fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Wypadałoby pozmywać. Nie miałem czasu, grałem na playstation. Miałem mało czasu, strzelałem do zombich. Kitrałem się w krzakach i za winklami. Żadnego strachu, żadnych kłamstw, żadnych przemilczeń; będę mówił tylko prawdę i opowiem, jak było — ku ogólnemu pokrzepieniu. Tak naprawdę rzadko sięgałem po pistolet. To było za drogie, głośne, zbyt ryzykowne. Najczęściej zachodziłem zombich od tyłu, a potem ich dusiłem albo dźgałem, jednego po drugim, jednego po drugim. Z paszcz ulatywała im wtedy buraczkowa maź, coś tam wrzeszczeli, wyrywali się. Wyobrażałem sobie, że to zarządcy dużych przedsiębiorstw. Że mnie zatrudniali za jakieś grosze, a gdy byłem już styrany, nie chcieli przedłużyć umowy. Gdy osuwali się na ziemię, mówiłem sobie: „jebać ich widłami od gnoju”. Lubiłem to — czułem, że żyję. Wszyscy się trochę szamoczemy, ale to z czasem ustaje. Jest nam dobrze albo źle, lekko albo ciężko, aż się wreszcie to lekkie bądź ciężkie kończy. Mówimy nad czyimś grobem: „patrz, tak się w życiu kręcił i rwał, miał tyle spraw, udręk”. Nie widzę powodu, dla którego po tym wszystkim miałoby wciąż być niespokojnie. Mówiłem sobie zatem z padem w ręce, że jeśli do kogoś strzelam, to robię to dla dobra tych stojących po drugiej stronie lufy. Człowiek wyświadcza komuś przysługę — i chciałby, żeby dla niego ktoś inny też coś takiego zrobił. Fantazjowałem o swoim końcu; jakże strasznie i strasznie w tych dniach chciałem, by ktoś mnie postrzelił, pogryzł, potrącił na ulicy, zepchnął z przepaści. Nie miałem posady, pragnąłem, żeby to wszystko się skończyło, po prostu zalało ciemnością. Przyjdzie mój czas — wyobrażam sobie, że przesadzam, że wyskakuję na rój zombich z piłą i jest ich jednak za dużo. Że mnie rozszarpują i zostawiają na ulicy mój pokraczny, pokaleczony tors, który przeleży w jednym miejscu przez następne dwie dekady, aż przebije go bluszcz. To się wydarzy — tego dnia słońce będzie wysoko na niebie. Stracę cierpliwość i nacisnę zły guzik. Tymczasem szło mi nieźle, zbierałem i oszczędzałem amunicję. Gdzieś przede mną ciągle tlił się pożar, coś dogorywało, jakieś wraki, wadliwe mechanizmy, bohaterowie wypadków. Przechodziłem od poziomu do poziomu i widziałem, jak ogień bierze rzeczy w swój nawias. Każdą planszę muszą wieńczyć płomienie — ważne, żeby coś się tliło, żeby w powietrzu wisiał czarny dym. Pomyślałem, że to metafora życia, przeraźliwie słaba. Świat obiegła katastrofa, ale w zlewie czekały naczynia. Trochę to zaniedbałem. Jeszcze chwila i zrobię z nimi porządek. Tłuszcz, który trzeba będzie zebrać papierowym ręcznikiem. Plamy po sosach, przywarte, obleśnie zastygłe na obrzeżach naczyń, sztućców, zalegające plackiem na krawędziach miseczek — znaki, że kiedyś to był świat, że ongiś to się jadło, szczękało zastawą. Trzeba będzie szorować. W dniach tych wiosennych interesowały mnie w zasadzie tylko dwie rzeczy: jedzenie i playstation. Fantazje o gotowaniu wespół z godzinami przy padzie, rosnące paznokcie, gryzący zarost. W nocy szuranie zębami. Musiałem pozmywać, ale czas naglił, pora była późna. Towarzysz mojej podróży tropił zbiegłych rebeliantów, a ja asystowałem. Wspólnie przeczesywaliśmy miasta i miasteczka. Mieliśmy ich wszystkich znaleźć i nadziać na pal. Wiedzieli, że nie ma z nami żartów, więc uciekali co sił. Byliśmy znani z okrucieństwa. Z bazy obserwowało nas dowództwo. Krążył nad nami dron, miał kamery na podczerwień i ultrafiolet, wyczuwał ciepło nasze i zbiegów. Obserwowani, nie mieliśmy więc wyjścia, musieliśmy ich dorwać. Patron czy szpieg?

