka, która stara się ogrywać rzeczywistość poprzez sojusz z językiem, a ten ją nieustannie wystawia do wiatru. „Zakaz rozmów…” to trochę taki dziennik pandemii, w którym odlicza się kolejne dni, ale nie dopuszcza się zbyt wiele własnego głosu. Jest tylko obserwacja anonimowych bohaterów – sąsiadów, innych ludzi, potencjalnych desperatów, zamkniętych w domach-klatkach lub trwających w wiecznym wymijaniu się i jakby na przekór wszystkiemu niemogących umrzeć. Główną figurą pozostaje u Janiak pytanie retoryczne (kiedyś już podkreślałem znaczenie takich interpunkcyjnych znaków i gestów) w miejscach, gdzie się tego pytania nie spodziewamy, gdzie równie dobrze mogłaby być puenta. Te pytania zastępują milczenie i są jak gorzki śmiech – „śmieje się, ale jest to seria strzałów. / ma wypełnić puste miejsca” (to z wiersza tytułowego). Smutna to książka, trochę jak filmy Roya Andersona, tylko pozbawiona całego absurdalnego humoru. Bohaterowie Janiak po prostu są i równie dobrze mogłoby ich nie być. Kiedyś kochali. Może kiedyś mieli kogoś bliskiego. Pandemia stanowi tylko pretekst, żeby ten statystyczny odsetek wydobyć, więc w tym sensie wcale nie jest to „książka pandemiczna”. To raczej lekko surrealizująca opowieść o miejskiej samotności, o depresji w blokach i na deptakach.

4. Na pewno nie zapomniałbym o – nominowanej do Gdyni (wspaniale, choć to zupełnie zaskoczenie!) – Ewie Jarockiej i jej „Cieniach świszczących psów” (Kwadratura), o których pisałem w osobnym tekście, więc pewnie nie byłoby po co rozwijać myśli. Wystarczy się zacytować i odesłać dalej, bo chyba nic więcej na tę chwilę nie mam do powiedzenia. To bardzo dobra książka na tle wszystkiego, co się w liryce pisanej z perspektywy „wsobnych podmiotek” pojawia, a na pewno najlepsza w dorobku Jarockiej.

5. Od rejestrów pandemicznych i wsobnych łatwo przejść do konceptu, który powoli rozwijam sobie gdzieś na marginesach szkiców, a więc katastrofizmu planetarnego. Nie pominąłbym na pewno trzech książek z poznańskiego WBPiCAK – o jednej pisałem osobno (Szwarc), o drugiej nie zdążyłem, o trzeciej wszyscy zapomnieli, co mnie bardzo dziwi. Mam na myśli „Rytm alg” Michała Czai, „Cukry złożone” Szymona Szwarca„Cielenie lodowca” Marcina Ostrychacza. Wszystkie trzy, choć w zupełnie inny sposób, wpisują się w katastrofistyczną rozprawę klimatyczną, w której koniec naszego świata przedstawiony jest przez różnorakie metafory niknięcia, gaśnięcia, rozbijania się, krachu, osamotnienia, kostnienia, topnienia itd. Jedno jest pewne we wszystkich tych przypadkach: ekologiczna refleksja łączy się w nich ze świadomością nieprzedstawialności końca kapitałocenu, tego, że nie wystarczy sięgnąć po hollywoodzkie obrazy, żeby uchwycić istotę braku/nicości, która zostaje po odejściu naszego gatunku, a która sytuuje się po lacanowsku w samym sercu naszego pragnienia pomyślenia lepszego świata. Bardzo te trzy książki polubiłem, zwłaszcza jednak tom Szwarca za jego posezonową perspektywę życia marginalnego, gdzieś w pobliżu nieuczęszczanej bocznicy oraz za wspaniałą metaforę końca jako gaszenia światła. Ostrychacz jest jak zwykle bardziej bezpośredni, trochę zbyt wprost kieruje głównym konceptem książki, a Czaja najbardziej z nich teoretycznie obyty, tak jakby refleksja o końcu nie mogła odbyć się u niego bez systemowego namysłu nad lewicowymi koncepcjami z materializmem na czele (i dobrze). W całym kapitałocenie dotyka więc przede wszystkim członu ‘kapitał’ (m.in. świetne, rytmicznie wgrane w resztę wiersza „gdzieś na obrzeżach świata który jest kulą / zło opanowało kolonie” z „kolonie (wenlafaksyna i pregabalina)”). Czaja tworzy więc kolejną odsłonę postdeleuzejańskich walk ulicznych i deterytorializacji, osnutą wokół tytułowej figury rytmu, a właściwie rytmów i tego, jak przebiega proces ich wzajemnego dostrajania się. Jak pisze w „antypieśni”: „nie ma co liczyć na końce świata te nigdy nie były tak proste / błędni kapitaliści wymyślili inne wojny różnica jest taka / że nie walczymy o siebie a o redukcję wciąż warto próbować” a zarazem wiemy, że „w kolejnej fazie wzrostu są już tylko mutacje pamięci” i „bum innej szansy nie ma hail kapi kapi tali”. Tak jakby podstawowym problemem końca świata w zaawansowanym kapitalizmie, a właściwie jego stanu przedzawałowego, była pociągnięta za „Bailoutem” Bąka refleksja o krzywej możliwości produkcyjnych (PPC), podparta fantazją o przekroczeniu gatunku homo. Za apokalipsę dosłownie zabiera się więc przyroda, oczyszczając się z nas, ale sprawa nie jest aż tak łatwa, bo „krzaki są w nas a my w krzakach / to już nie jest alternatywa to równoległa stacja”. Z taką nierozstrzygalnością w kwestii reżimów unicestwiania jako stawania się czymś innym Czaja nas na razie zostawia. A wciąż najpiękniej (choć to wcale nie znaczy, że najgroźniej) gotuje się Ziemia u Łukasza Gamrota, gdy jej łabędzi śpiew niosą pustynne kaszaloty.

6. Z książek pozostających w podobnym tonie – bardzo nie chciałoby mi się raz jeszcze wracać do kosmicznej dylogii od Biura Literackiego, do bardzo ciekawych przecież tomów „Nebula” Anny Adamowicz„Zakłady holenderskie: a commonplace book” Radka Jurczaka, choćby dlatego, że Jurczaka opisywałem w przydługiej recenzji dla samego BL (podobno nic z jego książki nie rozumiejąc), a o poezji Adamowicz napisałem na razie za dużo, jak na trzy dobre zbiory wierszy. Oba te tomy zebrałem zresztą w kolejnym tekście podsumowującym, w którym mierzyłem się z pewną kosmiczną tendencją w najnowszej poezji z ostatnich kilku lat, więc do niego również mogę odesłać nieznudzonych jeszcze czytelników. A tam między innymi o tym, że

kosmos znowu posłużył naszej liryce do spojrzenia z zewnątrz, ale też spoza czasu, na brudną plamkę, jaką wydaje się być nasza cywilizacja. Ani w przypadku Jurczaka, ani Adamowicz, nie jest to nowy język. Nie proponują oni estetycznych rozwiązań, na które trzeba się dopiero przygotować czytelniczo. W tym sensie znacznie dalej zabrnął patronujący tej futurologicznej tendencji w BL Kacper Bartczak w „Naworadiowej, w wirtualnej żegludze po nieludzkich horyzontach materialności języka. Nie jest to też specjalnie „nowa perspektywa”, bo oba te ujęcia w jakiś sposób poprzedza nie tylko Lem, ale cały właściwie futuryzm radziecki, z jego planami skonstruowania utopijnej wspólnoty z dala od ziemskich ograniczeń i porządku historycznego. Zarówno dla Adamowicz (bardziej duchologicznej, z nieodłącznym głosem Gagarina i widmem Łajki jako królowej nowego świata), jak i dla Jurczaka (replikującego Elona Muska w iście Dukajowych twistach tryumfu nad śmiercią), istotny jest jednak teoretyczny horyzont utopii jako czegoś, co daje się pomyśleć poza ramami realnego kapitalizmu. Fredric Jameson i Mark Fisher zdają się pompować w te wiersze tyle utopijnego pragnienia wyrwania się z kapitalistycznych mechanizmów strukturyzowania rzeczywistości, ile rozpaczliwej, elegijnej wzniosłości, jakby tylko ona była w stanie udźwignąć rozbrat z postmodernistyczną ironią (u Jurczaka będzie to tym razem sampling fraz Kochanowskiego, Roberta Frosta czy Dylana Thomasa, u Adamowicz dramatyczno-ironiczny powrót do „Fugi śmierci” Celana).

Adamowicz to oczywiście perspektywa znacznie bardziej empatyczna wobec całego istnienia, ale mizantropijna wobec naszego gatunku, jakby pogodzona z jego końcem i wyczekująca na rozpad jego systemów społecznych i komunikacyjnych, czekająca aż entropia wszystko wygasi. Jurczak nie jest takim optymistą – jego umysł pracuje analitycznie, a analitycznie rzecz biorąc, nic nie wskazuje, żeby epoka kolonizacji kosmosu przez sztuczną inteligencję przebiegała inaczej, niż według zasad kapitalizmu, czyli klasycznych RTS-ów 4X: explore, expand, exploit, exterminate. Optymistyczno-elegijny technokratyzm Jurczaka w połowie drogi do naszej niekończącej się katastrofy/exodusu spotyka się z empatycznym, strukturalnym pesymizmem Adamowicz. Wychodzi z tego wspaniała mieszanka na temat nas samych oraz spotkania dwóch różnych wrażliwości, z których obie mają charakter krytyczny, ale żadna nie daje nadziei na ocalenie. Oczywiście obie są o teraźniejszości, bo tak jak Jurczak pracuje w pozornie zobiektywizowanych siatkach pojęć, w matematycznych danych, przynoszących mu obiektywny obraz rzeczywistości danych, o której chcemy zapomnieć, tak Adamowicz dokonuje restrukturyzacji współczesnych sposobów odczuwania, empatyzowania i sympatyzowania człowieka z globalnej wioski, stojącego w nieustannej konfrontacji z niemotą świata naturalnego. To jakby dwa spojrzenia Neo z trzeciej części „Matrixa” na to samo miasto maszyn: raz jawi się ono jako oślepiający zbiór świateł, innym razem jako korowody płynących, zielonkawych liczb; oba te wyglądy są prawdziwe.

7. Annę Mochalską zdecydowanie wolę jako krytyczkę, bo pisze dużo, szybko i rzetelnie, choć czasem zbyt sucho, ale jej trzecią książkę poetycką też pewnie zdążyłbym odnotować. „Nie mam pytań” (SPP w Łodzi), złożone z czterech części „kto” „gdzie” „szukał” „słowa” i wiersza domykającego „gdzieś / ktoś / znalazł / most”, trochę kojarzy się z dykcją z pierwszego tomu Adamowicz – wierszami z konceptem fabularnym, posługującymi się głosami-maskami. Ba, nawet z samej siebie, „Anny Mochalskiej”, poetka robi bohaterkę-maskę, podmiotkę jednych i adresatkę liryczną innych tekstów. Ta wrażliwość mnie nie zawsze rusza (cały koncept wiersza o Orszulce Kochanowskiej jakoś tak nie bardzo gra…), ale są momenty – i to główna różnica względem Adamowicz – współczucia, którym te wiersze starają się otoczyć ginącą ludzkość i jej światy. Mochalska nie jest więc mizantropką i raczej nie życzy nam płomiennego końca. Czasem też wkrada się do jej wierszy bardziej melancholijna, konserwatywna nuta, i robi się naprawdę ładnie, mimo że autotematycznie:

niedostatek słów, jakby ktoś je kradł. było ich więcej;

nie wiem, gdzie są teraz (występek przywłaszczenia).

ubywa mi języka, język wsiąka w ziemię,
stracone czasowniki napędzają rozwój.

o jabłoniach w tym roku mówią cudze wiersze.
(jabłonie w tym roku wyjątkowo piękne).

(„Anna Mochalska pisze wiersze w cudzym imieniu”)

8. Właśnie o tych jabłoniach jest w dużej mierze „Impresariat”, czyli druga książka Macieja Taranka (znowu SPP w Łodzi/IL). Aż siedem lat minęło od doskonałego „repetytorium”. Ostatnio nawet do tego tomu wracałem i, mimo że wiele osób naśladuje dziś pisanie Taranka, nic się w tej książce nie zepsuło. Mam nadzieję, że z „Impresariatem” będzie tak samo, chociaż na razie recepcja jest raczej znikoma, podobnie jak potencjalne nominacje czy inne laury. Nie wiem do końca dlaczego (pewnie to kolejna ofiara pandemicznego zawieszenia w krytyce), bo nie tylko poeta w części pierwszej śle ukłon własnej dykcji z debiutu, uwielbianej przecież w środowisku, ale też udowadnia, że ten model pisania nadal może nam przynieść wiele lirycznych i politycznych olśnień. Ale dopiero druga część, tytułowy „impresariat”, robi wrażenie i pokazuje, że Taranek nie zatrzymał się na te siedem lat w Tybecie, choć napisał niewiele. Ten nowy cykl rodzinnych, lękowych wierszy o narodzinach (dziecka) i stracie (ojca), o drzewie jako toposie męskości (skoro już w innych wierszach wybudowano dom i spłodzono potomka, a także wbito gwóźdź i zawieszono obrazek), jest po prostu wstrząsająco poetycki w swoim specyficznym, proceduralnym sensie. Taranek dalej „produkuje” wiersze według pewnego modelu, ale to właśnie ta poetyckość pokazuje, że model nigdy nie wystarcza, że poezja – jak bluszcz – potrzebuje pnia albo ściany, po której będzie się wspinać. Jeden wiersz, krótki, pod cytat – „wiem coś”: „o strachu, spałem z nim zeszłej nocy, / w gorączce czasu plamiąc prześcieradło. / pranie czasu wiesza się i suszy się (samo) / na sznurach czasu, które wziąłem za węża czasu, / wijącego się jak pijany ojciec czasu, który kołysząc / stopami trawę, pęczniał jak kwiat na gałązce jabłoni”. Nosz kurde, napiszcie taki wiersz proceduralny z rzeczownikiem „czas”, z tak złą metaforą dopełniaczową jak „pranie czasu”, z ojcem, który pęcznieje jak kwiat na gałązce, a potem obrońcie go jako całość, żeby w czytelnika nawet na chwilę nie wkradło się odczucie zażenowania. Albo taki – „ojcze”: „zostawiłeś pusty login, głód i pestkę zostawiłeś, ojcze, ból gryziony jak jabłko, / które jadło rękami własne dziecko, jadło rękami własną pustkę: nie będzie, nie będzie / już dla nas wolnego loginu”. Tymi wierszami o matce jabłoni, ojcu Uroburosie, córce jabuszku-serduszku, o dzieleniu się synem z synem i o jabłku, które jest wszystkim, a które wydrążył już robaczek – Taranek szesnaście razy zwycięża śmierć i tym samym udaje mu się to, o czym Jurczak marzył w „Zakładach…”. Amen.

