fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Dawid Kujawa

„Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000”, Korporacja Ha!Art, Kraków 2021..

W księgarniach od grudnia 2021 roku.

Kiedy dochodzi do mowy wiązanej, mowy skrajnego rozprężenia-skupienia wszystkich zmysłów, pewne stwierdzenia preskryptywne – jak chcielibyśmy, żeby było – nabierają waloru deskryptywnego – jak jest i inaczej być nie może.

MLB

 

Każdy niech będzie osądzony podług marzeń.

Tomaž Šalamun

 

Nie sposób ukryć, że trwająca do dziś nieobecność Miłosza Biedrzyckiego w głównym nurcie rozważań nad literaturą stała się zasadniczym powodem, dla którego kilka lat temu zacząłem śledzić słabości krytycznoliterackiego paradygmatu powstałego po transformacji. Siłą rzeczy, urodzony w słoweńskim Koprze poeta jest więc jednym z głównych bohaterów „Pocałunków ludu”, a w każdym razie w największym stopniu odpowiedzialny jest za powstanie tomu. Fakt, że stosowana przez niego metoda ekspresji językowej wymyka się zarówno ujęciom dekonstrukcjonistyczym, jak i klasycznie przedstawieniowym, jest w kontekście całej książki na tyle oczywisty, że nie będę poświęcał tej kwestii przesadnie dużo miejsca. Skupię się raczej na tym, co czyni Biedrzyckiego postacią tak wyjątkową i inspirującą – na realizowanym przez niego od trzydziestu lat poetyckim eksperymencie, którego założenia i efekty doprawdy dalece wykraczają poza wszystko to, co znamy z naszej poetyckiej Doliny Muminków.

Efekt ekstatyczności – czyli, jak już ustaliliśmy, materialistycznego wychylenia się ku możliwemu – MLB osiąga za pomocą nieco innych zabiegów niż pozostali autorzy i autorki, o których piszę w książce (Kaczanowski, Malek, Rybicki, Mateusz, Bielicki); przy tej okazji trzeba też wspomnieć, że efekt ten jest w przypadku Biedrzyckiego zdecydowanie najsilniejszy. Poeta zaszczepia na polskim gruncie strategię pisarską wyraźnie inspirowaną dorobkiem swojego mistrza, Tomaža Šalamuna, która – ujmując rzecz w bardzo dużym uproszczeniu – opiera się na zestawianiu językowych bloków tak, aby pochodziły one z odległych od siebie rejestrów (niekoniecznie przeciwstawnych), ale po spotkaniu nie wywoływały wrażenia dysonansu, a raczej tworzyły spójny, szalenie intensywny[1], bardzo szeroki plan kompozycji, cechujący się jednocześnie dużą dawką humoru i przebłyskującej raz na jakiś czas – trudnej do jednoznacznego uchwycenia – grozy, a przy tym permanentnie utrzymujący quasi-epifanijną atmosferę budzącą skojarzenia z szamańskim niemal transem[2]. Szamanizm ów nie jest jednak czymś pierwotnym, naturalnym, „dzikim”, nie jest też bezcelową afirmacją psychodelii – bliżej mu raczej do ujęć Carlosa Castanedy, w których wrażenie odmiennego stanu świadomości związane jest ze ściśle określonymi zestawami praktyk i samo w sobie pozostaje czymś bardzo precyzyjnym. Mowa wiązana jest, jak napisał MLB w swoim ars poetica, mową „absolutnej wolności albo, jak zapisał poeta: rozprężenia wszystkich zmysłów. Rozprężenia, przy tym, które prowadzi do ich skrajnego skupienia”.

