91.
Byłem śmiertelny, więc śmiertelne, prawda, zajmowały mnie rzeczy. Innych nie znałem. Czy powinienem czynić sobie z tego tytułu wyrzuty? Po miesiącach pytania odsyłane w pustkę, w kości i mięśnie, w chrząstki i tkanki, w strupy i ropnie.
W sery i wędliny, w dania i napoje! We wszystko, co fikuśne, bo ropiejące i skończone. Ziemia pochłonie nasze starania, aż wyrosną na nich, na tych staraniach, szumiące lasy. To budujące. Znów był przełom maja i czerwca, dni na przestrzał, jakby w nieskończonej amfiladzie. Ukrop wylewał się z moich oczu, aż wreszcie przyszła pora: wyjechałem z Warszawy i byłem szczęśliwy.
Prawie, tak jakby. Ze stosownym przekąsem, no bo jakże to tak beztrosko cieszyć się w puchnącym i pustynniejącym świecie? Przecież nie ma innego. Lato na horyzoncie, a mroczne chmury nad naszym zbierają się humorkiem. Będzie gorzej i wreszcie ustanie. Czas mi kończyć z tym cyklem i pożegnać przygodę.
92.
Aż podskoczyłem, aż w ręce plasnąłem. Był czwartek, wyjechałem z Warszawy, bo mogłem, wygasła mi umowa, wylądowałem na bezrobociu i nie miałem już widoków, zamierzałem schronić się w swojej wsi rodzinnej i przez dwie chwile poudawać, że świat – pustynny, puchnący – mnie nie dotyczy, że obejdzie się ze mną łaskawie, że mnie oszczędzi. Mnie i jeszcze paru innych, których nie bez żalu opuszczałem, skoro pociąg z godzinnym opóźnieniem wreszcie ruszył z Centralnej i wypluł mnie na południe, począł wypluwać. Dzień był słoneczny i miałem w środku morze cierpliwości. Na użytek podróży naładowałem wszystkie urządzenia, przyrządziłem tęgie kanapki, ułożyłem specjalną plejkę, zgrałem kilka filmów, wziąłem pięć książek. Dużo postarania, które pochłonie ziemia. Byłem gotowy na duchotę, awarie i przyczyny techniczne, spontaniczne postoje w polu, głośnych współpasażerów, rozwydrzone dzieci. Na mlaskanie i ludzi w sandałach ze zrogowaciałymi piętami. Wyobrażałem sobie, że będę czytał na wyrywki, szukał ładnych akapitów i udawał, że w całym tym kołysaniu i łopotaniu coś z nich rozumiem, że wynoszę z nich na wakacje jakąś naukę. Mógłbym żyć bez literatury i nic by się nie stało. Ukończyłbym robotykę i projektował łaziki pozaziemskie. Albo systemy naprowadzania do bomb o wysokiej precyzji. Brałbym za to duże pieniądze i kupił sobie samochód, elektryczny rower, thermomix. Ludzie by mnie szanowali. Wyobrażanie sobie innego porządku społecznego jest zajęciem trudnym i pełnym goryczy. Już się bardzo z tymi ambicjami męczyłem. To taki model wyobraźni, który nie bierze jeńców. Ostatnie tygodnie przechodziłem przez rozkopaną Warszawę i myślałem: wyjebane, niech dalej niszczą to miasto, niech sadzą beton i poszerzają jezdnie, niech wznoszą wieże utrapienia, niechaj wszystkie skwery otaczają płotem z wysokim napięciem, żeby donośnie brzęczało i budziło respekt. Dalej, dalej – medytowałem sobie pogodnie – to miasto jest stracone i cieszę się, że je na dwie chwile opuszczam.
Jak do niego za dwie chwile wrócę, będę miał wyjebane jeszcze bardziej. Za oknem wagonu mijały landszafty złego państwa, pojedyncze kadry układające się w interaktywny portret utrapienia: jakieś wysuszone pola, wyschnięte rozlewiska, zapadnięte szczecinki. Same przypadłości. Dotknąć albo zdmuchnąć, spalić albo zalać. Dlaczego nawet w geometrycznym środku roku ten kraj wygląda i pachnie jak utrata, smakuje jak boleść? Dałem się mu udupić, przepadałem w nim – i raczej nie było dla mnie ratunku. Wszyscy przemawiamy swoimi neurozami, przy czym są one intersujące mniej bądź bardziej. Byłem po trzydziestce i już się z tą Polską w sobie zagalopowałem, już zmarniałem, nie miałem widoków – poza zasuszonymi połaciami Mazowsza właśnie, poza tym gościem pochylonym nad wykopkami, grzebiącym gołymi rękami w twardej, jałowej ziemi. Owoce i warzywa, dania i napoje. Wsie i miasta. Myślałem, że kwitnie wszystko prócz mnie, że oprócz mnie wszystko jakoś wydobywa się ku słońcu i nastawia czułki; miałem wrażenie końca perypetii, jakiegoś kresu, który trzeba przetrzymać, przez który trzeba się przeturlać. Jakbym, prawda, był po historii, po przejściu gry i po każdym pobocznym queście, już bez spraw i korespondencji, zadłużony, ścigany przez wierzycieli, odsunięty, zamieszkały na jakimś wrzosowisku, w jakiejś lepiance. Po wygaśnięciu umowy skończyłem się i mogłem teraz swobodnie tyć, pulchnieć i pustynnieć, bo już nikogo nie interesowałem, nikt nie był już na mnie pomny.
93.