9. Ze śmiercią wprost walczy też Tomasz Pietrzak „Bosinach” (WBPiCAK), ale chyba przegrywa. Odprawia bowiem poetyckie ars moriendi albo jak wskazuje tytułowe pojęcie: pokutny rytuał żałobny po śmierci kogoś bliskiego. Zmienia więc „Dziennik żałobny” Rolanda Barthes’a w gejowską psychodramę, próbując w wierszach studiować anatomię ciała ukochanego, analizując jego przemiany, rozpisując proces reinkarnacji i tracenia, by wreszcie sam przed sobą (tzn. podmiotem) przyznać się do kolejnych faz żałoby, kolejnych momentów pracy nad stratą. To trochę takie „Treny” Kochanowskiego, tylko że z jawnym, wyoutowanym kontekstem, z dużą świadomością formalną i umiejętnością łączenia eksperymentu z najbardziej nawet elegijnymi frazami. Obok obrazów stających ością w gardle, jak w „naming”: „uparcie nazywasz to / chorobą, // a ja znów powtarzam: / to szczelina, // przez którą przejdziesz / dalej i bujnie ulistnisz // albo osierścisz się”, mamy pieśni zatraty, psalmy uwielbienia, wiersze bardziej konceptualne lub szorstkie monologi, ale też takie formy, jak pisane doskonałym dystychem „Santa fe”: „dziś cały dzień myślę o Georgii O’Keeffe. / te jej kwiaty, kwiaty! te bezczelne wykwity // pośród ostrych i suchych pustynnych skał; / te jej wiecznie spękane doliny, te jej wiecznie // blade dłonie uważnie podnoszące kości, / dźwigające czachy, widzące zawsze kwiaty”. Jestem pod wielkim wrażeniem tych wierszy, bo nie spodziewałem się w Pietrzaku poety o tak dużej świadomości formalnej, o takim wyczuleniu na anglosaskie nurty liryki XX wieku (właściwie to niczego się nie spodziewałem, bo „Pospół” mi umknął, pewnie przez mikołowski talent do dystrybucji, a „Umlauty” czytałem dość dawno). Przez prawie 80 stron wierszy Pietrzaka, wcale nie najkrótszych, przemknąłem tymczasem bez możliwości zatrzymania się choćby na chwilę, tak bardzo chciałem się dowiedzieć, jak ten miłosny list/żałobna elegia/lekcja anatomii (niczego nie skreślać) się kończy. Jasne – jest to poezja nieco bardziej konserwatywna, niż moje codzienne preferencje estetyczne, obleczona w swój liryczny woal-całun, ale tym bardziej nie rozumiem, dlaczego taka książka przeszła zupełnie bez echa, podczas gdy obły „Kapitan X” zagościł w krytycznym dyskursie. Czy takiej gejowskiej liryki potrzebujemy, żeby wsparła kantyczki Pasewicza? Tak, takiej też.

10. Drugim po Taranku tomem „cybernetycznym” z minionego roku jest (są?) „Tab_s” Justyny Kulikowskiej (WBPiCAK), czyli uwielbianej przeze mnie poetki z Podlasia, autorki gniewnego debiutu m.in. o tym, żebyś się typie wreszcie zamknął i zajął swoimi sprawami. Ta książka spotkała się jednak z bardzo zróżnicowanym przyjęciem: obok moich peanów były też głosy wskazujące na jej a to techniczną wtórność (zależność od cyberpoetów, niektórzy wskazywali też Szczepana Kopyta jako nadredaktora), a to pewną naiwność lub właśnie szybko wyczerpującą się efekciarskość zabiegów technicznych i niewielką nośność figur poetyckich. Oczywiście trudno mi się z tymi głosami zgodzić, bo „Hejt i inne bangery” broni się teraz tak samo, jak w chwili debiutu autorki, a jej gniew jest nie mniej uzasadniony. Ale mogę się zgodzić z tymi głosami, które twierdzą obecnie, że „Tab_s” to książka bardziej dojrzała, lepsza, trudniejsza, jeszcze lepiej skomponowana jako całość i pozbawiona pewnych „efekciarskich” tricków. Kulikowska trochę zdejmuje ciężar z interfejsowości czy też proceduralności własnych wierszy, za to podkreśla dwie ważne kwestie: medykalizację schorzeń psychicznych (począwszy od powszechnej depresji, która również staje się mechanizmem dyscyplinowania społecznego) oraz chłopskie korzenie (symboliczny „brud pod paznokciami”, który jest nie tylko znakiem klasowej przynależności, ale też przekracza antropologiczną opozycję czystość-zmaza, męskie-kobiece). Prowadzi to do utworzenia się w „Tab_s” bardzo ciekawego obrazu bohaterki lirycznej: poetki ze wschodu, trochę intelektualistki, trochę dresiary, nie do końca samoświadomej populistki, która po równo żąda dostępu do wiejskich dyskotek i miejskich bibliotek, a swoje sterylne przecież wiersze wklepuje brudnymi palcami na czystej, macowej klawiaturze. W ten sposób ludzka organiczność i faszyzująca czystość technokratyzmu mieszają się ze sobą jak w jakiejś alternatywnej, cyberpunkowej historii, w której to Lublin stał się polską Doliną Krzemową, a na tamtejszych czarnoziemach wykiełkowało nowe pokolenie bioinżynierów od społecznych tkanek. I wszyscy na piksach, i wszystko na tabsach. Fascynujące jest w tym tomie już motto z Audena w przekładzie Dariusza Sośnickiego, zapowiadające mieszczańską postawę obronną – obronę własnej ziemi, własnego domostwa, własnego „ja”. Jest to tym ciekawsze, że drugi wiersz jakby ironicznie nawiązuje do poetyki samego Sośnickiego, do jego „O rzeczach i ludziach”, a zarazem pokazuje maszynistyczne myślenie poetki na temat norm społecznych i oczekiwań wobec jej własnych tekstów: „wiedziałam, że ten mechanizm musi działać, / jest klatką na pokazie Alexandra McQueena / (zastanawiam się, jakie uszyje ostatnie słowo. / czy będzie chude i wątłe, niczym kolana / najlepiej zarabiających modelek?). // piszę o rzeczach, które są równe i okrągłe. // skanowanie_1.2 / ten mechanizm musi działać, jak folder / ukryty na pulpicie. piszę o rzeczach, / które są chropowate i kanciaste: gruda / substancji, piryt, kość miednicza. / mechanizm musi / działać, // jak cyklofreniczny ciąg, / jak ciąg przyczynowo-skutkowy” („skanowanie danych mi danych”). A to dopiero początek tego, jak „działać musi mechanizm” przymusu, techne maszyn społecznych i maszyn literackich, ich analogicznych rozwiązań i funkcji. Kulikowska oczywiście problematyzuje samą niemożność wyjścia poza te maszyny, destabilizacji ich działania w obrębie struktury, jaką jest wiersz, a więc wykorzystuje mnóstwo chwytów autotematycznych. Z tekstem „flashback [wykasuj frazę z wujkiem i wstaw kard z Lyncha]” sąsiaduje na kolejnej stronie „kadr”:

napisać o dwóch (albo trzech Gracjach z powieści Huxleya

(o wszystkich kobietach, które mieli na własność).

napisać o dwóch (albo trzech) Gracjach z powieści Huxleya

nie:

napisać o dziecku, które zasłania dłonią usta, bo zobaczyło
coś wstydliwego,
czy dlatego:

[czasami jedyny ruch, jaki jestem w stanie wykonać,

to ten w obrębie zdania]

To ma dalej w sobie ogień i bunt – nie jest pisaniem o pisaniu, lecz o stykach „ja”, języka, algorytmów, farmakologii, społecznych dystynkcji i nagiego życia, oczywiście w usytuowanej, feministycznej wersji. „Tab_s” to jedna z ciekawszych książek w tej generacji poetów i poetek, ale wszystkim brakło chyba okołopandemicznie sił na pogłębione eseje (enigmatyczne polecenia i krótkie recenzje oczywiście były).

11. O największym eksperymencie kolaboracyjnym – tomie „wspólny” Piotra Przybyły (SSP w Łodzi) też pisałem w osobnym tekście w wolnym dostępie, więc mogę spokojnie do niego odesłać. Nie zaznaczyłem tam tylko, że frazy, z których Przybyła układa swój poemat, a właściwie literki, z których mamy go sami złożyć, to właśnie frazy z wierszy Romka Honeta, który – chyba – odmówił napisania „wspólnej” książki i pozostał na okładce jedynie z blurbem. Przybyła zrobił to więc tak, że ta książka i tak powstała, że „cudzym językiem” postanowił kreślić granice domu, rodziny i wspólnoty, stawiać pytania o własność liter, przestrzeni i samego „ja” – o akty przywiązywania tego „ja” do rzeczy i zdarzeń. Wielu się eksperymentem poety rozczarowało, nie widząc sensu w żmudnych poszukiwaniach i rekonstruowaniu poszczególnych zdań. Ja nie, bo dla mnie ta książka miała swój performatywny aspekt: wciągnęła mnie nie w proces dekonstrukcji, lecz konstruowania u samych podstaw języka, w najmniejszych klockach, żeby w ogóle zobaczyć, czy te komunikaty mają jakąś sensotwórczą zdolność. I okazało się, że mają, że to coś więcej niż ćwiczenie ze składania rozproszonych na stronach literek – to praktyka upadania i podnoszenia się w takim najbardziej filozoficznym sensie: zapadania się „ja” pod ciężarem własnego języka i dźwigania go z pomocą języków innych.

12. Odnotowałbym inny, pozornie funeralny tom: „Żale Matki Boskiej pod słupem wysokiego napięcia” Marcina Biesa (IM), bo przynajmniej tytuł niezły, a jak na… I wtedy sobie uświadomiłem, że Bies, którego pamiętam jeszcze z arkusza Połowu 2009, już nie jest młodym poetą, tylko autorem pięciu książek. W nowej niby mierzy się z kluczową dla Polski figurą tożsamościową: Stabat Mater Dolorosa, a ze względu na dedykację (Arkowi Kremzie – jak mniemam) to mierzenie się zyskuje jeszcze dodatkowy wymiar osobisty. Ale jakoś jego technika wstrzymywanej ironii – czegoś między stylizowaniem się na średniowieczny lament, lirycznym monologiem i ogrywaniem konceptu matki-polki/matki-Polski – nie działa. Ciekawie pisze na okładce Konrad Wojtyła, że „profanum odsłania się tu z wykorzystaniem elementów sacrosfery, to, co katafatyczne znajduje awers w apofatyczności. W wierszach Biesa i doświetlających je pracach Raspazjana [o, te są naprawdę interesujące – J.S.] ukryta jest jakaś tęsknota za transcendencją”. No niby tak, tylko co mnie, czytelnika, to obchodzi, skoro wszystko zostaje znowu sprowadzone do autotematycznych rozważań w duchu wczesnego Siwczyka o pracy języka jako pracy śmierci? Takie te wiersze jakby… sprzed 15 lat. Konfesyjny i rdzennie śląski (i po ślonsku czasem godający) jest też Jan Baron w „psińco” (Convivo). Opowiada o swoich korzeniach, o nieoczywistej tożsamości rodziców i dziadków oraz o wciąż wiszącym nad tą krainą widmem wojennych podziałów i zbrodni; ale też o Bogu-Psie i psiej nicości, a właściwie o ontologii opartej na czymś i niczym równocześnie. W przeciwieństwie do Biesa jest w tym prosty, trochę przewrotny, bo z odziedziczoną postpamięcią próbuje sobie radzić gdzieś pomiędzy językami, powtórnie przyjmując w siebie to, co wyparte: „Przyjdź do mnie, mowo, której się zaparłem / na krakowskiej polonistyce albo jeszcze wcześniej, / kiedy w sklepie zawołałem: mamo, język!”. Jeszcze nie opanowało go szaleństwo rodem z wierszy Tkaczyszyna-Dyckiego, jeszcze trzyma tożsamościowy pion, który pozwala mu w tytułowym słowie zawrzeć całą tożsamościową epopeję. Nie do końca przekonał mnie też Michał Murowaniecki w tomie „ojce” (SPP w Łodzi/IL), w którym sięga po metaforykę rodzinną, tym razem jakby na opak względem Biesa – rozgrywa wielopokoleniową, alegoryczną relację po przysłowiowym mieczu. Jest więc i stawanie się ojcem, borykanie się z trudami nowoczesnego tacierzyństwa, i żegnanie własnego ojca, włącznie z rytuałami pogrzebowymi i pracą żałoby (oczywiście też w swego rodzaju apokryficznej podniosłości). Ta książka też ma coś z takiej gawędy, mimo że jest skromna, że wiersze są raczej krótkie i dosadne, z dużą ilością światła pomiędzy wersami. Murowaniecki trochę jednak opowiada historie, nawet jeśli zawiera je w czterech wersach, pozbawionych narracyjnego wiązania. Programowym tekstem tego tomu, tej synowsko-ojcowskiej mitologii miłości i przemocy, jest „Syn city” i mimo że długością przerasta większość wierszy z tomu, to ma w sobie nostalgiczno-rozpaczliwy klimat i kilka smutnych, chłopackich żartów, przypomina więc całe „ojce” w zbliżeniu:

W tamtych czasach Widzew był nie do przejścia
podobnie jak Klucha na bramce.
Któregoś lata ojciec Kluchy przewrócił się
na ulicy i już nie wstał, co ulica przyjęła z ulgą.
Piechu wciąż rzucał się
na starego z nożem, ale regularnie przegrywał,
więc odbijał sobie w szkole. Ciota
zaś o swoim nawet nie wspomniał,
tylko co jakiś czas nerwowo zerkał
na okno. Mój wołał mnie rzadko,
ale wiedziałem, że patrzy.