Nad wyraz ważna wydaje mi się jeszcze jedna z metapoetyckich wypowiedzi Biedrzyckiego. Zapytany o ograniczenia związane z pracą tłumaczeniową, autor „69” wspomniał mimochodem: „[…] nawet wiersze, które podpisuję własnym nazwiskiem czy inicjałami, też traktuję jako przekłady na język polski z jakiegoś języka kosmicznego czy z jakichś poruszeń czułków mrówek, nie wiem, jak to nazwać”. Ów przekład z mowy kosmicznej czy z poruszeń czułków mrówek doskonale odpowiada interesującej mnie koncepcji języka poetyckiego, która wymaga uwzględnienia tego, jakiego rodzaju intensywności krążą poniżej zastygłej, molowej warstwy dyskursu. Ale wpisuje on się też w guattariański paradygmat etyczno-estetyczny, w którym „etyka określa dociekanie […], do czego ciało, a więc i sama myśl, jest zdolne; estetyka określa formy doświadczania, ale i wolę eksperymentowania oraz wychodzenia poza te formy”. Mamy tu więc do czynienia z rodzajem interfejsu input–output, który dotyczy pragnienia jako siły społecznej. Odpowiada on jednocześnie na pytania „jak żyć?” i „jak odczuwać?”, aby świat, w którym żyjemy, stawał się możliwie najlepszym światem. To klasyczny przykład „pocałunków ludu” i poety „zwracającego miłość”.

Nie będę zajmować się impulsami, jakimi autor kieruje się w procesie twórczym (input). Interesuje mnie raczej ten „język kosmiczny”, który znamy z samych utwórów (output), pozbawionych już swojej ścisłej genealogii. Chodziłoby zatem o to, co znajduje się poniżej dyskursu, ale owo „poniżej” nie ma już związku z Miłoszem Biedrzyckim jako żywym autorem, a jedynie z kolektywnym układem wypowiedzenia, który został trwale wpisany w płaszczyznę kompozycji.

Swoją wizję relacji między ekspresją a poetycką płaszczyzną kompozycji MLB zaprezentował w wierszu „Oto utopia. Jakaś istota”:

Język na stepie
musi być rozmazany szeroko,
choć cienko, po prostu z konieczności. Aby się tylko dogadać.
Bez tych niebywałych słojów w głąb.

To w gruncie rzeczy najbardziej przejrzysta definicja ekstatycznej metody w wydaniu MLB, jaką znajdziemy w jego dorobku: eksperyment nie ma tu charakteru hermetyczno-laboratoryjnego, służy on poszerzaniu semiotycznego pasma, jakie krystalizuje się między dziełem i odbiorcą dokonującym jego aktualizacji. Autor nie pracuje wertykalnie, nie przygotowuje czytelnikowi „materiału interpretacyjnego”, lecz tworzy bloki, które reorganizują i rozbudowują topologię jego wyobraźni. Szeroki plan kompozycji nie służy więc testowaniu granic językowego przedstawienia (choć Biedrzycki, moim zdaniem całkowicie błędnie, bywał uznawany za poetę ponowoczesnego), ma raczej sprawić, by czytelnik, już po eksploracji możliwych światów, wracając do własnych egzystencjalnych terytoriów, poczuł się klaustrofobicznie, by na własnej skórze odczuł ich skrajnie ograniczający charakter.

Polityczny radykalizm MLB zawsze był przede wszystkim radykalizmem wyobraźni i to dlatego uważam autora „Sofostrofy” za jednego z najważniejszych polskich poetów ostatnich trzydziestu lat. Jako jeden z nielicznych, a przy tym chyba jako jedyny przedstawiciel swojego pokolenia, od początku raczy czytelników poezją, która jest zbyt konstruktywistyczna, by wpisywać się w konwencję autentyku (utrzymującą w nienaruszonym stanie kategorie podmiotu, świata przedstawionego, wyznania etc.), a przy tym zbyt otwarcie maszynistyczna, by mogła podporządkować się lekturze dekonstrukcjonistycznej i reżimowi realizmu kapitalistycznego, w którym nie da się już pomyśleć lepszego świata. Poeta dobiera afekty i percepty tak, aby humor i groza, paranoja i epifania, znużenie i trans mieszały się ze sobą w precyzyjnie dobranych proporcjach:

gdyby niedźwiedzie i rysie pakowali w walizki!
[…] zjadłem panteizm i wszedłem po drugiej
wyszedłem w południe, w jasny dzień, pomiędzy rolkarzy.

