fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij w podobiznę felietonisty, by zobaczyć, co jeszcze ma w zanadrzu.

 

86.

Połowa września: jakież to świętości dnia? Ciężkie i nieuchronne jest nasze posłannictwo wobec wieczności. Lato gasło nieodwołalnie i niewiele dało się z tym zrobić. Trzeba było stać, trzeba było podziwiać.

Wreszcie wybiła jakaś pora. Świtało i wstawało światło, a my, oddani sprawom życia, w objęcia nieustannie mknęliśmy śmierci. Mimo wszystko dziwnie miękkie zdawało mi się to wygasanie na przełomie sezonów, to ciągłe tonięcie w sobie, ta cała zawierucha kształtów, to wieczne kłębowisko form. Żyłem, bo tak wypadało — miałem w sobie jednak jaskinie i stalaktyty, jakieś nacieki i stożki, tunele, korytarze, koleiny drążone przez zawiesinę i ciemne osocze, przez mozolną krew. Była uparta i przetaczała się coraz głębiej. Poranne słońce wchodziło między Puławską a Aleję Niepodległości, oddając spektakularne półtony na ropiejących fasadach. Ich okna były jak podbite, zapadłe oczy, jeszcze bez widzenia. Górne piętra gmachu poczty przy Kazimierzowskiej lśniły już od blasku postępującego dnia — ten sam los miał czekać nas wszystkich; wszyscyśmy mieli lśnić w złym słońcu, choćbyśmy kryli w sobie jaskinie i stalaktyty, nacieki i stożki, tunele, korytarze, koleiny. Osocze, a z nim czerwoną jak gwiazda krew. Ścieka coraz dalej — mur jakiś kleisty między mną a tobą, między nami a nimi, między wtedy a teraz. Dochodziła siódma, stałem wobec Mokotowa, zbierając myśli o przypadłościach naszego wieku. Wchodziliśmy w przełom sezonów. Czy jestem li tylko świadkiem swojej epoki? Czy ona mnie przeżyje? W krzewach obrastających bramę toczyło się już życie drobnych zwierzątek, kruche, wątłe i zależne, a od epok nieporuszone. Mój zapał cichł i zmierzchał na myśl o ciągu dni: czwartek jak spazm, piątek jak skurcz. Bałem się, dostawałem ataksji, traciłem kontenans.

Z klatki dobiegały kroki schodzące w dół, ciężkie i powolne, robione na przekór woli i porze — docierały do mnie jako dudnienie w uszach, któremu nie chciałem dać wiary. Dziwiłem się, że rzeczy istnieją poza mną, a im usilniej istniały one, tym mniejszy na progu jesieni ja się stawałem, tym lżejszy wydawałem się sobie, kruchy bardziej niż kiedykolwiek. Autobus wiózł już był ludzi na pierwszą zmianę do fabryki metali lekkich, solidnej, odległej, największej w tym mieście. Na ich widok zrobiło mi się wstyd, że jestem tym, kim jestem. Że mogę z tą swoją cichnącą ekstazą, z palcami skrzyżowanemi nad świtem, z dłońmi spragnionemi czułości. Dzień stawał się ewidentny, tkwiłem w nim już nieodwołalnie. Siły miałem wątłe, ledwo żyłem, a jednak na koniec lata melodię pragnąłem wyśpiewać bytu.

 

87.

W torbach i plecakach, w podaniach i legendach, daniach i napojach. W mięsach i wędlinach. Ludzie, serca mego perła! Od kogoś usłyszałem, że depresja jest porażką nieusuwalnie wpisaną w projekt siebie. Że wszystkim nam brakuje tajemnicy i stąd cierpimy — z bezustannej ekspozycji, z wywleczenia na światło.

Leżałem na łóżku. W ramach pocieszenia czytałem biografie Sybiraków i przeglądałem dzieła zmarłych filozofów. Niczego oni winni, a od zawsze w piachu minionej epoki. Warszawa miała udział w ich mękach, ale stała nieporuszona. Wrzesień był rozpętany jak utrata, jak przypadłość. Ulicą pędziły długie pojazdy w kolorach miasta, ktoś kogoś nawoływał, miał sprawy, przesłania, żądania i napoje. Czy będę o tym wszystkim jeszcze kiedyś pamiętał?