13. Trochę większy problem miałbym z Karoliną Sałdecką i jej kolejną już książką „Wieżowiec: Zero” (Fabularie). Sałdecka jak dotąd bardzo niefortunnie wybierała sobie miejsca wydania (albo one wybierały ją) – począwszy od debiutu w dość niezręcznym miejscu z Trójmiasta, przez „Psi blues” w Brzegu (pamiętam jeszcze, nadal gdzieś chomikuję na półce), aż po wydaną właściwie bez dystrybucji, chyba nigdzie niezgłoszoną i ogólnie nieprzeczytaną książkę trzecią. Drugim niefortunnym gestem w nowym tomie jest posłowie od Wojciecha Kassa – i tego też nie rozumiem. Po co tak ciekawej poetce, o własnym, wyrobionym już języku, patronat Kassa? I to będący zbiorem dość niepokojących sugestii, które z miejsca przekierowują „Wieżowiec: Zero” na jakieś konserwatywne marginalia: „Warczą na siebie te stwory, fukają i burczą, ni to małpiszony, ni do końca ludziska ze swoimi bzikami i małościami oraz bezwolnymi bożkami, które wobec bóstw sprawczych wydają się marnymi pacynkami i pluszowymi gadżetami” (że co?). Tymczasem w tomie, podobnie jak w poprzednim, z polską biedą i okrucieństwem spotyka się etniczny pierwiastek południowoamerykański – meksykański, haitański, rdzennie afrykański: hoodoo, santeria, voodoo. Można powiedzieć, że blues nie jest muzycznym wyborem autorki, tylko elementem jej refleksji o kolonialnej przemocy, o dziedziczeniu traumy, o zaśpiewach wolności i próbach wywikłania się z wielopokoleniowych łańcuchów ekonomicznej podległości za pomocą wierszy i zaklęć. Tak samo funkcjonują tu gusła, medaliki, fetysze – one mają jeszcze swoją plemienną moc, szamanistyczną obietnicę wspólnoty: „głusi na wołanie spod desek pokładu, do reszty / przesiąkniętych potem i czystych / jak nasze białe (ach, jak białe) / kości. wybite zęby od zawsze mylicie z perłami, a kiedy / tkwią jeszcze w naszych żuchwach, mówicie dobry towar i spluwacie na nas // ja, HooDoo i ty, HooDoo oznacza / nasza praca i nabrzmiałe żyły / nasze brzuchy i krocza zeschnięte na strzępy / nasze HooDoo brzuchy i krocza / naszeHoochy i Doobrzuczakro” („ja, HooDoo”). Nie wiem, jak Kass mógł nie zobaczyć tego quasi-pogańskiego obrządku w pisaniu Sałdeckiej, tego zrostu zasugerowanego już w neologizmach z pierwszego wiersza – stopienia się ciał i słów, modlitw i pieśni, tego, co polskie, nowoczesne i zsekularyzowane przez PRL-owskie mrówkowce lub potransformacyjne wieżowce, z tym, co pierwotne, wyparte, atawistycznie niepodległe. To jest bardzo skromny tom, niewiele w nim tekstów (29, jeśli dobrze naliczyłem), pewnie dobry redaktor usunąłby jeszcze kilka i nadał całości zorganizowany rys, bo można odnieść wrażenie niemałego chaosu, braku jakiejś przewodniej wiązki. Ale na pewno jest w tym myśl, która może kwitnąć dalej i język, który zasługuje na uwagę, na pewno większą niż dotychczas. A że takie podsumowanie jest również od zwracania uwagi, wydobywania przeoczeń (o ile się da, o ile czas pozwala), „Wieżowiec: Zero” i chyba w ogóle cała twórczość Sałdeckiej jest na razie naszym krytycznym przeoczeniem, oddaniem pola Lorkowskim i Kassom. Szkoda by było.

14. W nieco innych miejskich rejestrach wyzysku, samotności i alienacji pisał Patryk Zimny o tym, że „Dłuży się miasto” (ten sam wydawca: Fabularie, co zauważyłem przypadkiem przy ostatniej lekturze). I rzeczywiście, trochę się dłuży, a trochę się rwie. Jest w pisaniu Zimnego – a to już kolejna, chyba czwarta książka autora – coś, co irytuje i coś, co wygodnie kołysze. To pierwsze to kwestia efekciarskich momentów – modnych tematów, przeciągniętych puent, niepotrzebnych wulgaryzmów, chęci spodobania się w wierszu czytelnikowi, co powoduje jego „przefajnienie”. Ale to w ogóle jakaś specyfika dykcji bydgosko-toruńskiej i twórców związanych ze „Stroną Czynną”. Ten element kołysania to z kolei dobrze nam znana, poetycka miejskość – cały czas w ruchu, ale jakby w stagnacji, przepełniona smutnym flaneueryzmem i poszukiwaniem swojego miejsca (w duchu: „sto pytań czy nie za mocno? / Światło alej z zielonego potem / cytrusowego myli czereśnie / czy już wrzesień? / Ciemność tego miasta buduje / w nas poziom złości / to jeszcze nasze? Tak rozłożone?” ze „światło portu dźwiga noc”). Kojarzy mi się trochę ten tom z debiutem Jakuba Pszoniaka, a trochę w ogóle z rejestrami okolic „brulionu”. Można nawet zaryzykować tezę, że jest w Zimnym coś post-brulionowego, że podejmuje on ich tematy i ich rejestry liryczności, ale właśnie zdecydowanie po, ze świadomością, że nie da się już powtórzyć nawet jednego idiomu z lat 90. i nie popaść w manieryzm (i tym od Pszoniaka zupełnie się różni). Druga ryzykowna teza: Zimny to taki młody Darek Sośnicki, ale trzy dekady później, gdy o depresji można już powiedzieć w wierszu wprost (utwór „Marek prawi przez telefon fizyczną prawdę po tym, jak powiedziałem mu, że przez dwa dni nie mogłem wstać z łóżka i pójść do pracy”). Tak samo o postępującej alienacji, stanach lękowych, poczuciu odrealnienia i absurdzie nieistotnych, ale niezbędnych cykli pracy intelektualnej. Podobnie się u Zimnego kontempluje zwolniony świat, jego szarzenie i wyłanianie się dnia z nocy. Może Sośnicki jest bardziej przedmiotowy, więcej u niego rzeczy, a mniej ruchu, ale też trudno oprzeć epifanię na kontakcie z samą rzeczą, jeśli połowa naszego życia przeniosła się do sieci. I trochę taki jest ten bydgoski „nowy brulion”: zawieszony między świadomością jakiegoś efektu zbiorowego call center, pragnieniem czysto lirycznym i chęcią wulgarnego podbicia czy spuentowania, jakby w kilku słowach rozpaczy. Zostawiam Państwu wiersz klaustrofobiczny „XIII/XIV”, może nie najbardziej reprezentatywny, ale właśnie mający w sobie moje ulubione elementy z twórczości autora „Państwa P.”: „Zdarza się co roku. Ta zima, podróż / tramwajem pod pustą noc, pokój. / Obchodzimy się zręcznie. Odmawiam / mięsa. Dziś tylko warzywo. Zamiast / wody – kawa, żeby wzruszyć serce. / Nie zmuszam się do tego dnia. / Przez cały rok wmawiam sobie: ta / pusta noc, pokój. Zdarzy się”. Brakuje tylko mokrych ścian i zimnych poręczy.

15. Teraz napisałbym o dwóch pozytywnych zaskoczeniach, choć z dwóch różnych parafii. „Pieśni” Damiana Kowala ukazały się jako laureat konkursu „Nowy Dokument Tekstowy” od IL, więc sygnowane są dwoma wydawnictwami: łódzkim SPP i krakowskim Instytutem Literatury, w serii Biblioteka Literacka Kwartalnika „Nowy Napis”. To kolejny w minionym roku tom, w którym muzyka gra pierwsze skrzypce (że tak brzydko sfrazeologizuję). W puencie umieszczonego na skrzydełku biogramu autora czytamy: „ptasiarz, mikol i zbieracz kamieni. Lubi nudne sporty i muzykę ambient”. Nie przeczytamy za to, że przecież był nominowany do Silesiusa za debiut (i może dobrze) oraz dostał zań III nagrodę w Kutnie (wespół z Adamem Leszkiewiczem i Ewą Jarocką). O „mikolach” wcześniej nie słyszałem, a przecież to takie piękne słowo… Od razu się człowiek zastanawia, czy u Kowala oprócz ornitologii i rytuałów parzenia herbaty (jak w debiucie) oraz gitarowych plumkań i szumów, będzie też trochę wierszy pociągowych. Nie ma. Jest za to cały fetyszystyczny katalog ptaków: wrona, słowik, kaczka, drozd, pluszcz, zimorodek, raniuszek, wróbel, sokół, czyż, jemiołuszka, dzierzba, strzyżyk i czeczotka. Są też lamentacje przy Żabce, dobre bluesy, szansony, gazele o chlebie, ragi, reagge i rapy, jest vaporwave i wołanie o prawdziwe techno, ba, jest nawet wyprawa ze Zbigniewem Herbertem po złote runo nicości przeciw wszelkiej muzycznej hipsteriadzie („nie płyń z prądem ni pod prąd idź lądem tak jest mądrzej / ściągnąłeś to nie po to by kasować więc zrób użytek” z wiersza „mp3”). Wszystko to – jak piszą w laudacji jurorzy – „przy wykorzystaniu języka z pogranicza hiphopowej nawijki, hipsterskiej postpiosenki i lirycznego wiersza zaangażowanego”. Z postpiosenką byłbym ostrożny, ale cała reszta się zgadza. Kowal dalej obserwuje ptaki, dalej pracuje na taśmie (obecnie nie, teraz jako przewodnik turystyczny), dalej lubi dobrą herbatę i potrafi napisać romantyczny wiersz dla swojej dziewczyny o robieniu obiadu, albo zrymować taką końcówkę w „pieśni nietrwałości”: „na razie świszczą jesiony, kwitnie skrzydłorzech kaukaski; / pijemy zimny sok z brzozy, patrzymy, jak pluszczą się kaczki, / oto nasza nietrwałość, spleciona z trawy i dziczy, / jesteśmy tu, cali na czarno, cali z obawy i ciszy”. Czasem czuję się w wierszach Kowala jakbym czytał romantycznych poetów, np. Słowackiego, w momentach chillowania, a czasem raczej smutnego ekologa, któremu wycinają z osiedla drzewo za drzewem, a on nic nie może na to poradzić. Czytajcie to na głos, z bitem, z podkładem, bo gdyby nie zbyt dociśnięte puenty i pewien rodzaj intelektualnej prostoty, byłaby to książka wyborna, a tak jest po prostu dobra. Czytajcie jej wiersz programowy: „osiadam na tafli wody jak kaczka, / na środku jeziora stawiam swój chaczkar. // nie wiem, czy w przyszłości będzie dla poetów woda, / ale póki jest, piszę; póki płynie, niech nie milknie mowa. // nie będą to wiersze o kokainie ułożonej w ukrainę; to raczej pisanie w ciszy pieśni o soczewicy”. Coś w tym jest, bo „Pieśni” (choć wolałbym właśnie jako „pieśni wtóre”) celebrują świat trochę na modłę zen, a trochę w duchu Myśliwskiego, choćby w takich pięknych pasażach: „śpijmy tysiąc lat, pod tysiącem kołder, / śnijmy o dźwiękach kojących i długich. / wsączą się w nas potoki, miękkie, utulone. // w nich pluszczą się pluszcze, zimorodki, węgorze” („pieśń kołder”). Kupuję tę osobność i osobniczność na mapie naszej młodej liryki. Niech się wsącza, byle długo.

16. Drugą kwestią wartą wspomnienia byłoby to, że Grzegorz Hetman („Pół ciastka”, wydawnictwo j) napisał swoją absolutnie najlepszą książkę, a do tego jeden z najlepszych tomów roku – całkowicie przeoczony (poza klasycznie już trafną recenzją Rafała Wawrzyńczyka), co też nie powinno specjalnie dziwić. Jest to ten rodzaj lirycznej dezynwoltury, gdy wiersz rzeczywiście chwyta ważne tematy, błahe spostrzeżenia i zupełnie ulotne myśli, ale robi to bez silenia się na mądre puenty, konstrukcyjne wymyki i koncepty. Jest to wiersz wolny, absolutnie wolny, i to tak bardzo, że staje w kontrze do wielkiej tradycji modernistycznej, ale też do postmodernistycznego dryfu; jest wolny od intelektualnej kondensacji i od konfesyjnych, długich przebiegów poematowych. W nowym tomie Hetmana (a poprzednia książka zupełnie mi nie podeszła…) nie ma więc ani tego, ani tego. Wiersze są tak swobodne, jak w najlepszych książkach Tomaža Šalamuna. Może nie mają tego ciężaru myślowego i historycznego, tej niepokojącej alegoryczności, ale biorą się z zupełnie innych czasów i muszą raczej odnotować ten rozcieńczający się wokół, przelewający przez palce, potransformacyjny świat nadmiaru i pustki, odwracający nasz wzrok od absurdu istnienia. „Nie wiem, naprawdę nie wiem – pisał Wawrzyńczyk – jak w roku 2021 reklamować »Pół ciastka«. Jako książkę o potrzebie wolności? Ale czy trzeba wznosić się ku takim abstrakcjom, żeby straciły ważność pokoleniowe dysjunkcje? Kogo zainteresuje »potrzeba wolności«? A może jako książkę o pracy? O wchodzeniu w dojrzałość? O życiowym kompromisie?”. Dajmy na to taka autotematyczna impresja, w której jest zawarty program poetycki Hetmana – „Poprawcie mnie, jeśli się mylę”:

Możliwe, że znów nie zrozumiałem,
jak to powinno wyglądać,

ale wyobrażam sobie, że grasz
temat, góra dwa zdania,

potem jest twist, ostry,
chociaż na poziomie,

bez taniej sensacji, a za nim kolejny,
przy czym już wiadomo, jak będzie:

włókna przylgną do siebie
ściśle, całkiem niepodobne.

To jest właśnie to – pisanie metonimiczne, oparte na przyległości i asocjacji, fenomenalnie zwodnicze, w którym nic nie jest związane ciągiem przyczynowo skutkowym, bo wszystko po prostu stoi obok siebie i przylega do siebie niepodobne. Gdyby Hetman pisał tak każdą następną książkę, to miałby z pewnością zasłużone miejsce w… antologii wierszy kolektywu „Cyc Gada”, bo reszta krytyki najwyraźniej się jeszcze nie przygotowała na taki idiom. Trzeba na nią chwilę poczekać.