(„In Line Again”)

to był dyrektor Stefanów. na stuleciu matury
siedział między biskupem i generałem angielskim.
wówczas pomyślał: gonitwa po zakolu pączka!

(„będzie jechał na zblokowanym moście aż pogruchoce dyfer)

żółtko słońce rozlało się na biały śnieg i wywabia
rosyjskie orkiestry ze szczeliny pod parkanem

(„ten mróz dostaje się między zęby i rysuje szkliwo”)

Halo, bozon Higgsa, panu już podziękujemy, zwrot przedpłaty proszę przelać
na miseczkę prosa dla Darfuru.

(„Goa”)

Oswojenie się z twórczością Biedrzyckiego oznacza gotowość na to, co niespodziewane, bo płaszczyzna kompozycji w gruncie rzeczy jest tu zdolna przyjąć i odpowiednio rozlokować wszystko to, co daje się pochwycić i przetworzyć za pomocą języka. Ze wszystkich polskich poetów urodzonych w latach 60. tylko MLB, afirmujący „szerokość” języka i protekcjonalnie odnoszący się do jego „głębi”, mógł napisać wiersz w konwencji miłosnej otwierany frazami: „Przychodzę do ciebie, rozwinięty jak bąbelnica. / Przelobowujesz mnie swoją piłką” („Sofostrofa”). Uważam, że Ci, którzy gotowi są konstruować w języku polskim podobne bloki wrażeń dzisiaj, właściwie bez wyjątku znajdują się pod ogromnym wpływem jego stylu.

Jeśli chcemy zatem uratować krytycznoliteracką kategorię polityczności przed kompromitacją, refleksję na jej temat już dawno powinniśmy rozpocząć od odzyskania Biedrzyckiego dla szerokiego grona czytelników. Wówczas polityczność zdefiniować moglibyśmy wreszcie nie jako zestaw wzorców ideologicznych, do których ma się dopasować językowa inwencja, aby autor został zaszczycony przez krytykę przyjęciem go do grona „poetów zaangażowanych”, ale jako nieskrępowaną produktywność, zdolność do wytwarzania innych rzeczywistości, przekraczających ciasną rzeczywistość zastaną.

 

Światy bez transcendencji

Już na wczesnym etapie poetyckiej aktywności MLB wciela w swoich wierszach ogniska światów „na opak”, światów urządzonych w kontrze do wertykalnie zorganizowanych struktur. Ogromne znaczenie w tym kontekście ma wiersz zamieszczony w tomie „OO” z roku 1994:

sznurki tak samo. tak, każdy sznurek

ma dwa końce. marionetka też
pociąga za sznurki, tyle że z drugiej strony.
i porusza ręką lalkarza? a ten się cieszy!
nie, nie, czekaj, teraz inne wyobrażenie:
strasznie dużo, no MILIARDY takich małych kukiełek
i poruszają – Bogiem.
a on se, wiesz. stwarza.
hy hy
stwarza se.