Pics or it didn’t happen. Gdzieś tam już byłem i dokądś się jeszcze wybierałem, szedłem na pociąg, stałem na peronie, wsiadałem do tramwaju, wchodziłem na rower, schodziłem do metra. Wszystko w innej kolejności. Marznę na przystankach, pod wiatami, gdzieś z tyłu, gdzie już mnie nie widzisz, przy torach, za składem, w jakimś zakamarku. W ukrytej skrytce. W to lato ani razu nie zastał mnie nagły, orzeźwiający deszczyk, nigdzie nie zmokłem. To już czas podsumowań, prawda? Na przełomie sezonów. Nasze łódki się mienią, wiadomo.

I — wiadomo — nasze łódki się miną. To będzie spektakularne. Umrę dokładnie w tym samym świecie, w którym się urodziłem. To najgorsza z rzeczy. Pewien zachodnioeuropejski filozof — moja arbitralna „figura wiedzy” — mawiał, iż „nie można zwalczać alienacji środkami wyalienowanymi”. Byłem rozdwojony, odsunięty od spraw, żądań i napojów. Czego wyczekiwać? Przestrzału, ukropu.

 

88.

Nie będę pamiętał, nie pomnę nazwy. Dalej: jak mówić o rozstaniach, roztopach, jesieni nagłej jak przeszczep? Wżdy wszystko to cel — nawet jeśli tego zrazu nie widać. Filety sojowe w sosie śmietanowym, bułka, a w zasadzie połowa, masło, a w zasadzie margaryna. W żółtawej filiżance czarna kawa, zbożowa. On jadł i pił, a ja zerkałam. Niemożliwa jest konceptualizacja emancypacji. A w związku z tym nie ma konieczności stworzenia teorii poznania, tej uogólnionej. Nie czarujmy się – walka trwa, ale nie ma w niej reguł. Gdyby istniały reguły, istniałby również algorytm, jakiś wzór. Co zrobić z algorytmem? Postępuje jak walec. Czyli powoli. To był wtorkowy poranek i przy stole zadałam sobie pytanie: jak się komunikować? Refleksja nie wie czym jest (odparł: pomóżmy jej), nie rozumie samej siebie. Boli mnie ząb albo rzucił mnie chłopak. Od dawna dużo razem spacerowaliśmy, istniał luty – zaśnieżony, miał też istnieć bezśnieżny marzec. Nasze okno wychodziło na bramę, na rząd ogołoconych drzew. Przysiadały na nich ptaki. W elewacjach odbijały się moje ubrania, moje sukienki, moje wszystko: wszystko to cel. Miasto było dla nas łaskawe – od dawna dużo spacerowaliśmy. Jedliśmy obfite śniadania, filety w sosie śmietanowym, na pół bułki czeskie, ja masło, on – margarynę. Rodzaj morza, które kończy się lądem, czyli nieszczęściem. Cały masyw jest zalesiony, dominuje w nim buk z domieszką dębu. Kawę pił łapczywie, poza moim wzrokiem sikał do kranu. Nie miałam mu za złe, bolał mnie ząb. Już wtedy – dla świata miał istnieć wrzesień – powinniśmy odrzucić pojęcie refleksji. Za dużo w nim szczelin, zbyt wiele reguł.

Tradycja jest selektywna, a selekcja nie jest sprawiedliwa. Co z tym zrobić? Jadł filety, nie chciał odpowiedzieć. Być może nie wiedział i to ja wiedziałam. Bałam się tej swojej wiedzy. Z oddali dochodził nas warkot zdezelowanych silników. Nad każdą selekcją wisi autorytet, czyli konsensus, sos, duże ilości. Jak jest komunikacja? Zadawałam dużo pytań, a przecież u progu września mieliśmy odrzucić pojęcie refleksji. Albo zawiesić jej roszczenia. Nie ma idealnej rozmowy. Chyba tylko w dialogu z martwymi. Byliśmy tymczasem żywi. Szła jesień, spacerowaliśmy również po cmentarzach. Zazwyczaj znajdowały się w sąsiedztwie wielkich galerii handlowych. To w tych elewacjach odbijało się moje wszystko: wszystko jest celem. Bolał mnie ząb, to był lewy siekacz, ktoś, może on, zawiesił te dni na długiej, beznamiętnej linie. Z pewnością wiedziałam o bólu zęba. Żeby zakomunikować ból zęba, mogłam oświadczyć: boli mnie ząb, lewy siekacz. Muszę jeść ostrożnie albo iść do dentysty. Nie wiedziałam innych rzeczy, w tych rzeczach innych przeglądały się nasze dni, wrzesień, który istniał dla świata. Były one, te dni, wydane jak wyrok albo posiłek. Nie mogłam się zdecydować. Rzucił mnie chłopak. Jak to orzec? Zostałam porzucona? Odszedł ode mnie? Jestem sama? To chyba sam język jest tak skonstruowany, żeby nie można było powiedzieć.