17. Koniec końców ciekawym doświadczeniem lekturowym okazała się też druga książka Adama Leszkiewicza „Apokalipsa psa” (Instytut Literatury). To poezja o raczej klasycyzującym podejściu i konserwatywnym nastawieniu, kunsztowna formalnie i karmiąca się kulturą wysoką, z wyraźnie religijnymi wtrąceniami, czynionymi zresztą z iście nabożnym szacunkiem. Adam Wiedemann na skrzydełku porównał ją do karmy dla kota (bo jest lekkostrawna i smaczna?), w którą wmieszano antybiotyk albo truciznę, i jest to dość wyszukane i niespodziewane określenie, rzeczywiście godne Wiedemanna. Pozorna „lekkość” Leszkiewicza to oczywiście efekt zachowania klasycznych formatów wierszowych, rytmiczności i niebanalnego rymowania. Są takie momenty, kiedy bardzo przypomina to Jarosława Marka Rymkiewicza, jego próby mówienia o metafizyce jakby od niechcenia, na około, przez detale i bibeloty („A śmierci już nie będzie” czy „Nowa Ziemia”). Ale ma w sobie też Leszkiewicz jakieś barokowe kunktatorstwo dworskie – i to się mogło Wiedemannowi spodobać, bo przecież i on sam lubi sobie porymować w dystychach, ciekawie zagrać przerzutnią, stworzyć wiersz niebanalnie banalny, traktujący niby o dupie maryni, o jakimś spacerze czy słuchaniu Brahmsa, a w rzeczywistości o całym ciężarze naszej egzystencji, pozbawionej metafizycznych pewników, ale wciąż rozpaczliwie się tej metafizyki chwytającej. Przynajmniej dwie frazy mnie w tym kunsztownym tomie zatrzymały prostotą i efektownością: „Urodzeni za panowania Mufasy” oraz „do kraju tego, który jest bez porównania”.

18. O wyobraźni wizyjnej słów kilka bym napisał i o jej pograniczach, czy to z Honetowym zacięciem, czy ukłonami w stronę Bargielskiej (jako – powiedzmy – dwojgiem patronów poszukiwań na granicy realności i złudy). Rafałowi Rutkowskiemu niestety nikt w porę nie doradził, żeby jednak zmienił tytuł tomu „Moje oczy to ptaki” (WBPiCAK) na jakiś mniej falliczny, bo okulocentryzm owszem, był modny w pierwszej połowie XX wieku, a potem regularnie powracał w różnych wariantach, ale już falliczny okulocentryzm jest trochę ryzykowny. Po „Chodzę spać do rzeki” (2015) i „Wywołuję siebie z ruin” (2018) to i tak postęp. Te trzy tytuły mogłyby się ułożyć w osobną opowieść o podmiocie, który poszukuje jakieś metafizycznej przestrzeni wolności i szybuje w nieznane, raz upadając/spadając, innym razem wznosząc się w duchowym locie. A jest to dość istotny trop całej poetyki Rutkowskiego, rozwijającej gnostycki topos duszyczki: „żeby się nie kończyło chwytałem / przechodniów za głowy żeby nie działo się / tak szybko albo było na zawsze no i mam / zaczęło spadać mijając satelity słońce // mam ruch swobodny” z „Bez oporu”). Zabawmy się tymczasem w tytułach: moje oczy mają ptaki/moje ptaki mają oczy; krócej: moje oczoptaki, albo nawet tautologicznie „na Taranka”: ptaki moich oczu to ptaki. A teraz bardziej serio: w samym tomie nie jest tak źle, tylko trochę smętarnie i momentami nużąco, bo ten surrealizm jest jednak zakorzeniony raczej w rodzimych wariantach Drugiej Awangardy i ośmielonej wyobraźni, niż w wersji francuskiej, bulwarowej, która jest moim zdaniem obecnie bardziej produktywna i lepiej rezonuje z miejskimi rejestrami spod znaku realizmu kapitalistycznego. Poza tym konsekwentnie gra poeta ze swoimi oczoptakami lub ich brakiem: „Nie mam oczu kwiaty zapchały źrenice / nikt nie dzwoni przestrzeń skurczyła się / miasta odpływają jak starożytne / dzwonek do drzwi i znów wychodzę z trumny” (to pierwszy wiersz z tomu, „Nie ma końca”); „Idę przez trawę i zaczynam mieszkać w kłosach / to są teraz moje oczy inne piętra świata” (to z drugiego – „Plamy”); „patrzę na siebie z perspektywy własnego cienia”, „ułożyło się / w oczodole codzienne miasto”, „zawiśniemy te ciała będą przepuszczać / przez oczy i usta wszystko co leci”. To tylko pięć pierwszych wierszy, których tematyką jest oczywiście poszukiwanie wyjścia (ujścia), jakieś poetyckie OOBE, a potem refleksja nad mulistym osiadaniem na dnie jako zamieszkiwaniem na powrót w świecie. Podoba mi się ta konsekwencja, ten bachelardowski obraz, nawet jeśli spłaca się nim poetyckie długi: „życie ułożone w byle jaki kształt // pośród wielu den które mieszam uporczywie kijem / szukając pomiędzy nimi właściwego tła // które otworzy podniesie popchnie / do postawienia kroków i wyjścia” („Blizny”).

I o drugiej książce Katarzyny Michalczak „tysiąc saun” (WL) też bym napisał, bo trochę zniknęła z krytycznoliterackich obiektywów (zapewne przez miejsce wydania), a to jest ten rodzaj wyobraźni, z którym zawsze warto się spotkać i nigdy nie wiadomo, co z takich spotkań wyniknie, trochę jak kiedyś w przypadku Bargielskiej. Bardzo ciekawa wyobraźnia, która pracuje w nieoczywistych nadal rejestrach: na codziennych potknięciach, nadwrażliwościach, w bliskim styku z językiem, z jego plastycznością, ale też w ciągłym dialogu i jakieś apostroficznej relacji ze światem, bo podmiotka Michalczak ma tendencję nie tylko do antropomorfizowania, ale w ogóle do ożywiania różnych rzeczy i rozmawiania z nimi. Tutaj tylko jeden wiersz zostawię, bo rzecz byłaby na dłuższą recenzję. I to wcale nie najbardziej reprezentatywny dla poetyki autor, tylko erotyk, bo świetnie żongluje się w nim rekwizytami:

jesteś zrobiony z kołdry i ze śniadań.
z ostrego rżnięcia w krzakach. dzień nie jest
ciałem stałym, zgadzasz się ze mną. ze śniadań,
na których króluje jajko.

w ciemności myślisz, jak zrobić łóżko z ciała. a ja, że łóżko to oś.
– śpij skarbie, jutro wcześnie wstajesz. – chcę jeszcze raz. jesteś
środkiem lata. jesteś obwiedziony złotą linią
za każdym razem, kiedy mnie dotykasz.

(„oś”)

19. A skoro był już cykl ornitologiczny o ptakach, to trzeba wspomnieć też o „Wszystkich ptaszkach, które miałem w garści” Marcina Niewirowicza (Nisza). O debiucie autora z 2017 roku napisałem kilka sceptycznych zdań, ale po tych czterech latach nadal je podtrzymuję. A jak jest z ptaszkami? Blurba napisał tym razem Jacek Dehnel, a całość zamyka (zamiast otwierać na prawach motta) cytat z Kawafisa, ładny, o głosach umarłych, i nawet sensowny w kontekście całego tomu. Bo rzecz jest otwarcie gejowska i przegięta, z elementami kampowymi nawet (również sam tytuł, a skojarzenia idą dalej niż u Rutkowskiego). Dehnel anonsuje pieśni kościelne, baśnie, dziecięce rymowanki i „przyśpiewki ludu, który zmarł lub wyemigrował, a mieszkał przez pokolenia w szafie, domu niewoli, i tak układał je swoim językiem niezrozumiałym, wnikliwym, śliskim i namiętnym”, i dopiero po lekturze całości zrozumiałem ten homoerotyczny kod, nawet zabawny (brawo Jacku). Niewirowicz ryzykuje – zmysłowością, erotyzmem, biblijnymi stylizacjami, które momentami kojarzą się z Dyckim, a właściwie to z pastiszami Dyckiego. No i gdybym dzisiaj pisał raz jeszcze esej o Batmanach polskiej poezji, to nie mógłbym już pominąć wiersza „Batman kontra” z jego doskonałym pytaniem: „czy umiesz zrobić Batmana tak ułożyć ręce / umiesz ale jak to jest na Batmana jak to jest / mieć maskę i nie widzieć że w mieście Joker / panoszy się i wszystko zatruwa zielonym dymem”. Jak to jest „na Batmana”? Od góry i od tyłu? A na Robina („i wszystko przyjmiesz wszystko weźmiesz”)? Wszak w tym filmowym świecie, pełnym erotycznych rekwizytów, apokryfów i opowieści z szafy z gadżetami, trwa wciąż „odwieczna walka między latekstem a spandeksem”. I właśnie gdy robię ostatnie sczytanie tekstu, do aktualnika „Wizji” wjeżdża recenzja Piotra Sobolczyka, wszak specjalisty od Białoszewskiego i gejowskiego kampu, który „grzebie w gnieździe metaforycznym tytułu”, potwierdzając moje przeczucia (choć tom datowany jest oczywiście na 2020, a nie 2021, jak uważa redakcja): „»Ptaszki« rozumiemy tu oczywiście natychmiast jako »penisy« (organ ten został opisany tylko raz i w wysoce zmetaforyzowany sposób w *** kształtem przypomina). Natomiast częstokroć wiersze dokumentują rozmaite zetknięcia z różnymi partnerami. »Ptaszkami« właśnie, »gagatkami«, »ananasami«, co z pozoru są niewinni, choć – biorąc pod uwagę deminutywną formę i raczej sympatyczne skojarzenia – »ziółkami« nie są trującymi, acz nie zawsze też kurującymi”. Sobolczykowi nie podobają się za to wiersze ornitologiczne (te, pod którymi trudno znaleźć homoerotyczny kod) i te funeralne, dotyczące pogrzebu ojca („Zbudowane są na zasadzie permutacji kilku fraz, co wywołuje wrażenie uporczywego nawracania, zamknięcia w doświadczeniu, perseweracji”). Moim zdaniem różne historie męskości, raz prywatne, innym razem publiczne (i polityczne), a jeszcze innym odpowiednio queerowane, uzupełniają się w tym tomie; egzorty i perory, manifesty i bajki zwierzęce tworzą kalejdoskopowe doświadczenie, które nie daje się zdominować żałobie (również tej po przyjacielu, amicum). Jestem na tak, jako uzupełnienie „Bosin” Pietrzaka, tomów Pasewicza i Schodowskiego oraz wychodzącego właśnie w FDF „Disclaimera” Dawida Staszczyka.

20. I na koniec kilka rozczarowań. Nie napisałbym krótko i na temat o poetkach-badaczkach. Najpierw bym nie napisał o kolejnym już tomie Aldony Kopkiewicz „Na próbę” (WBPiCAK), bo i tak zostanie przez kogoś wyhajpowany jak dwa poprzednie. Nie chodzi mi o to, że te wiersze są nieudolne, wysokomodernistyczne, manieryczne czy cokolwiek z tego, co wpisuje się w koncept „niewspółczesności”, więc w kontekście wybranych kryteriów estetycznych – jakiejś osobnej historii literatury, nad którą pracuje się gdzieś w Wydawnictwie Literackim albo Znaku – dałoby się je bronić. One są po prostu wtórne, złożone z elementów pustych, ze zużytych idiomów i językowych prefabrykatów. Jeśli czas, to musi kapać albo stanąć, jeśli serce, to miękkie, „bardziej miękkie niż ciało”, no i „nie wiedzą o urwisku fale”, ptaki sprowadzą nam świt, a „im bliżej siebie / tym bliżej świata”. Niby wycinam z kontekstu, ale właśnie o to mi chodzi: że między ciekawymi momentami obrazowania i niby minimalistyczną konstrukcją, jest mnóstwo waty i rekwizytów pojęciowych: wody, chmurek, fal, nieb, snów, miłości i oddechów; jakby hashtagów z Instagrama. Prowadzi to do tego, że słownik poetycki Kopkiewicz – albo programowo, albo tak o, po prostu – jest niezwykle ubogi i składa się z kilkunastu powtarzanych motywów (trochę mi to przypomina główną skazę na debiucie Pauliny Pidzik, bo wcale nie była nią tożsamość maladyczna podmiotki). Może nie rozumiem jakiejś feministycznej wariacji na ludowych pieśniach, tej nowej wersji „ty pójdziesz górą, ja doliną, ty zakwitniesz różą, ja kaliną”, ale nie jestem w stanie przedrzeć się przez tę naiwnościową maskę do Kopkiewicz-literaturoznawczyni&krytyczki, badaczki cielesności, zmysłowości i afektów w ich splotach z wierszami. Albo to wszystko liryczna hucpa, albo ktoś musi dostarczyć mi w wiklinowym koszyczku kluczyk i jabłuszko. Sięgam więc do pierwszej z brzegu recenzji, od Agnieszki Budnik, a tam:

to opowieść panoramiczna, może nawet filmowa. W podróży po Europie (bo poetka zabiera nas choćby na portugalskie klify) i do wnętrza jaźni czytelnik towarzyszy bohaterce tekstów niemalże jak kamera. Przyglądamy się kobiecie – bohaterce i zapośredniczonej przez jej spojrzenie rzeczywistości. Badamy granice pojęć, cielesności i zmysłowości. Bo przede wszystkim to właśnie poezja szalenie zmysłowa, mimo pozornego dystansu do świata. […] Eksplorowanie granic to jednak nie tylko pytania o naturę miłości, którym Kopkiewicz poświęca szereg wierszy. Niespieszne, sensualne utwory na pierwszy rzut oka mogą wydawać się sielankowymi obrazami, które usypiają czytelniczą czujność. Spokój jest jednak podszyty czymś ciemnym, tajemniczym, a nawet uwodzącym. W arkadii pojawia się śmierć. Interesującą przestrzenią, wokół której skupia się wyobraźnia poetki jest moment przejścia z życia właśnie do śmierci, albo lepiej: do życia po życiu.

No i co z tego, chciałoby się zapytać? Co w tych słowach-balonach się dzieje, co za nimi stoi, jakie ruchy wykonują? I po co?