Spod cienko zarysowanej warstwy anegdoty prześwituje spinozjański „szał immanencji”. „Bóg” nie jest słowem, którego Biedrzycki musiałby się wstydzić w wierszu, nie mówiąc już o tym, że wiersz jako taki w jego ujęciu nie stanowi medium umożliwiającego bezpośrednią komunikację (wspomniałem już, że na „autentyka” Biedrzycki jest zbyt konstruktywistyczny). Rzecz w tym, że właściwe rozprawienie się z Bogiem – jak pokazuje przykład Spinozy, który omawiam w książce – pozwala rozmontować wszelkie wertykalne struktury rzeczywistości, rzekomo odpowiadające za ostateczny kształt życia społecznego, a w praktyce wynikające z umiejętnego, cynicznego sterowania społecznym pragnieniem. Sznurki, którymi byty społeczne przywiązane są do Boga, Państwa, Kapitału, nie będą już tak ograniczające, jeśli tylko odwrócimy wektor oddziałujących na nie sił, by dostrzec w całej okazałości immanencję życia jako takiego, życia możliwego poza dyscypliną i kontrolą. Transcendencja może istnieć wyłącznie na płaszczyźnie immanencji, nigdy nie jest odwrotnie, choć właśnie poprzez dokonanie inwersji tej konstatacji kształtuje się powszechną świadomość społeczną w świecie, który zamieszkujemy. Tak właśnie wmawia się nam, że to siły zewnętrzne wobec rzeczywistości materialnej powołują ją do życia. Inwencja Biedrzyckiego pozwala zrodzić się wyobrażeniu o rzeczywistości, w której odwrócenie tego rodzaju wcale nie zachodzi, i to „płaskie” relacje między poszczególnymi aktorami jawnie stają u podstaw wszelkich większych form organizacji:

Idee trzeba dopiero nawymyślać.
Wysnuć z ciała

(„Kurczak Babel”)

„[P]rzymiotem poezji jest nieufność i niepodległość wobec władzy – każdej władzy”. Dlatego ujmowanie przywołanego wyżej wiersza wyłącznie jako wystąpienia przeciwko teokratycznym tendencjom wydaje mi się niewystarczające, uwzględniać powinniśmy tu ogólną zasadę stojącą za taką formą przemocy, a więc również rozproszony charakter władzy panującej we współczesnych społeczeństwach kontroli[3]. Przed laty podobny gest stanął u podstaw włoskiego ruchu Autonomia Operaia, którego celem było wyzwolenie żywej pracy spod pasożytniczej władzy kapitału. Pasożytniczej – bo kapitalistyczny sposób produkcji opiera się głównie na odgórnym przechwytywaniu wartości wytwarzanej przez robotników samodzielnie, za sprawą rozwiniętych form kooperacji. Kapitał w ujęciu tym nie jest uprzedni wobec klasy robotniczej, nie jest tym, co samoistnie stwarza określone warunki produkcji. Klasa robotnicza nie musi zatem być skazana na przemoc ze strony kapitału, nie jest bowiem od niego zależna, jest wręcz odwrotnie – zawsze wyprzedza ruch kapitału, jest wobec niego pierwotna. Oczywiście nie wspominałbym o tym, gdyby i ta kwestia nie została poruszona w jednym z utworów MLB.

 

Jak to jest, że Ziemia się obraca

W debiutanckiej „* [Gwiazdce]” Biedrzyckiego możemy znaleźć wiersz, który w moim przekonaniu jest jednym z najważniejszych utworów poetyckich napisanych po polsku w latach 90. Krytycy i historycy literatury nie poświęcili mu jednak dotąd zbyt wiele uwagi. Wiersz nosi tytuł „O doniosłości klasy robotniczej”:

myślisz, że nie widziałem tych tysięcy mężczyzn
z początkiem każdej zmiany przemieniających się
w brudnobure E.T. w gumiakach, z nonszalancją
odbijających karty w zegarze, uchylających
hełmów przed oleodrukowych kolorów św. Barbarą
w nadszybiu. te wagoniki z węglem w telewizji
to kamuflaż (o właściwym celu kopalń się
nie mówi) większość z nich pod ziemią po prostu
ustawia się w korytarzach, twarzami na zachód,
cierpliwie, na trzy zmiany, drepczą w miejscu.
(wiewiórka biegnąc w miejscu wprawia bęben w ruch)
nie pytaj mnie więcej, jak to jest, że się Ziemia obraca