I bardzo dobrze. Po co te narzekania, te spazmy i spusty? Czy istnieje racja pisania, która kończy się tęczą? Będę jej od teraz szukał – dlatego też pora mi kończyć z tym cierpiętniczym dzienniczkiem. Noblista mawiał: „kiedy boli powracamy nad jakieś rzeki”. Radość, co pierś chwyta, omal serca nie rozsadzi! Skończyłem swoją historię i musiałem przejść nad nią do porządku. Dojechałem do wsi rodzinnej i nocowałem w małym, trójkątnym pokoiku z dzieciństwa – na twardej, niewygodnej wersalce. Wstawałem wcześnie i myłem się zimną wodą. Dużo się tutaj zmieniło. Moja miniaturowa sypialnia graniczyła z pustym pokojem po babci, w którym wciąż unosił się zapach lekarstw i starych koców – mimo miesięcy wietrzenia i gryzących kadzideł z parafialnego odpustu. Rodzice odpalali je raz na jakiś czas, wtykając dymiącą wykałaczkę w jabłko postawione na samym środku izby. Zdążyło uczciwie zgnić. Babcia zmarła w pierwszych dniach stycznia; już się przyzwyczailiśmy, że jej nie ma. Wyzionęła ducha na swoim łóżku – w momencie, kiedy ratownicy z pogotowia zbierali się, by przenieść ją na nosze i odwieźć do szpitala. Był kwadrans po ósmej, lodowaty poranek. Dobrze, że nie zdążyła do tej karetki, że sobie zmarła spokojnie w swoim pokoju. Pogrzeb odbył się trzy dni później. Przed uroczystością zaszliśmy do kaplicy, gdzie leżała w otwartej trumnie. Wyglądała dostojnie. To uporczywe wpatrywanie się w zmarłych. Na przełomie zimy i wiosny śniłem o niej regularnie, była bardzo blada, miała na sobie nocną koszulę z drobnym haftem. Chciała mi coś powiedzieć, oczywiście. Miesiąc po babci – w pierwszych dnia lutego – zmarł jej syn, a mój wujek, schorowany od dłuższego czasu wdowiec, mieszkający samotnie na piętrze. Zawsze mówiło się u nas, że „na górze”, że idziemy do wujka „na górę”. Na wspólnej klatce trzeba było wejść po schodach. Do jego mieszkania wchodziło się przez drzwi z zielonym szkłem i skrzypiącym mechanizmem. Wujek od dawna był już słaby; rak pożerał jego krtań. Ostatnie tygodnie spędził w szpitalu. Nie wiem, kiedy mogli widzieć się po raz ostatni. W dniach, gdy miał jeszcze trochę siły przychodził czasami pokazać się babci – swojej matce. Od tygodni nie dbał o higienę, nie mył się, nie szczotkował zębów. Wszyscy oni byli mi bliscy i cóżże po tym? Przez chwilę zapachy i klamoty. Byłem śmiertelny, śmiertelne więc rzeczy chodziły mi po głowie.
Jeszcze. Z tarasu wujka na piętrze rozpościerał się widok na Wołek, Żar i Trzonkę, kameralne szczyty Beskidu Małego, wszystkie w zasięgu roweru. Zachodziłem na dwie chwile, żeby się tępo pogapić. Cieszyła mnie ta własna miałkość, prowadziłem ją za rękę i rozsiadaliśmy się nad brzegiem Soły. Nasze biesiady były długie, nad rzeką zmrok zapadał powoli, ale kiedy już nastał, był absolutnie wspaniały, mgła z ulgą padała na taflę jakby po ciężkiej dniówce w spieczonym polu. Ten chłop naprzeciw wykopek, w koszuli i słomianym kapeluszu. Pod język wsadziłem sobie kwaśny kartonik, aż się rozpuścił; popiłem muszynianką z plastikowej butelki. Minęło trochę czasu, mały kawałek lata, jeden piksel. Łamałem gałęzie na ognisko i ich trzask roznosił się po wiklinie przeciągłym, pustym echem, we włosach miałem zapach dymu, dłonie spierzchnięte i zabarwione leśnym runem, jakąś drobnicą z listowia. Mrowienie z tyłu głowy. Tylko teraz, z tą marnością trzymaną za rękę i kartonem rozpuszczonym pod językiem, było mi nieźle i mogłem się znieść. Rzeczy, o których myślę, że są ważne, jakoś istotne, nieodmiennie ropiejące i skończone. Gdzie jesteś, przeżycie? Zaranne, bolesne i pewne, takie, że można je sobie położyć na ramionach i iść z nim jak z krzyżem do wiadomego końca. Bałem się i pociłem, oblatywał mnie strach, który chciałem wytańczyć wokół ogniska. Na myśl o mieście miałem mdłości. Musiałem odejść na stronę, usiąść między dwoma masywnymi korzeniami, które lata temu zniosła tu powódź i takie już sobie na kamienistej plaży zostały: oblepione ziemią, porośnięte szczecinką. Poruszone i śmiertelne. Zamieszkać w lepiance albo drewnianym szałasie tuż przy linii drzew, przez cztery sezony nosić tę samą skórę i kamieniem na kamieniu sporządzać inwentarz chrustu, pisać poematy o wyschniętych rozlewiskach, o życiu nocnych zwierząt. Miałem wrażenie, że się z siebie wylewam, że składam się z randomowo generowanych heksów. Że zaraz trzeba mnie będzie z tego zbierać. Położyłem się w pewnej odległości od ogniska. Kamienie były chłodne, na poły zatopione w wilgotnym żwirze. Przyglądałem się sobie – jak się powoli rozpuszczam, jak się zapadam. Obok miałem wodę i ścianę wikliny, różne linie lasu. Ta walka trwała i zaczynała pęcznieć.
— (ur. 1991) krytyk literacki, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN, gdzie napisał rozprawę dotyczącą twórczości poetyckiej Tomasza Pułki. Stypendysta m. st. Warszawy za rok 2022. Publikuje w prasie i internecie. Redaktor „Małego Formatu”.