Trochę podobnie cierpiałem przy nowej książce Joanny Roszak „Ploso” (BL), ale tutaj przynajmniej wiem, skąd się to bierze, z jakiego Celana i jakich Karpowiczów, z jakiego minimum i czyich prochów i kłosów oraz w czyim imieniu pisze się te wiersze. Dzięki tej książce poznałem przynajmniej dwa nowe słowa, rzeczowniki ‘ploso’ i ‘zatoń’ jako oznaczenia części akwenów wodnych (rzek lub jezior). Kluczową metaforą pozostaje jednak „łąka” – nie ta z Leśmiana, raczej taka z Miłobędzkiej – będąca heterotopijną przestrzenią koegzystencji, zawsze niemożliwą, zawsze jakby zadaną do odrobienia: „ubieramy łąkę / wstępujemy w nią / przeciągamy po niej ręką / jak niegdyś po ścianie przez cały korytarz / piszemy łąki / wijemy w nich gniazda / powtarzamy się łąkami wstrząsami nimi / wsłuchani w rodzinną medytację / wpatrzeni w łąkę jak w tradycyjną wazę / przechylamy się przez burtę łąki” (z otwierającego tom „co było łąką”). Sama książka jest ciekawa i widać w niej linie, po których Roszak konsekwentnie podąża, ale to nie jest ta poetyka, której obecnie szukam w liryce młodego pokolenia. Przede wszystkim mam problem z lirycznym „my” tego tomu: przychodzi za łatwo, narzuca się, nie sposób odnaleźć drogi do tego wiązania, momentu, w którym „ja” staje się „my”. Tym bardziej nie da się rozpoznać socjopolitycznych podstaw tego „my”. Jest to zatem pisane w imieniu jakiejś wielości, jakiejś wspólnoty, jakiegoś chóru głosów, ale bez fundamentalnej refleksji o przynależności i przywłaszczeniu, która cechowała choćby tom Przybyły. Ale w tej miniaturowości i poróżewiczowskiej oschłości bywa coś bolesnego, nawet jeśli epitety i połączenia są równie podstawowe i równie alegoryczne, jak u Kopkiewicz, a metaforyka autotematyczna tak samo zadłużona u modernistycznych poprzedników:

rozstawiamy namiot
na węglach
hartujemy zimę

krążymy po pokojach peronach lasach
toczymy pod wiersz kamień węgielny

tu kaligrafuje się o smutku
bazgrze o szczęściu

przesuwamy się o ziarnko piasku
o ziarno

mężczyzna który czeka
kobieta która czeka
pies

(„na tyle blisko”)

Do poetów-badaczy, i to mniej więcej z tej samej generacji, możemy też zaliczyć Bartosza Suwińskiego, a jego nowy tom „Nawie” (Wydawnictwo FORMA), rekomendowany – oczywiście po opolskiej linii patronatów i znajomości – przez Jacka Gutorowa, idzie po śladach późnego Krynickiego i Miłobędzkiej, której twórczość Suwiński przecież eksplorował w tytularnie niefortunnych „Porach poezji” (ale z tego już kiedyś żartowałem, więc nie warto powtarzać). Jest na ogół o codzienności, czasem lakonicznie i minimalistycznie, czasem z nieco większym rozpędem. Na pewno jest to tom ciekawszy (tzn. mniej w nim językowych wpadek) niż „Rosochate fujary”, przepraszam, „Wyraj” (2017), ale poprzeczka przecież tarła o ziemię. I podążając dalej tym kluczem „badawczym”, najstraszniejszą migawkę sprawiłby mi Karol Samsel i kolejna (nie ostatnia, bo już jest czwarta) część jego poemato-eseistycznej wyprawy – „Autodafe 3” (też FORMA). Kazimierz Brakoniecki pisał, że za sprawą Samsela „futurystyczny poemat prozą »Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka« (1919) Aleksandra Wata po stu latach odnalazł swoje postmodernistyczne dopełnienie”, a Marek Olszewski w „Nowych Książkach” dodawał, że „wiele zależy od dyspozycji czytelnika i jego otwartości na lekturę”, a także wspominał o antysymbolizmie, antyestetyzmie i antyhermeneutyce jako postawach programowych autora. Przewijają się też kwestie nihilistyczne i oczywiście usytuowany konkret badacza, bo całość otwiera fantazja o sukience studentki, bliżej nieznanej z imienia. Jest masturbacyjnie, ejakulacyjnie i ogólnie ohydnie, a narcystyczny podmiot, który wytwarza Samsel jest trochę nim samym, a trochę antybohaterem, uosabiającym wszystkie najgorsze cechy tworu „literatura nowoczesna”. Możemy to ubierać w piękne słowa o włączaniu hipotezy grafomanii w sam tekst jako pewnego narzędzia zabezpieczającego przed oskarżeniami, narzędzia – powiedzmy – wyjątkowej samoświadomości autora, ale możemy też rozebrać ten poemat jak manekina wystawowego i dojść do wniosku, że to nie żaden homunkulus, tylko zwykły, plastikowy manekin w creepolskiej pozie.

21. „Póki nie żyjemy” Tomasza Dalasińskiego (WBPiCAK) zgubiłem (na szczęście mam PDF), ale w pełni zgadzam się z ostatecznymi wnioskami recenzującego tom Rafała Różewicza: że wywołuje on obawę, a przynajmniej pewne wahanie, bo z jednej strony dużo w nim poetyckiego dobra, świetnych fraz (czasem kopiowanych lub trawestowanych za innymi, modnymi językami, ale to chyba celowe), a z drugiej jakaś treściowa prostota tego poematu pozostawia czytelniczkę z poczuciem intelektualnego niedosytu. Bo wydaje się, że kiedy już sięgamy dzisiaj po poemat, to żeby zmierzyć się z czymś naprawdę trudnym, i to w sposób, na który nie pozwoli kilka wersów wolnego wiersza. W poemacie musi się wszystko rozbujać, bo ma na to czas i miejsce. Jest miejsce na polifonię (Matysiak, Wróblewski), na eksperyment (Janicki&Kaczanowski), na konkretyzm wizualny i partyturę (jak pokazał Mokry), na oratorium z wyciętymi czasownikami i samym szkieletem domu (Góra), na przeprowadzenie nas przez plateau strony w nową filozofię tekstu (Topolski), a nawet na niebezpieczne akty katarktyczne (Bołdak-Janowska). U Dalasińskiego to wszystko się nie dzieje, co sprawia, że nadal są to po prostu wiersze – jakby bez wewnętrznej, przewidzianej dla takiego utworu dynamiki narracyjnej. Nie zgubiłem niestety „Punktów zaczepienia” Zdzisławy Gierszal (też WBPiCAK), ale też żadnych zaczepów nie znalazłem, nawet w tytułowym wierszu: „wszystkie twoje pieprzyki / to krople kawy / od której jestem uzależniona // spragnionymi ustami / spijam krople // punkty / zaczepienia / po których / skrada się / każdy / mój / dzień”. To tak na poważnie? Bo kilka wierszy wcześniej dowiadujemy się też: „nie wypuszczaj z rąk / ocalałych dni // bramy pod którymi / łączą się wspomnienia // mięśnie / gwiazd / czekają” oraz że „Można stracić / Ducha walki / Cierpliwość / Ale nigdy nie można / Tracić czasu”. Dzięki tym puentom mądrości wszystko już wiem o świecie, miłości, pamięci, poezji i Instagramach, nie wiem tylko, jakim cudem ta książka przeszła przez sito poznańskiego wydawnictwa…

Skrócony przewodnik półkowy: „Pół ciastka” Hetmana, „Karapaks” Malek, „impresariat” Taranka, „Tab_s” Kulikowskiej

DEBIUTY (DWADZIEŚCIA OSTATNICH ZBLIŻEŃ NA ROK 2020)

1. W debiutach miałbym nie lada problem, bo sytuacja była w tym roku bardzo ciekawa. Do Kutna – najbardziej reprezentatywnego z konkursów, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę liczbę zgłoszeń – wysłano ponad 50 książek, a lista „Browara za debiut” uwzględniała około 30 pozycji, z czego większość z dużych i renomowanych wydawnictw. O kilku bym po prostu nie napisał, o kilkunastu zapomniał. Kilkadziesiąt rzeczywiście przeczytałem, ale nie wiem, na ile rzeczywiście chce mi się na nie zwracać uwagę. Były książki wyróżniające się i przeciętne oraz po prostu irytujące, a nominacje do nagród jak zwykle niczego nie oddają i niczego nie podsumowują.

2. Wskazałbym w pierwszej kolejności – co nie powinno dziwić, bo z poetykami autorów jest mi bardzo po drodze, i każdemu z nich poświęciłem osobne, obszerne teksty – na „Różaglon” Filipa Matwiejczuka (KONTENT) oraz „Parkingi podziemne jako miasta spotkań” Aleksandra Trojanowskiego (BL). O pierwszym pisałem dla „Stonera Polskiego”, trochę ironizując, trochę pozwalając sobie na żart, a trochę na naukowe poszukiwania, bo mrągowski poeta zasłużył na nie filozoficznym potencjałem debiutanckiej książki. Trochę ograł system tym swoim pisaniem o wielkim mechanizmie wydalniczym konsumpcyjnej kultury, filozofując i freestyle’ując zarazem, tocząc bekę, produkując memy i wydając bardzo świadome wiersze w iście maszynistycznym kluczu (pozostał więc w dużej mierze poza systemem – nominacji i nagród). „Różaglon”to tom pełen gniewu, zrodzony z poczucia gruntownej niesprawiedliwości świata i niewłaściwego funkcjonowania jego mechanizmów (w tym całej polityki społecznej). Matwiejczuk gniew ten wypowiada, kanalizuje, próbuje z nim igrać, w czym czuć echa lektur Petera Sloterdijka. Ale nie jest to tom politycznie naiwny. Został wymierzony nie tylko w polityczną poprawność, ale też w różne przejawy polityki tożsamości i pragnienie społecznego konsensusu, które blokuje systemową refleksję o przyszłości. Krytyce poddany jest przede wszystkim samonapędzający się mechanizm produkcji, akceleracjonistyczny fantazmat (np. „Konwekcja”) i związana z nim psychopatologia życia społecznego, oparta na tryumfie tymotejskich sił. […] Matwiejczuk raz występuje w tej książce jako nieświadomy reprezentant akceleracjonizmu, a więc kumulujący filozoficzną wiedzę student i marzący o awansie społecznym prekariusz, innym razem jako reprezentant kultury przegrywu (jak w felietonach Krzysztofa Sztafy), wykluczony, ulokowany na peryferiach wiedzy i prestiżu mrągowianin, poeta z dziury, z której bliżej do boisk i blokowisk niż do krakowskich wydawnictw literackich. Na uwagę zasługuje też niewątpliwie organiczność tych tekstów, rozgrywanych w sinusoidalnych wychyleniach: od depresji do manii, od wzmożenia do wyciszenia, jakby ruch myśli ściśle przylegał w nich do perystaltyki jelit, ostatecznie ośmieszając koncepcję nowoczesnego, transcendentnego podmiotu. U Trojanowskiego, też przecież poety-intelektualisty, działa podobna, fagiczno-wydalnicza metaforyka, ale nie dotyczy ona lirycznego „ja”. Wskazuje raczej na zewnętrze, na to, że pod naszymi stopami krety-anarchiści już drążą tunele, od których zapadnie się niejeden podziemny parking i wystrzeli niejedna kanalizacyjna studzienka. Inaczej jednak niż u Matwiejczuka zachowuje się sam wiersz: jest płynny, oparty na asocjacjach, na skojarzeniach, trochę jak z ruchem jojo – puszczanego swobodnie, zawieszającego się w pewnym momencie i po wykonaniu tricku wracającego do pozycji wyjściowej. Skojarzenia czasem ułożone są w kluczu wizualnym (dryf myśli, zawieszającej się na obrazach-rzeczach), a czasem dźwiękowym, bo Trojanowski „słucha miasta”, jego odgłosów – ulic, samochodów, sąsiadów znad sufitu, warkotu silników, spłukiwanej wody, za którą skrywa się opowieść o innym życiu, wypartym poza mieszczańską widzialność. Starałem się dla „Wizji” złapać kilka tych dźwięków i kilka manewrów, które wykonują wiersze Trojanowskiego, ale i tak lepiej zrobiła to cytowana przeze mnie wówczas Orska: „to nie sytuacje liryczne, ale raczej układy retoryczne markujące jedynie komunikacyjne procesy. Wydają się przy tym często opróżnione z obecności– potencjalne miejsce spotkania nie musi realizować się przecież jako miejsce spotkania rzeczywistego. Może okazać się, że to ono samo pozostaje bohaterem przedstawienia, którego sens albo już się rozegrał, albo dopiero będzie miał swoje pięć minut w przyszłości. Scena dramatyczna tego poety nie może się więc wydarzyć […]. Pracują w nich wyłącznie wyobrażenia o tym, co mogłoby właściwie zajść albo co już zaszło – powiedzieć można, że pracują kognitywnie i jedynie ta praca na znaczenie pozostaje z samego lirycznego świata”. Obie te książki uznałbym, gdybym już coś miał uznawać, za ważne w kontekście minionego roku spojrzenia krytyczne o dużej otwartości i poetyckiej sile rażenia.