Publikacja utworu, który jest otwartym, a przy tym pełnym doskonałego humoru, panegirykiem na cześć ludzi pracy, w roku 1993, kiedy to cała sfera publiczna przesiąknięta była wulgarną agitacją normalizującą efekty „terapii szokowej”, dziś może się jawić jako gest parezji[4]. Biedrzycki ani nie reprodukuje postsolidarnościowego etosu narodowowyzwoleńczego, ani nie korzysta z liberalnej koniunktury, która pozwala mówić „ja” zamiast „my”,  ani też nie rozrzedza swoich eksperymentów w zdereferencjalizowanym oceanie ironii, który parę lat później – za sprawą konkretnych praktyk interpretacyjnych omawianych przeze mnie w książce – na długo odbierze poezji ostrze krytyki społecznej. Ze specyficznym dla siebie językowym luzem i z lekka surrealnym sznytem MLB poetycko opracowuje Marksowską teorię wartości opartej na pracy, wskazując na wyłączny udział jednej klasy w procesie produkcji. Niezależnie od tego, co przeczytać można w gazetach i zobaczyć w telewizji („to kamuflaż”), wszelkie formy społecznego bogactwa zawdzięczamy naturze i ludzkiej pracy, wyczerpującej, monotonnej i alienującej („wiewiórka biegnąc w miejscu wprawia bęben w ruch”), a nie rzekomym magicznym zdolnościom kapitału do samopomnażania się. Ziemia obraca się dzięki tym, którzy codziennie podejmują konieczny wysiłek wprawiania jej w ruch.

Zarówno polska tradycja awangardowa, jak i wyrastająca z niej poetyka konstruktywizmu bogata jest w konteksty afirmujące ruch robotniczy w duchu marksistowskim. Biedrzycki jest jednak jednym z pierwszych autorów, którzy w Polsce planu Balcerowicza, do cna przesiąkniętej neoliberalną propagandą, szczególnie w inteligenckich kręgach, uznali pracę najemną i stojącą za nią produkcję wartości dodatkowej za kategorię właściwą dla języka poetyckiego. Jego hołd złożony klasie robotniczej, który wyznaczył pewne standardy pisania o pracy po przemianie ustrojowej, po latach wróci refrenem w wierszach Szczepana Kopyta („kto udaje że płaci zrzuca stopy z krzesła […]”), Konrada Góry („zamiatał / ulicę za pieniądze mniejsze niźli / na niej leżą”), Macieja Taranka („robotnik ma czerwoną koszulę, ciągnie wózek za ręce, jada posiłki łopatą”), Kiry Pietrek („na świecie jest 200 mln bezrobotnych / w ciągu ostatnich trzech lat / pracę straciło 27 mln osób”) oraz innych poetów i poetek.

Jak widać, artystyczna produkcja ognisk możliwych światów nie musi mieć ekstremalnego charakteru, by skutecznie spełniała swoją funkcję wytwarzania określonego rodzaju podmiotowości. Biedrzycki, poeta radykalizmu wyobraźni, nawet gdy wybiera taktykę nieco bardziej stonowaną niż zwykle („* [Gwiazdka]” wypada przecież nad wyraz grzecznie np. przy całkowicie odjechanych, niemalże kwasowych, premierowych wierszach z tomu „69”), postuluje gruntowne przekształcenie obecnych egzystencjalnych terytoriów. W przypadku przywołanego powyżej wiersza czynniki podmiotowości miały pomagać w reorganizacji powszechnego sposobu ujmowania relacji między pracą a kapitałem – kiedy maszyny dyskursywne działające na usługach władz i inwestorów próbują każdego z czterdziestu milionów Polaków zmienić w przedsiębiorcę samego siebie, MLB w przekonujący i zabawny sposób obwieszcza: przedsiębiorczość niczego nie wytwarza, zawsze opiera się na niemoralnym, a legitymizowanym przez system przejmowaniu nadwyżki wyprodukowanej przez robotnika.