Handlować w obliczu niepowodzeń teorii poznania, tej uogólnionej. Bardzo dużo sylab: wyliczenie jest figurą melancholii. Albo ekstazy. Śniadanie, czyli filety. Pieczywo, czyli bułka. Dalej masło, dalej margaryna, jednostki wsparcia. W żółtej filiżance stygła inka. Siedział nieporuszony, zrazu kawę w dłonie ujął. Mówił: jestem nieporuszony. Nasze spacery, nasz ciepły sierpień, ich wietrzny wrzesień. Chciałam wybiec i miałam dokąd, na klatce schodowej wspólnota zarządziła remont. Czy jestem członkiem? Ktoś, może on, wydrążył ból w moim zębie, to był lewy siekacz. Jeść musiałam ostrożnie i nic z tego nie wynikało. Miał na sobie błękitny szlafrok, założył nogę na nogę, toczyliśmy walkę z komunikacją. Było w niej bardzo mało miejsca. Słowa „rzeczywistość” – ta nasza wspólna przy wtorkowym poranku – moglibyśmy używać wyłącznie jako figury gramatycznej w zdaniach o czynności poznawania. Dopamina czy adrenalina?

To pierwsze i nic już innego. Mój ząb – to był lewy siekacz – nasilał się i postępował w jakimś niezogniskowanym porządku. Sięgnęłam po inkę, ale nie miałam na nią ochoty, zupełnie wystygła, on założył prawą na lewą, był nieporuszony. Miasto przestało być łaskawe: dużo w nim spacerowaliśmy i czułam się jak podczas ferii. Potrzebowaliśmy manifestu, którego punktem dojścia byłaby proklamacja zmierzchu poznania. Stopy oparłam o wolne krzesło i wyjrzałam za okno. To będzie wietrzny wrzesień, pomyślałam; zdanie o czynności poznawania. Na takie poznanie było mnie wówczas stać, chciałam wybiec, miałam dokąd – przez klatkę schodową, przez cmentarze, przez sąsiednie galerie handlowe. Dopił kawę i rozłożył ręce na stole, jakby rozbrojony. Albo zamknięty w najwyższej wieży. Nigdy nie lubiłam jego dłoni, nie dbał o swoje paznokcie, a na wskazującym palcu jednej z nich miał żółte odciski. Nie potrafiłam pokochać jego dłoni w ten sam sposób, w jaki on nie potrafił pokochać moich stóp, ale w tej wzajemnej niechęci do kończyn był ukryty cel, moje wszystko, jego wszystko. Kochałam jego obojczyki, on – moją szyję. Stanowiły linę, na której rozwiesiłam wrzesień. Mieliśmy wspólne obsesje, a teraz postanowił, że odchodzi.

I to była obsesja, ale ona należała już tylko do niego, było w niej mało miejsca, mógł pójść z nią do łóżka albo wyskoczyć po zakupy. Uwolnić pojęcie refleksji, niech będzie przypadkowe i ahistoryczne w tym wszystkim, co jest celem. Przy stole – stopy oparłam o wolne krzesło, on rozłożył ręce na blacie – unosiła mnie fala. Dochodziła dziesiąta i musiałam się zebrać, ja miałam życie, on miał życie. Nie umarliśmy, więc nie wiedzieliśmy nic o komunikacji.

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij w podobiznę felietonisty, by zobaczyć, co jeszcze ma w zanadrzu.

Krzysztof Sztafa
— (ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”, gdzie przygotowuje rozprawę dotyczącą twórczości poetyckiej Tomasza Pułki. Stypendysta m. st. Warszawy za rok 2022. Publikuje w prasie i internecie. Redaktor „Małego Formatu”.
POPRZEDNI

varia proza  

Chcemy wszystkiego

— Nanni Balestrini