3. Tekstu nie zdążyłem napisać, ale za to wielokrotnie wspominałem – „Czarną skrzynkę” Jarosława Dudycza (Convivo) – za iście wiedemannowską przewrotność (na złość autorowi „Samczyka”), konceptyzm, umiejętność splatania empatii z cynizmem, za poezję, która może nie jest wielkim intelektualnym wyzwaniem ani nie odkrywa nowego języka, ale bardzo sprawnie porusza się w tym rejestrze wrażliwości, w którym wręcz nie wypada się już dzisiaj poruszać – gdzieś między ckliwością, sentymentalizmem, dramatem rodzinnym oraz prześmianą i przejmującą egzystencją jednostki. Poza tym każdy, kto poświęcił wiersz umieraniu ukochanego psa – nawet jeśli jest to tylko liryczna maska, a u Dudycza chyba nie – ma u mnie bonus i odznakę „Laurie Anderson lubi to”. Nie mam wątpliwości, że ten poeta przyszedł do nas skądinąd i programowo kontestuje panujące dziś reguły gry poetyckiej, choć jest ich oczywiście doskonale świadomy, bo swoje wiersze raczej reżyseruje niż pisze, aranżuje je, jakby zapraszał nas do wnętrza gry komputerowej. Niby świat jest otwarty, panuje sandboxowa reguła, ale i tak podążamy wyznaczoną przez scenarzystów drogą. W ten sposób tworzy się przed czytelnikiem spektakl wzruszeń i wyznań, swoisty monodram, na który łatwo się nabrać, ale wystarczy chwila refleksji, żeby zobaczyć pewność ręki pociągającej za sznurki. Czy to źle? Chyba nie, bo reżyser, jego wkład, też jest przewidziany jako część prezentacji. Jeden wiersz z tego tomu wykłada dla mnie (prawie) całą konceptualną, narracyjną zasadę poezji Dudycza, która opiera się na zawieszeniu niewiary czytelnika – na jego zdolności do uznania tych często sentymentalnych historyjek za swoje, wzięcia ich na poważnie ze wszystkimi konsekwencjami bycia potem wykiwanym, ośmieszonym przez koncept czy puentę, rozumianą w zgodzie z jej barokową definicją. Ten wiersz przytoczę w całości, bo jest krótki, choć robiłem to już wielokrotnie (i nie, nie jest to ten o misiach ani o pieskach, ani o samobójczej śmierci na torach, ani o śmierci, która stoi za naszym ramieniem podczas każdej rozgrywki w Fifę, choć je też bardzo cenię). Mam na myśli „Jawnie”: „Pytasz, jaką mam taktykę. / A ja nie mam taktyki, ja jestem odkryty. // Jak małe dziecko, które letnią nocą / zrzuca z siebie kołdrę z powodu gorąca”. Wsio. Każdemu poecie życzę jednego takiego wiersza autotematycznego w życiu – nie o języku, pisaniu i kreśleniu, o loopach i pętlach, przerzutniach i alegoriach, procesach historycznych i histerycznych, a o zrzucaniu z siebie kołderki letnią nocą. O takim odkryciu (się, siebie), które obnaża czytelnika, a nie autora.

4. Pewnie dalej przeszedłbym do rozmontowanego Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie, bo dwa tamtejsze debiuty są jeszcze wynikiem organicznej pracy poprzedniej ekipy. Mowa o Martynie Tomczyk i jej „Zajezdni utrata” oraz Marii Halber z tomem „Przejścia”. Obie te książki mają w sobie coś z bildungowego herstory, opowieści o dojrzewaniu (młodej jeszcze) podmiotki i jej próbach dookreślenia własnej sytuacji społecznej i towarzyskiej (zresztą dwa wiersze „tego się nie robi dorastającym dziewczynom” doskonale pokazują te etapy). Książka Tomczyk skupia się na tytułowej utracie, a właściwie na pogodzeniu się z odejściem partnera, na takim pozytywnym przepracowaniu, które sprawi, że z krainy chłopców i dziewczynek przejdzie się wreszcie do rzeczywistości. Opowieść o tych stykach i rozłączeniach, o ranach zadawanych przez mężczyzn, o inicjacjach erotycznych i poruszeniach serca, nie ma jednak wyłącznie charakteru terapeutycznego. Jest raczej próbą zbudowania pewnego socjologicznego typu, wzorca dorastania współczesnej dziewczyny we współczesnych miastach-blokowiskach, oczywiście z nutą melancholii i pod nieśmiertelnym szyldem „lato się kończy” („Annapurna”). Co mnie szczególnie w tym tomie ujęło, mimo różnych zastrzeżeń, których nie będę już formułował, to świetlistość i ten rodzaj wrażliwości, charakterystyczny zwłaszcza dla mang z gatunku shōjo: „sierpień się rozlał / rozpływają się ciała ostatnich ocalałych ludzi / jak tłuste plamy, lód z wczorajszych aperoli // wsiąkają w koce rozsiane po parkach, łapią promienie urlopów / drgnienia liści odczytując jako złą / wróżbę albo bolesny powrót // zaczynam myśleć, że jednak nie przyjdziesz” („Długie popołudnia”). Właściwie wszystkie te wiersze mogłyby posłużyć za taki samotniczy monolog bohaterki, która obserwuje swoje kolejne porażki i próbuje z nich stworzyć nową, silniejszą siebie, w jakimś anime Makoto Shinkaia. U Halber mniej jest też czułości i pastelowej wrażliwości, choć oba tomy łączy motyw bezproduktywnego przemieszczenia się po miastach-molochach (bardzo zręczna w kontekście całości tomu metafora „ambient spóźnionych pociągów nuży prędzej”), tak charakterystyczny właśnie dla kultury japońskiej i tamtejszych prób zbudowania psychologii bohaterek. Halber była laureatką tego samego połowu, co tegoroczni debiutanci: Podlaski, Szaulińska, Trojanowski i (już z 2021) Tosiek. Znacznie więcej tu tekstów somatycznych, takich o ciele dojrzewającym, ale jakby Proust czuwał nad obiema autorkami SDK: „a lepkością było lato zachłannie wyrwane z miesięcy poprzednich / ich ciepłego jeszcze środka, nużąco spójny rytm czekania panien / w kwiecistych sukienkach, w espadrylach. pewna oczywistość zdarzeń: / że snuło się wątki o kolegach, o koleżankach, że mówiło się chodź” („przystanek na żądanie, psy”). W stosunku do Tomczyk, u Halber bardziej czuć lata 2010-12, Honeta, mroczny oniryzm, wszechobecną lepkość elementów i płynność ciała. Doświadczenia dojrzewania mają jakiś większy ciężar, są jakby poważniejsze i bardziej brzemienne w konsekwencje. Trudno też skonstruować jakiś spójny podmiot, choć dostajemy z jego strony wiele sygnałów, wskazówek, żeby czytać biograficznie, coś się nie chce ostatecznie skleić i zmienia się raczej w manifest („wyobraź sobie”, „rzeczy, których nie zrobiłyśmy”), w skandowany monolog niezgody na funkcjonowanie kobiety w świecie, w ciele, w układach społecznych, które ją tak bardzo determinują. Chyba ta warstwa rytmiczna wierszy Halber zostaje ze mną najdłużej: nagłe rymy, przyspieszenia, jakaś piosenkowość niektórych tekstów, na tle której elementy społeczne (takie delikatne nici z kłębka women’s empowerment) wyglądają zupełnie naturalnie, jakby po prostu stanowiły część miejskiego tła.

Musiałbym wspomnieć, że w podobne tony uderza też Katarzyna Szaulińska książką „Druga osoba” (BL, choć równie dobrze mógłby to być właśnie SDK). Tutaj podmiotka nie musi dojrzewać – już dojrzała, doświadczyła (bądź właśnie doświadcza) trudów i zarazem magii macierzyństwa czy w ogóle bycia dla kogoś innego, które ogólnie możemy nazwać jakimś wariantem podziału. To dwie istotne figury jej wierszy: otwieranie się ku czemuś/komuś innemu oraz związana z tym kruchość i płynność ciała (od skręconej kostki z otwierającego tom „late bloomers” po pękanie ziarna i „luzowanie kości” z „żyznej”). Cała ta rozmowa odbywa się w asyście ziemi, która staje się bohaterką licznych apostrof, ale też funkcjonuje w bardzo dynamicznej, „siostrzanej” relacji z podmiotką: wzajemnego zapładniania się do działania i blokowania tegoż, ograniczania i naruszania spoistości. Sam podział „ja” i ruch ku czemuś/komuś ma w tym tomie wyraźnie filozoficzne inspiracje – nie chodzi tylko o życie w analogii do procesu dzielenia się i różnicowania komórek, ale w ogóle o… hmm, kołysanie wiersza. Tak jakby w kołysankach, trochę po leśmianowsku, zacierała się granica między „ja” i „nie-ja”.

5. Po piąte, z klucza okołotożsamościowego wskazałbym na jeszcze dwa debiuty. Matką „na całego”, taką w drodze między Biedronką i Lidlem („Wydarzenia kulturalne”), była Sylwia Jaworska„mistrzowskich trójkach” (Biblioteka Śląska), pogrywając sobie z tą figurą w stylu przypominającym Wojaczka („Ja – matka. / Matka / na wpół naga / na dziale męskim / w rozmiarze S. / Matka rozkoszna leżąca. / Matka promienna w kluskach leniwych / ociekająca masłem i cukrem”). Ten debiut złożony jest, jak słusznie pisze Radosław Kobierski, z wierszy „precyzyjnych i twardych jak kryształ”. To najbardziej różni go od Szaulińskiej – tam wszystko dzieje się „na miękko”, jakby się wzajemnie pochłaniało i ewentualnie potem przeżuwało, jakby żółtko miało się ulać poza skorupkę; u Jaworskiej spotkania są zderzeniami form stałych, a podmiotka to taka otrzaskana ze wszystkich stron, wielokrotnie poobijania przez rzeczywistość matka-niezłomna, ironizująca sobie z własnych funkcji, gotowa na chwilową, roleplay’ową zmianę i równocześnie całkowicie z nią pogodzona. Część wierszy Jaworskiej to takie anegdoty, scenki rodzajowe, związania dla refleksji społecznej o miejscu i roli kobiet, albo krótkie próby erotyków, niby kontrowersyjnych, ale przecież wcale nie, bo nawet Ewa Lipska by takie coś udźwignęła: „Z zawiązanymi oczami / robię ci rentgen. / Orzeczenie – / miłość z przemieszczeniem”. Jest w tej poezji zdecydowanie coś z „roczników 70.”, coś, co się przykleja do ich gustu (Jarosz, Kobierski, Brzoska, pewnie polubiłyby to też Bargielska i Mueller), ale już niekoniecznie do mojego.

Podobne wrażenia miałem po lekturze tomu „Perpendykiel” Anny Luberdy-Kowal (Salon Literacki) – to poezja zupełnie inna, nie skupiona tak bardzo na podmiotce, raczej próbująca uderzać w różne kulturowe tropy (z naczelnym – żydowskim), z szerszą frazą, ale też wypowiadająca w końcu swoje „jestem kobietą / wszystkimi i tą jedną / od dziecinnych spojrzeń i nocnych mroków / do daj mi wreszcie święty spokój” („przeliczmy się”). Wciągające to wiersze, dobre nawet, ale z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów toczą jeszcze dialog z poezją Świetlickiego, korzystają momentami z podobnych rekwizytów, tylko bez jego humoru czy sarkazmu. Po co? Na co to komu dzisiaj? Gdzieś tam w językach środka, wśród poetów z późnych roczników 70., między apokryfem i obserwacją codzienności (Brzoska? Jarosz?) zawieszają się te teksty, a mam wrażenie, że jednak czym innym tętni dzisiaj główny nurt poezji, co oczywiście nie znaczy, że same wiersze się nie bronią. Po prostu nie ma w nich cienia eksperymentu czy próby wewnętrznego zdynamizowania tekstu.

6. Wspomniałbym – może jednak krótko – o dwóch debiutach z ha!artu, bo o obu pisałem osobno (raz w „Arteriach”, raz w „Stronie czynnej”). Marcin Podlaski podejmuje się eksperymentu z językami schizofazji, łącząc swoje zainteresowania językoznawcze, szacunek dla tradycji lingwistycznej, antykapitalistyczne nastawienie i podszyty demonologią katastrofizm. Jest to eksperyment totalny, a więc podmiot całego tomu jest od początku do końca skonstruowany – trudno znaleźć za nim samego poetę, który wielokrotnie pokazywał nam teksty znacznie ciekawsze, otwierające więcej możliwości lektury. „Trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa”, przy całym „odjechaniu” tego tomu, a zarazem jego starannej konstrukcji, postrzegam więc raczej jako gest ograniczający zdolności liryczne Podlaskiego, a o tych mam nadal wysokie mniemanie i chciałbym je zobaczyć jeszcze bardziej rozpędzone. Drugi debiut jest „trochę” z zewnątrz – „Ślizg po banale” Marty Ewy Romaneczko to książka zbyt zdyskursywizowana, jak twierdzą jedni, lub mądrze zaangażowana, bo radykalizm zamieniająca w społeczną refleksję, jak twierdzą drudzy. Dla mnie jest to przede wszystkim próba pogodzenia instynktu dziennikarskiego autorki, jej umiejętności obserwowania zdarzeń wokół i korzystania z problemów z drugich lub trzecich stron gazet, z poezją daleką od hermetyzmu i współczesnych sporów teoretycznoliterackich. Tytułowy „banał”, jak już pisałem, nie dotyczy jednak wcale prostoty problemów czy właśnie ich kliszowości – znajdziemy w tomie oczywiście cały leksykon lewicowych bolączek – ale społecznego pozycjonowania mówiącego, a więc zdolności jednych do czynienia wypowiedzi innych nic nieznaczącymi i niewartymi uwagi. Może ważniejsza od takiej bazującej na szczerości poezji społecznej jest więc u Romaneczko sama zdolność problematyzowania miejsca, z którego się mówi i z którego się słucha. W tym sensie jest to tom najgłębiej feministyczny, niezostawiający cienia nadziei, że istnieje filozoficzny lub społeczny problem, którego rozwiązanie byłoby wolne od różnicy płciowej.

7. Zapewne nie uznałbym za poetycki debiut tomu „Kwiaty rozłączki” Aleksandry Wstecz (ha!art), bo, pardon, jest to dla mnie przykład prozy rozpisanej na wersy, książki „tematycznej”, której zdolność oddziaływania jest ściśle połączona ze strategią wyznania i dotyczy poruszanego tam problemu, a więc rozwodu. Długo zastanawiałem się, dlaczego ta książka nie pozwala mi się przeczytać jak tom poezji, i nadal nie wiem – może to kwestia zbyt niskiego stopnia organizacji formalnej, może właśnie dominacji tematu nad całością, może tego, jak bardzo przypomina wysokoartystyczny odpowiednik twórczości instagramowej? Nie wiem, ale tym bardziej dziwi mnie, że „Kwiaty rozłączki” są zgłaszane właśnie do nagród poetyckich, bo w takim razie powinniśmy je potraktować jako debiut autorki (co prawda pod pseudonimem, ale w poezji – jednak debiut). Nie chcąc się z tymi problemami mierzyć, zostawiłbym Aleksandrę Wstecz krytykom prozy i mediom głównego nurtu, bo ta książka idealnie tam pasuje.