 

Jeden pokój, wspólny

Trudno jednoznacznie wskazać, jakie inspiracje stoją za charakterystycznym dla Biedrzyckiego sposobem definiowania podstaw ontologicznych. Może to spinozjański panteizm i jego jedność substancji, może radykalne wizje chrześcijańskich heretyków, może suficki islam, może buddyjska śūnyatā, a może wszystko to naraz – nie jest to najistotniejsze. Faktem jest, że mówimy o spójnym i głęboko przemyślanym obrazie wszechrzeczy, który tak mocno odstaje od towarzyszącej nam dziś, i dominującej, formy relacji społecznych, że już samo jego przywoływanie nabiera charakteru śmiałej interwencji i staje się zwróconym ku przyszłości postulatem dotarcia do nowej Ziemi. Mógłbym w tym miejscu przytoczyć naprawdę wiele utworów napisanych w ciągu trzydziestu lat przez MLB, ale jako punkt wyjścia wybrałem jeden wiersz – „Pach! pach! pach! korowód dziadków” z tomu „Pył/Łyp”:

pach! pach! pach! korowód dziadków
na wilgotnej ścieżce wzdłuż działek.
glina i piach przesiąknięty, namuły
dawno już przywłaszczyły sobie to miejsce.
asfalt tylko dla zasady prześwieca, spod spodu
udaje miasto. te przestrzenie pokawałkowane
oczkami siatki są naprawdę jednym pokojem,
wspólnym. możliwości skomunikowania się
nieziemskie, nieziemskie. Wojtek czeka
tylko jeszcze na telefon wielokomórkowy, z jamą
chłonąco-trawiącą. 

Ewokowane ulice miasta przeświecające spod warstwy mokrego piachu i gliny stają się pretekstem do wyłożenia prostej, ale przewartościowującej absolutnie wszystko tezy o iluzorycznym wymiarze parcelacji bytu. Istnieje tylko jedna, niepodzielna substancja, wszyscy żyjemy we „wspólnym pokoju”, a to, co nas od siebie rozdziela, nie jest nieodzownie wpisane ani w świat, ani w nas samych – nawet my sami jesteśmy tylko sposobem przejawia się jednej i tej samej substancji, skoro podmiotowość jest zaledwie fałdą na płaszczyźnie immanencji, fałdą, która wykształciła samoświadomość i reprodukuje się w wyniku powtarzalnych praktyk. „Przestrzenie pokawałkowane oczkami siatki” to efekt umowy społecznej, w której my nie byliśmy żadną ze stron – byliśmy raczej, wraz z wszystkimi dobrami tego świata, przedmiotem transakcji.

Brzmi to dość abstrakcyjnie, dopóki nie zdamy sobie sprawy z widocznych tu i teraz konsekwencji, przede wszystkim politycznych, takiego ujęcia sprawy. Świat, jaki znamy, jest światem grodzeń, nie tylko tych dawnych (np. grodzeń wspólnych pastwisk przez wielkich właścicieli ziemskich w XVII-wiecznej Anglii), ale też tych, których światkami jesteśmy dzisiaj (globalna zmiana architektury internetu z wyjściowego modelu peer-to-peer na biznesowy model klient-serwer). To świat ciągłego zawłaszczania tego, co wspólne, i co wspólnie wytwarzane – tylko w wyniku tego rodzaju przemocy powstać mogła własność prywatna, a wraz z jej powstaniem wzmocnić się neurotyczne „ja”, przerażone swoim zewnętrzem, skupione wyłącznie na własnych interesach i reprodukcji genów. Nie chodzi wcale o to, by natychmiast zwrócić się ku bezwarunkowej „miłości bliźniego”. Rzecz w tym, że intelektualne i emocjonalne ćwiczenia z jedności bytu mogą być dla nas istotną lekcją solidarności i rekonstruowania kolektywnej podmiotowości, bez której żadna zmiana świata nie wchodzi w grę. „[Ż]ycie wydawało mi się nierozdzielną całością” („Prosta historia”) – konstatacja taka to punkt zerowy w procesie konstruowania innego świata. Tym, czego potrzebujemy, jest zestaw „technik siebie”, jak ująłby to Foucault, prowadzących ostatecznie do „technik nie-siebie”, zmieniających ogląd rzeczywistości, wyprowadzających poza stabilną jednostkowość:

jestem nocą która nie chce się skończyć

gorącą i suchą aż skleja się gardło
miękkie ściany wyściełane śluzem, kurzem

jestem metrowej wysokości literami IŁAWA GŁÓWNA
trupim światłem lamp sodowych
wściekłym świstem świetlówki w korytarzu

jestem bełkotem hipisa domagającego się
trzech tysięcy na herbatę
bo psy przed chwilą go puściły

jestem psami kulącymi się w przeciągu na peronie
z oczami czerwonymi z niewyspania
z głowami w kołnierzach mundurowych kurtek

jestem stalową rzeką pod mostem
jestem dudnieniem pociągu o kratownicę mostu
jestem rtęciowymi mgłami budzącymi się po polach

jestem urwanym oknem, podróżą bez morału
jestem urwanym oknem przez które mgły wdzierają się
do środka, jestem stukotem, drogą, nocą.

Sama świadomość rzeczywistej natury kosmosu nie pozwoli jeszcze usunąć warstw życia społecznego, które odpowiadają za nasze nieszczęście, ale wyjście poza coraz bardziej hermetyczną i narcystyczną jednostkowość jest absolutne koniecznym etapem takiej politycznej aktywności, która ukierunkowana ma być ku bardziej sprawiedliwej organizacji stosunków społecznych. Jak trafnie zauważył Jeremy Gilbert, dziś jeden z największych obrońców antykapitalistycznego wymiaru kontrkultury lat 60. i 70.:

Koncepcja podwyższonej świadomości politycznej ma swoje korzenie w marksistowskiej koncepcji „świadomości klasowej”, za sprawą której robotnicy dochodzą do wniosku, że ich wspólne interesy jako robotników mają większe znaczenie niż ich prywatne interesy jako jednostek […]. Mistyczna kategoria „wyższej” („podwyższonej”, „uniwersalnej”, „kosmicznej”) świadomości ma swoje korzenie w hinduistycznej i buddyjskiej koncepcji indywidualnego „ja” jako iluzji. Ucieczkę od tej iluzji – uświadomienie sobie, że „ja” jest tylko przypadkowym elementem znacznie szerszego kosmosu – określa się czasem jako oświecenie.

Widoczna gołym okiem analogia między tymi dwiema koncepcjami nie jest przypadkowa: obydwie wyprowadzają nas poza indywidualny podmiot, fetyszyzowany w świecie zdominowanym przez neoliberalną ekonomię i wyprowadzone z niej wartości, oraz pozwalają raz jeszcze doświadczać świata wspólnie. Koniecznie musimy podkreślić, że takie rozumienie „świadomości klasowej” zdecydowanie wykracza poza jej ortodoksyjnie marksistowską, bliską II Międzynarodówce, definicję: jej kontrkulturowe ujęcie kazałoby o niej myśleć w sposób nie tylko intelektualny, ale i duchowy; nie jest więc ona wynikiem racjonalizacji i szerzenia wiedzy poprzez agitację, ale kolektywnym sposobem inwestowania pragnienia, zestawem technik ponownie łączących nas ze światem.

Naturalnie, sama rekompozycja podmiotowości, która nauczyłaby nas myśleć i odczuwać kolektywnie, nie wystarczy, by zmienić rzeczywistość – jest ona jednak absolutnie konieczna, by podjąć kolejne kroki, bo to nasze obowiązki i przyzwyczajenia pozwalają reprodukować się kapitalistycznemu wyzyskowi. Egzystencjalne terytoria muszą już teraz stworzyć warunki do zmiany dominującego sposobu produkcji, choć prawdą jest, że dopiero po takiej zmianie będziemy w stanie dogłębnie przekształcić egzystencjalne terytoria. Wiedziała o tym nawet Margaret Thatcher: „Ekonomia jest metodą; celem jest przemiana ludzkich serc i dusz”.