8. Podobny problem miałbym z „Wyższą czułością” Agnieszki Kłos (wydawnictwo j), którą bardzo cenię jako prozaiczkę, i która – jeśli ten rozległy tom zapisków, „sylwiczną ucieczkę poza gatunki” uznamy za tom liryczny – również debiutuje. Ale ponownie – nie wiem, co zrobić z taką książką; jakby za mało było w tych tekstach, żeby obroniły się jako samodzielne wiersze; gdzieś zbacza to w stronę dziennika, jakiegoś zbioru zapisków, przemyśleń, zasłyszeń i gnom. Niby ta nieoczywistość gatunkowa porusza, wprawia z zdziwienie i wybija krytyka z przyzwyczajeń, ale wybija jakoś tak za słabo, za delikatnie, jakby wcale nie chciała być czytana lirycznie i analitycznie; jakbyśmy mieli po prostu tym zapiskom potowarzyszyć w dalszej drodze. Trochę trąci to Białoszewskim, ale jednak w kobiecym, feministycznym wydaniu – takie nasłuchy, nadwrażliwe zanoty, zabawne sytuacje, ubrane w ciekawy koncept, bo wszystko zaczyna zdanio-wiersz „Więc dotarła do jądra ciemności, o którym tyle słyszała”. Dalej musi więc być dziwniej, a wszystkie codziennościowe, miejskie doświadczenia zostają podkręcone, wprowadzone na wyższe rejestry. Z podsłuchiwania ludzi w tramwajach, autobusach i na ulicach powstaje istny polilog, który nie ma nic wspólnego z ironiczną wyższością słuchającego intelektualisty (którą znamy z podobnych strategii Zadury, Poprawy czy Sommera). Kłos rzeczywiście stawia na czułość i swoistą nadwrażliwość percypowania rzeczywistości, pytanie tylko, czy czytelnikowi wystarczy podobnej czułości, żeby przez te zapiski brnąć (i w jakim trybie? lirycznym? prozatorskim?). A z drugiej strony, jeśli otworzymy się na taką formułę „dziennika lirycznego”, jeśli wpuścimy do naszej poezji trochę sił z zewnątrz, które zaburzą układy tomów 30-40 wierszy, do których przyzwyczaiły nas ostatnie lata, to „Wyższa czułość” z miejsca wyrośnie na jedną z najciekawszych książek roku, na razie niedoczytaną, bo słabo dystrybuowaną i ukazującą się w nienajlepszym czasie, ale jednak taką, która będzie miała jeszcze swoje drugie i trzecie słowo. To pierwsze to na razie nagroda główna w Kutnie, niby zasłużona, ale jednak wolałbym, żeby to była Nagroda im. Gombrowicza.

9. W bitwę o „Bosorkę” Kasi Szwedy (BL) nie zdążyłbym się jeszcze włączyć, bo rozgorzała ona dopiero po recenzji Weroniki Janeczko, odparciu jej przez Asię Mueller oraz kolejnych atakach młodej krytyki na „poezję tożsamościową” i na rynkowe protezy poetów, podstawiane zamiast ich wierszy i refleksji metaliterackiej (od kiedy poeci są zobowiązani do klarowania własnej refleksji metaliterackiej nie wiem, ale widać co kraj, to obyczaj). Na szczęście zdążę się jeszcze wypowiedzieć, tymczasem napiszę tyle: jest to jak najbardziej konkretna, materialistycznie osadzona w znanym autorce świecie, a nieznanym szerszej publiczności, opowieść o Łemkach – o jej własnej rodzinie, jej własnych korzeniach, oraz o dziedziczeniu traumy, związanej z byciem zawsze nie na miejscu, z konkretnym historycznym przesunięciem. W tym sensie jest to bardziej praca etnograficzna, z niezbędnym elementem zdjęć w roli dokumentu; pisanie gdzieś na pograniczu między rodzinną biografią, odzyskiwaniem języka i kultury, a badaniem ginącego już świata jak najbardziej realnej wiedźmowatości i wschodniości, skonstruowane sprytnie jako historia „o moich początkach”.

10. Pewnie jak zwykle zapomniałbym o debiutach z Mamiko (Gumkowska, Nandzik, Rodziewicz, Chyra-Szwarc, Gryniewicz), z FONT-u (Ryś, Majówka, Jaworska, Bulak) i – wyjątkowo niestety – z Fundacji Duży Format (Dańczyszyn, Stępniak, Haust), chociaż na pewno ukazały się tam też książki warte uwagi, tylko że akurat nie te trzy.

11. Napisałbym za to, że w nowopowstałym wówczas (a dziś już całkiem rozpoznawalnym w polu poetyckim) wydawnictwie papierwdole, prowadzonym przez Konrada Górę, Jacka Żebrowskiego i Jakuba Sęczyka, zadebiutował w 2020 Marcin Czerwiński, autor niemłody, wykładowca UWr, wieloletni redaktor „Rity Baum” i postać doskonale znana we wrocławskim środowisku literackim. Jego „Miniaturzyści esperanto” to rzeczywiście książka, jaka zapewne nie wyszłaby nigdzie indziej, choć poziomem nie odbiega od najlepszych debiutów. „Miniaturzyści…” mają w sobie jakiś niezobowiązujący charakter – trochę retro-melancholię przeplataną z nagłymi wezbraniami życia, minimalizm obserwacji w stylu Witkowskiej, trochę polonistycznych ukłonów (część „Lament”) i lewicowego zaangażowania. Warto poświęcić tym wierszom więcej uwagi i czasu, niż zostanie to zrobione z racji marginalności (jeszcze) wydawnictwa i nieoczywistej pozycji Czerwińskiego w życiu (młodo)literackim.

12. Z jeszcze dziwniejszych, mniej oczekiwanych i nawet późniejszych debiutów wskazałbym na „Ja chrząszcz” Ryszarda Grzyba, a więc wiersze zebrane 1978-2002 (wydane w Fundacji im. T. Karpowicza), ukazujące się jednak po raz pierwszy i uzupełniające niejako twórczość tego uznanego artysty i malarza. Można by przejść obok tych tekstów, bo przecież nie realizują do końca fantazji o szczelności poetyckiej bańki, ale są to naprawdę ciekawe wiersze, z których dobrze widać – z ukosa, z marginesu poetyckiego – czasy między Nową Prywatnością i upadkiem „brulionu”, wypracowywanie sobie miejsca gdzieś między tymi dwoma nurtami.

13. Napisałbym, że u panów znacznie mniej było tym razem tomów o dojrzewaniu i wychodzeniu z chłopięctwa, a znacznie więcej poezji jawnie uniwersalizującej, filozofującej, z lekka tylko zapuszczającej się w koleiny indywidualnego losu. Przepracowano też w końcu naiwne ideologizowanie i zaczęto odrabiać lekcję polityczności formy, drgań i pasm wierszowych, pracujących poniżej płaszczyzny reprezentacji.

14. Bardzo dziwnym debiutem – wymagającym jednak wzmianki, więc wzmianka by była, pewnie nawet zbyt długa – okazał się „Łokieć jelenia” (własnym sumptem) niejakiej Żanety Gorzkiej (z marca 2020; w tym samym roku, w pod jego koniec, ukazał się tom drugi – „Lekko zdenerwowany awatar wybiega z łazienki około północy”, to już w Wydawnictwie J, a niedługo później datowany już na 2021 tom trzeci – „Aha”). Nie ma wątpliwości, że jest to pseudonim raczej poety niż poetki, i to zapewne doświadczonego. O tym pierwszym świadczy pewien szowinizm i stereotypowa kreacja ról żeńskich. O tym drugim jakość tych wierszy, oczytanie autora, zdolności stylizacyjne oraz ironia i skłonność do kpiny z różnorakich młodoliterackich autorytetów, mód krytycznych i sił rozpychających się w poetyckiej bańce. Można by pomyśleć, że Gorzka z jednej strony wpisuje się w konstruktywistyczne fantazje z wczesnych etapów odkrywania Konrada Góry, z drugiej załapuje się już na stonerowe momenty „nowej fazy”, z trzeciej kpi po prostu z krytyki literackiej, która obu tym zjawiskom towarzyszy. No i co z tego? Denerwują mnie te teksty nieziemsko, bo cały czas – w obu tomach – towarzyszy mi wrażenie, że nie są pisane na serio, że ktoś się ze mną bawi, ale nie do końca, że gra w grę, w którą wcale nie wierzy i w każdej chwili jest skłonny się z niej wymiksować; ewentualnie – że ktoś stara się udowodnić swoją umiejętność pisania jak Kopyt, Góra i Kosenda razem wzięci, i zrobiłby to znacznie lepiej od nich, ale woli nie. Nie jest to humor wyszukany, ani poetyckość w jakikolwiek sposób pęczniejąca od metafor czy odkrywająca nowe języki, ale przecież jest świadome granie asonansami i powtórzeniami, jest umiejętne stosowanie przerzutni, jest efekt absurdu – poezji zupełnie przygodnej, jakby cały czas pozostającej na granicy między wierszem i grafomańskim zapiskiem. I da się wyczuć, że jest to robione świadomie, jak w kończącym drugi tom tekście „Kosmos cię chce: poemat”, naprawdę dobrym, wciągającym w te hipotetyczne zdania przerośniętej enumeracji:

bo możliwości jest nieskończenie wiele ale ty wybierasz trzydziestą czwartą od tyłu
bo inne formy życia będą wniebowzięte jeżeli zechcesz do nich dołączyć (żart ale jaki nie byle jaki).
bo łączy cię z nim [kosmosem] porozumienie dusz i wspólny ręcznik (śliwkowe frotte).
bo twój tatuś nie żyje a nad jego grobem zawisła wieczna mżawka (wypierdalaj).
bo jesteś wypchana marzeniami (a twój mózg – trocinami (hihi)).
bo przyzwoita z ciebie dziewczyna (wow).
bo nie lubisz pierdolenia o Chopinie i goudy z dziurkami.

(…)

bo twój poemat otwiera nas na możliwości wspólnego monologu wewnętrznego z kosmitami.
bo życie jest piękne domyślnie (making soup soup soup soup (tomatoes) not star wars star wars).
bo kiedy podmiot przemija pozostaje jedynie orzeczenie przerwane w pół zdania.

No i co? Trochę jakby pijany Piotr Janicki przestał brzmieć tak poważnie, jak zwykł, a MLB osiągnął ostateczne niezobowiązanie w wierszu; trochę jakby pisał to ktoś z kręgów „Cyc Gada”, ale z ograniczeniem całego dojrzewania i doroślenia tamtejszego towarzystwa. „Łokieć jelenia” był surrealizującym, wrednie ironicznym debiutem, który wybił mnie na chwilę przed pandemią z lekturowej monotonii. „Lekko spóźniony awatar” to tom nieco ciekawszy, ale jego trawestacyjny charakter zaczyna coraz bardziej ciążyć. Jest taka fantazja, z którą czasem zdradza się Rafał Wawrzyńczyk: żeby wiersz hasał sobie swobodnie i nie usztywniał się na żadnym etapie. Ale tu jednak nie hasa, bo usztywnia go wpisany weń resentyment.

15. Nie mógłbym zapomnieć o „Wysokim słońcu” Łukasza Barysa, czyli kolejnego już pokolenia (wraz z Matwiejczukiem), dobijającego się odważnie do poezji via „Stoner Polski”. Wydane do spółki przez Instytut Literatury (kolejne wyróżnienie w konkursie Nowy Dokument Tekstowy) i SPP w Łodzi w serii kwadratowej, to kolejne liryczne dziełko, które wykorzystuje solarną metaforę trochę katastroficznie, a trochę futurologicznie. Gra toczy się jednak o przyszłość, mimo że za pomocą narzędzi z przeszłości: gnostyckiego katastrofizmu Miłosza i tego millenarystycznego Sosnowskiego. Barys to przykład poety, który bardzo dużo czyta, zarówno klasyki, jak i poezji najnowszej, bo nieustannie zawiesza się wokół fraz i patentów a to Taranka („Pętla”), a to Dawida Mateusza („Znowu na wsi”), a to Kosendy, Pułki, Bąka albo Kopyta, a pewnie bez trudu można by wymienić jeszcze z tuzin innych poetyckich, dobrze rozpoznawalnych głosów. Ale robi to w taki sposób, że obrazy i tak pozostają jego, a potencjalne wiersze proceduralne wymykają się oczywistościom w jakimś ironicznym zeskoku, jak finalizująca całość puenta: „a z nami kocięta, szczenięta, chłopięta, znalezione na dnie, / skakały z powrotem – // próbowałem zetrzeć słońce, lecz wisiało za wysoko. / Minę miałem prekarną, włoski całe w kredzie.” („Wysokie słońce”). Lekkość tego pisania, połączona z dramatycznym doznaniem przesytu i poczuciem bycia skazanym na tony buffo, pozwala między trudnymi przecież, filozoficznymi problemami, umieszczać kolaż elementów z naszego świata – konkrety, nazwy, doznania i obserwacje, które sprawiają, że nie mamy do czynienia wyłącznie z językowymi popisami.

16. Dla kontrastu dołączyłbym do tego opisu drugi debiut, niby podobny, a jednak zupełnie odmienny – „Filo” Sebastiana Brejnaka (WL), jednego z laureatów Połowu sprzed kilku lat. Zastanawiałem się, jakie siły nieczyste stanęły za tym, że Wydawnictwo Literackie postanowiło rekomendować czyjś debiut poetycki, i to jeszcze kogoś, kto przewinął się przez pracownie Biura Literackiego. Na szczęście wszystko wyjaśniła okładka i dwa kuriozalne blurby – list od Ewy Lipskiej, w którym zwraca się do poety per „Drogi Huraganie” [to i decyzja przedruku na okładce już powinny wystarczyć], oraz fragment noty, którą na potrzeby połowu (i ówczesnego zestawu wierszy) spisał kiedyś Tadeusz Dąbrowski. Zacytujmy:

Precyzja współistnieje u Brejnaka z szałem, język pędzi tu na łeb na szyję, ale nie traci przy tym głowy. Inspiracje awangardowe i lingwistyczne łączą się tutaj z hiphopowym bitem, refleksja metafizyczna współistnieje z (nienachalnym) społecznym zaangażowaniem, uważność i szacunek wobec słowa – z medialnym bełkotem. […] Wyczuwam w tym poecie głód autentyczności połączony ze świadomością, jak niewiele jest świeżych składników w naszej codziennej paplaninie. On te nieświeże półprodukty uciera na tarce i na szczęście dla czytelnika co i rusz kaleczy się w palec.