 

***

W niniejszym szkicu udało mi się uchwycić zaledwie lichy kontur tego, co w dorobku MLB od lat najbardziej fascynujące i inspirujące. Do tej pory autor nie doczekał się takich omówień krytycznych, które odpowiadałyby jego faktycznemu statusowi w polskiej poezji. Cóż, taką cenę płaci się za bezkompromisowość. Jeśli kiedyś uda nam się powołać do życia mechanizmy dystrybucji widzialności w przestrzeni literackiej odpowiadające rzeczywistym efektom działań poszczególnych autorek i autorów, nikt nie będzie już zaskoczony, gdy o Biedrzyckim mówić będziemy, że wyznaczył on standardy pisania polskiej poezji po roku 2000. Powiem wprost: nie wiem, czy może się to kiedykolwiek udać. Tam, gdzie w sferze produkcji kulturowej przepływa największy kapitał, liczą się już tylko przysługi wyświadczane sobie wzajemnie przez cynicznych i wypalonych przedstawicieli PMC.

MLB zwykł powtarzać za Aleksandrem Rodczenką: „Eksperyment jest naszym obowiązkiem”. W postpolitycznej wizji świata, w której artystyczna innowacja jest tylko niegroźnym, choć często opłacalnym wygłupem, trudno już właściwie zrozumieć, co miałoby z tego wynikać. Biedrzycki nie uczestniczy jednak w wyścigu konformistów i kiedy mówi jak Rodczenko, myśli jak Rodczenko: artysta żyje po to, by wytwarzać lepszą przyszłość. W poezji, pisze MLB, „stwierdzenia preskryptywne – jak chcielibyśmy, żeby było – nabierają waloru deskryptywnego – jak jest i inaczej być nie może”. Oto czym musi stać się polityczność wiersza: wcielaniem możliwego.

 

W przedruku zredukowano ilość przypisów i wprowadzono nieznaczne zmiany w stosunku do oryginalnego tekstu.

 

[1] Rafał Wawrzyńczyk swego czasu nazwał to zjawisko trafnie „wysokooktanową jukstapozycją”.

[2] W najbardziej skrajnej postaci strategia ta zrealizowała się bodaj w tomie „Pył/Łyp” z roku 1996.

[3] Prawdą jest oczywiście, że w postfordowskim reżimie produkcji kapitał potrzebuje „gładkiej przestrzeni”, dlatego częściowo znosi ograniczenia w mobilności, sprzyja wyzwoleniu seksualnemu, pozornie spłaszcza relacje między menedżerami korporacji i ich pracownikami – wszystko to odbywa się jednak na warunkach ustanowionych arbitralnie przez kapitał; deterytorializacja, której ten dokonuje, jest zawsze względna, nigdy absolutna – służy wyłącznie zwiększeniu akumulacji.

[4] „Parezjasta, ten, kto stosuje parezję, to człowiek werydyczny, czyli ktoś, kto ma odwagę, by zaryzykować prawdo-mówność, kto podejmuje to ryzyko, zawiązując jednocześnie – właśnie jako wypowiadający prawdę – pewien pakt z samym sobą”. M. Foucault, „Rządzenie sobą i innymi”, przeł. M. Herer, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018, s. 85.

Dawid Kujawa

„Pocałunki ludu. Poezja i krytyka po roku 2000”, Korporacja Ha!Art, Kraków 2021..

W księgarniach od grudnia 2021 roku.

Dawid Kujawa
doktor literaturoznawstwa, marksistowski krytyk literacki. Pracuje jako programista.
POPRZEDNI

szkic  

Skąd się biorą odbiorcy poezji?

— Joanna Orska

NASTĘPNY

szkic  

Czarna wezbrana szumem puszcza tłumu

— Natalia Ambroziak