O jedno zdanie poszerzyłem względem okładki (to o hiphopowym bicie), bo nie wiem, czemu zostało w blurbie pominięte – wszak Dąbrowski rozpisujący się o bitach to czysta perła liryzmu. Tymczasem Brejnak to wzorowy kulturoznawca – autor docenionej, oblurbowanej przez Ryszarda Nycza i Adama Dziadka erudycyjnej książki naukowej „Niepokój”. Problem polega na tym, że w wierszach chce zachować tę samą erudycyjność – i zamiast poczytać poetów współczesnych i posłuchać ich języka, woli czytać i cytować (na prawach motta do wiersza) filozofów, całą śmietankę kontynentalnej filozofii. Ale żeby nie było nam za trudno, żeby filo-zoficzna i filo–logiczna muza nas nie zwiodła, na wszelki wypadek zamieszcza też na końcu listę źródeł „na pocieszenie”. A tam i Deleuze, i Derrida, i Heidegger, i Kafka, i Lacan, i Foucault, i wszyscy święci. I może nie byłoby to tak irytujące, gdyby nie maniera, która rozgrywa wiersze Brejnaka za niego. To nieumiejętność wyzwolenia się od akademickiego konwenansu, gdzie dobry cytat z mistrza pełni funkcję drabiny do dalszej kariery. Wiersze o bardziej swobodnym tonie, z którego niestety niewiele wynika, poza – użyję tego słowa raz jeszcze – irytującymi grami słownymi, przeplatane są drobnymi, skondensowanymi monologami lirycznymi, nawet nieco konfesyjnymi, przychodzącymi z zupełnie innej przestrzeni lirycznej i budującymi inny podmiot. I tak obok pustych przebiegów typu „Doskonale wiem, gdzie jest mój pies pogrzebany, ale nie / powiem. / Nie ma o czym gadać – wszystko jasne.”, możemy przeczytać wiersz (cytuję w całości): „Zmień traumę na trumnę / rozmień się na drobne / Z egzaminu umierania na zawołanie / przybij piątkę // Literatura zna takie przypadku / jej kurs jest stały / a wszystkie zmienne to tylko / zawracanie głowy dupą” albo „Spuszczam się w słowa / To na chwilę / robi dobrze”. Ta ironia po prostu nie jest ironiczna – tak, wszystko było, tak, składamy się z ciągłych powtórzeń jak śpiewał Rojek, i tak, czytaliśmy te same fukoty i te same delezy. I nie: nie warto nimi epatować, mój drogi Huraganie (więcej wspaniałych wątków z korespondencji Lipska-Brejnak, tudzież Ewy Enigmatycznej i Śniętego Sebastiana, w „Wirującym ogonie antylopy” od Austerii, ale to już na przyszłoroczne podsumowanie, bo grubiej być nie może).

17. Na „Białego mężczyznę” Wojciecha Albińskiego (SPP w Łodzi) bym pewnie wskazał w kontekście kilku wyróżniających się i zarazem bardziej pominiętych tomów roku. Niewątpliwie miałbym jednak z tym późnym debiutem problem. Trzeba mieć tupet, żeby zacząć książkę od sześciu białych wierszy (dosłownie białych, bo poza tytułem jest tylko biel strony) o tytułach „Mąka”, „Sól”, „Cukier”, „Kokaina”, „Wąglik” i… „Społeczeństwo obywatelskie”. Te substancje/twory pracują potem w tomie jako „cisi zabójcy”, zanim jeszcze na dobre rozhuśta się liryczna narracja. Jest coś przekornego i bezczelnego w pisaniu Albińskiego, coś takiego, co z miejsca przypomina nam, że mamy do czynienia właśnie z końcówką roczników siedemdziesiątych, grających głównie o „ja” i miejsce tego „ja” w dość niesprzyjającej, potransformacyjnej rzeczywistości. Mimo wszystko podmiot pozostaje tu sprawczy i to o niego (i jego wolę działania) toczy się cała ta gra. Są w „Białym mężczyźnie” wiersze świetne, zrobione trochę à la Piotr Sommer – niby z językową sztuczką i konfesyjnym rdzeniem, ale bardzo szybko wymykające się tym prostym schematom. Gdyby Albiński wszystko napisał w tonie wierszy „Poranek”, „As a salesman” czy „Na drzewo” („Tłum na koncercie. / Kiedy zaczęli grać bardziej jak Siekiera, / jeden facet wyjął nóż, bo piosenka była o nożu, / i zaczął z nim tańczyć. / Nie dźgał, raczej szumiał jak liście. / Ludzie rozstępowali się przed nim, / ale jeden na niego wchodził”), byłaby to z miejsca książka pierwszej potrzeby. Ale niestety są też koncepty nieudane, testy mniej zajmujące, rozładowujące napięcie, oparte w całości na nieudanych żartach. I chyba nie jest to problem redaktora, tylko właśnie ogólnej maniery tego pisania – że bez takich potknięć, eksponowania nieatrakcyjności monologu lirycznego, nie miałyby sensu teksty oparte na bardzo sprytnych zestawieniach i podmiankach. Mimo to jest w pisaniu Albińskiego coś, co zostaje, co nazwałbym pewnie na potrzeby dłuższego tekstu szwungiem, raczej z jego etymologicznym korzeniem ‘schwingen’ – wymachiwać, drgać, kołysać, balansować, trochę jak linoskoczek bujający się nad przepaścią boomerstwa, który przy okazji majta na lewo i prawo rękoma i pokazuje wszystkim, jak bardzo ma to gdzieś.

18. Mógłbym założyć, że Ian Kemp chciał dobrze w „That’s all folks” (Fundacja Duży Format), i nawet świetne posłowie napisała mu Natalia Wawrzyniak, porównując jego bohatera z miejskimi neurastenikami Allena: „… i tak Ian Kemp stworzył Huberta Sofera. O Hubercie Soferze wiemy niewiele więcej, niż to, że »nie czuje się najlepiej«, nie wyróżnia się, jest »osowiały jak mech« i » nadal nie mieszka w Paryżu«. Niecodzienny zbiór wartkich i dowcipnych tekstów »That’s all folks« jest osnuty wokół przypadków z jego życia. […] Czy jest to sobowtór Iana Kempa w proporcjach jeden do jednego, alter ego, przez które autor ujawnia własne skłonności, czy też marionetka w jego rękach – rozsądźmy ten cokolwiek plotkarski dylemat”. Na tym chceniu i dobrej woli jednak pozostało, i jest to znak, że autorowi – wbrew deklaracjom – lepiej w prozie. Tworzy co prawda Sofera, postać celowo nieciekawą, banalną, bohatera z surrealistycznego imaginarium ludzi najzwyklejszych, postawionych w sytuacjach najdziwniejszych, ale jednak te wiersze – opowiadające, żartujące, gdzieś w trakcie wytracają swoją energię. A bez typowej dla prozy historii, którą można śledzić, te kolejne liryczne odsłony losów i przemyśleń Sofera są po prostu mało ciekawe, przegadane.

19. Co bym napisał o debiutanckim poe-komiksie Łukasza Gamrota „Żółć”? Pewnie tyle, że jednak rozczarował, a wiele sobie obiecywałem po kilku wierszach z antologii i prasy. Ostatecznie, zamiast katastrofistycznego, wyszedł tom raczej romantyczny, typowo bildungowy, z czasów Tomka Pułki, jakby spóźniony – w kontekście momentu debiutu autora – o jakieś 15 lat. Nie ratuje go też komiksowa forma. Wciąż uważam jednak, że „O czym śpiewają pustynne kaszaloty” to jest wiersz na miarę epoki, w której żyjemy, taki wiersz, co to przerasta samego poetę (i nie, wcale nie musi go czytać Krystyna Czubówna).

20. Mniemam, że nie zapomniałbym o przybliżeniu dwóch książek, o których było głośno, gdy się ukazały – Patrycji Sikory „instrukcji dla ludzi nie stąd”Krzysztofa Schodowskiego „milionie depesz stąd” (obie WBPiCAK). To było dawno. Wracam do nich po roku i myślę, że trochę niesłusznie zostały sparowane ze względu na wspólny czas wydania i poruszane w nich, tożsamościowe wątki LGBT (a jednak teraz robię im to samo…). Schodowski pisze jako gej, Sikora jako lesbijka, których jak wiemy w polskiej poezji kilka jest, ale których widzialność (w stosunku do homoerotycznych poetów) jest właściwie żadna. Z tej perspektywy też warto o tych dwóch książkach pomyśleć, bo Sikora właściwie nie ma fundamentu lirycznego, na którym może budować i dystansować się od konwencji (krótkie przekłady Adrienne Rich od BL, książka Renaty Lis – to bardzo mało), za to Schodowski ma za sobą sto lat przegięć i wygibasów, kolorowych skarpetek i chłopięcych łydek. I czuć to w jego wierszach – gęstych, bagnistych, najbliższych prozie Iwaszkiewicza i zarazem poezji z trylogii Lebdy. Sam gest jest jednak iście Gombrowiczowski – odwrócić rolę ojców i synów, pokazać homoseksualne pragnienie Ojca i przygarniający go, synowski podmiot, bo wszak „mitologia posiadania synów nie przestroi / zrywów natury mówi szczytując we mnie”. Jest to niby efekciarskie odwrócenie, ale właśnie ono – w duchu hasła „wszyscy wasi ojcowie dochodzą we mnie” (to moje, nie Schodowskiego, choćby mogłoby) – wywraca do góry nogami patriarchalny układ. Podważa maczystowski autorytet starszeństwa i kwestionuje nawet homoerotyczny model z antycznej Grecji, podtrzymujący podział na aktywnych (dojrzały, męski) i pasywnych (młodzieniec, efeb). Już sam ten ruch, odebranie naszym transformacyjnym „ojcom sukcesu”, ich skórzanym portfelom i SUV-om, całej ojcowskiej, psychoanalitycznej i autorytatywnej otoczki, jest wyzwalające. Bo oto jakiś element naszej filozofii społecznej po 1989 powraca nagle przegięty, wyoutowany wbrew sobie, i mówi do nas: daj, proszę. I mówi wówczas Schodowski jakby o relacji z własnym ojcem, i o całej kulturowej funkcji ojców, synów i ich idealizowanych matek. Sikora nie może sobie właściwie pozwolić na takie gry na linii matka-córka czy własny język vs jakaś tradycja poezji safickiej, bo takowej po prostu nie mamy (oczywiście w kulturze popularnej, poza akademickim, stricte badawczym ujęciem). Ale też nie za bardzo chce. Co jej zostaje? Manifest. Stawianie na proste komunikaty i proste obrazy, które będą dokonywały nieustannych odsłonięć, będą aktami zabierania głosu i bycia w przestrzeni publicznej, ale też będą się upominać o coś więcej: o przyszłość, o jakieś uniwersalistyczne pragnienie przetrwania. O ile więc Schodowski dokonuje subwersywnego przegięcia gdzieś w hotelowych pokojach, na zapleczach, iście analną rewolucję w naszym wyobrażeniu męskości roczników 60., a więc również w naszej wizji ich sposobów rozumienia polityczności, o tyle Sikora dokonuje widzialnej interpelacji, pyta: hej, po co jesteś?, i zwraca naszą uwagę na miejsce, z którego mówi i z którego my próbujemy udzielić odpowiedzi. To różnica między figurą przechwycenia i manifestem właśnie. Obie pracują poetycko w innych rejestrach, pozwalają na inne ustawienie języka. Schodowski musi grać z rytmem, podmiotami, pewną elegijnością i rozciągłością frazy, staje się apokryficzny, mroczny, autotematyczny w duchu puenty „pierwsze polucje w martwy ciąg w język / o rozpiętości dwunastu żeber” („milczenie nożyc”). Sikora zamiast takiej gry polucyjnej musi wyzyskać hasłowość, bezpośredniość, zdolność do uchwycenia realności doświadczenia społecznego na styku publiczne/prywatne, i musi też pokazać, że potrafi w katastroficzną puentę. Skoro „w konstytucji jest o tym, że nas nie ma”, „przyszłość jest płochliwa, nieswoja, / nie widzę jej” i skoro „za chwilę będzie już po wszystkim, / nie wyjdziemy z tego cało”, zostają reportażowe „żniwa”: „kruche ciała chłopców okryli kocem, na którym / suka poroniła siedmioro szczeniąt. // stan skupienia. stan: skupienie. // zboże zdążyło złapać wilgoć, nasiona są drobne, / w kondukcie słychać pieśni. // nasz dom się pali, / łodzie nie dobijają do brzegów”.

I ostatnie, bonus, oczko:

21. Znowu nic, naprawdę nic… o Toposie, / jeśli Ty, nie toposisz dziś Miłości…

Skrócony przewodnik (sami faceci, trudno): „Różaglon” Matwiejczuka, „Parkingi podziemne jako miasta spotkań” Trojanowskiego, „Czarna skrzynka” Dudycza

 

ZAKOŃCZENIE

Pięćdziesiąt wordowskich stron dalej nadal nie wiem, o czym byłoby podsumowanie roku 2020, ale wiem, że 2021 zapowiada się fascynująco – nareszcie nadeszło książkowe wydanie „Nowych wierszy sławnych poetów” Grzegorza Uzdańskiego; o stypendiach SDK, po zwolnieniu całej załogi, zdecyduje Wojciech Szot; ukaże się debiutancki tom wierszy Lany del Rey w przekładzie na polski i pewnie powalczy w Empikach z „Araratem” Louise Glück w przekładzie Krystyny Dąbrowskiej. Wyjdzie też (albo już wyszedł) wybór wierszy Houellebecqa oraz wznowienie epickiego poematu Tomasza Różyckiego o stacjach kolejowych (jakby nie było czego wznawiać…), a także nowy tom Marcina Orlińskiego i zapewne kolejne „Autodafe” Karola Samsela. Ale będzie (jest) też Witkowska, Góra, Kopyt, Kosenda, Bąk, Matysiak, Wróblewski, Skompska i na pewno wiele innych niespodzianek, o których jeszcze nie słyszeliśmy. Jak mawia promotor mojej magisterki, poświęconej twórczości Dycia: nawet ciekawe, tylko szkoda, że wiersze.

Jakub Skurtys
ur. 1989, krytyk i historyk literatury; pracuje w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim; naukowo zajmuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii; autor książek krytycznoliterackich „Wspólny mianownik. Szkice o poezji i krytyce po 2010 roku” (2020) oraz „Wiersz… i cała reszta. Rozważania o poezji i krytyce po 1989 roku" (2021); przygotował wybór wierszy Agnieszki Wolny-Hamkało „Zerwane rozmowy. 105 wierszy na inne okazje”. Współpracuje z „Odrą”, „Małym Formatem” i „Wizjami”.
korekta Jakub Nowacki
POPRZEDNI

varia  

Soundtrack do „Chamstwa”

— Kacper Pobłocki

NASTĘPNY

rozmowa  

W moim paszporcie widnieje po prostu „pisarz”

— Maciej Oleksy