Kawa czy kakao? Bo zaraz stawiam wodę. Albo mleko. Co wolisz? Niech sobie dochodzi, wezmę się za naczynia. Niech się zagotuje, akurat poodkurzam, ze stołu zetrę okruszki tytoniu. Tęsknię za paleniem, za kręceniem szlugów. W grach już nikt nie jara, prawie. Jeśli jara to jest zły. Albo przynajmniej upominany. Proszą go, żeby się odsunął i poszedł zapalić za róg — jeśli już musi. I tak sobie potem gdzieś tam stoi bez nikogo u boku, skurczony, zapadnięty, z rozwianymi włosami, bo w tych scenach samotnego palenia zawsze wieje. Straszą nim dzieci. Mama wskazuje palcem i mówi do Jacusia: „patrz, od palacza do zombiego krótka zaiste droga, jeden-dwa razy nie zmyjesz naczyń po obiedzie i też taki będziesz, w takiego się właśnie obrócisz”. Z przetrąconymi opuszkami, z bliznami, z pożółkłym uzębieniem, nalotem na policzkach. Jednego dnia stoję przy ruchliwej alei i czekam na światło. Gość przede mną wypuszcza chmurę dymu, która pada mi na twarz — jak to jebie, niemożliwe. A jednak tęsknię. Zapaliłbym i pomyślał o zmywaniu. Usiadłbym przy poplamionym stole, rzucił okiem na zlew, dał pauzę w rozgrywce. Poczekałbym na wodę albo mleko, zanim dojdą. Mam na koncie dziesiątki cichych zabójstw. Postać rozwija się kosztem gracza. O ile ten drugi kurczy się w życiu i zużywa, o tyle ta pierwsza zdobywa nowe skille i atrybuty. To miła, sympatyczna dziewczyna, którą zły los zmusił do przykrych rzeczy. Jak większość z nas. Mieliśmy błyszczeć, a tak naprawdę zmywamy naczynia. Mieliśmy rosnąć, a gnijemy przy konsoli. Nie żal mi tego wszystkiego, tego mojego ubywania, niech postać rozkwita w przetrwaniu za mnie, ja się dawno skończyłem. Jestem skończony już od jakiegoś czasu, tak myślę. Dni wstają, patrzę na ścianę. Za okno na odrapaną kamienicę. To też jakaś metafora życia — równie słaba co dym czy tam płomienie, już nie pamiętam, jakieś pogorzeliska. Te ropiejące fasady prześladują mnie w każdym mieście, które okupuje mi banię. W grze ściany budynków zazwyczaj pokrywa bluszcz. Albo grzyb z zarodnikami, ale to rzadziej. Trzeba wtedy bardzo uważać, najlepiej chodzić z maską. Ciągle się w tamtej rozgrywce paliło, niebo było od tego czerwone jak pustak, jak cegła. O, to dopiero przenośnia. Cegłą rzucam, by zwabić zombich. To dość proste. Ciśniesz kawał w szybę i zlecą się w ciągu kilkunastu sekund. Duży wtedy harmider. I jak się już zbiorą w mały rój, z plecaka wyciągasz bombę. Jest owalna, ma wystający lont.

Zaraz dam se po ryju. Ja już nie mogę. Dni z brakiem higieny, z dietą podręczną, ze zjadaniem własnych mięśni. Jak długo tak można, ile trzeba wyczekać, aż się sponiewierają we mnie tkanki i zamkną żyły, aż w oczodołach zetnie się białko? Wieczory ze stertą brudnych naczyń w zlewie. Coś zaczęło tam wyrastać, jakaś dziwna narośl. To było wczoraj, chciałem dołożyć do stosu. Wchodzę do kuchni i widzę, że jest jakoś inaczej. W powietrzu dziwny, mdły zapach. Warstwa pleśni wystaje więc lekko ponad powierzchnię w tym zlewie, otula wszystkie talerze, jakby roztaczała nad nimi parasol, obrysowywała im kontury. Piętra niedzielnego wieżowca, tu wsporniki, tam odważniki, cała struktura z mazi i ropnia. Dziś popołudniu — akurat dochodziła siedemnasta — uchyliłem drzwi i dostrzegłem tam prześwitujący ukwiał. Był jeszcze niewielki, miał pewnie pięć centymetrów, górował nad stertą jak iglica i falował powoli, jakby zalany, podrygujący leniwie na dnie spokojnego morza. Na dnie morza to by się dopiero działo, myślę sobie. Chciałbym być stadem, planktonem. Patrzę na to wszystko dwie chwile, na to rodzące się w zlewie życie, na postępujące mikroby. Robią na mnie wrażenie, żal mi kończyć ich przygodę. Potem zamykam drzwi, odklikuję pauzę, wracam do rozgrywki. Cieszę się, zdobyłem nową broń. To metalowa kusza, do której zaraz dospawam celownik optyczny. Świat jest mroczny i trzeba mieć baczenie. Trzeba mieć ciągłe baczenie na rój, kotłujący się z powodu zbitej szyby. Jest ich tam już kilkadziesiąt, łażą w kółko, muskają się tymi swoimi strupami. Myślę, że brakuje im taktyki, myślenia strategicznego. To tak jak mnie, ja się po prostu skończyłem. I wtedy odpalam bombę — i niebo znowu robi się czerwone, jest jak język, zawilgocone jak podniebienie, sklepione niby portal katedry albo taki do innych światów. Po wszystkim odchodzę za winkiel. Blade światło z rzutnika pada na tapetę w kwiaty, za oknem ciemność, mnę oczy aż kontury rzeczy rozchodzą się w różne strony, nachodzą na siebie, ustawiają w poprzecznych szeregach. Kładę się, śpię płytko. Wstaję w nocy i mam pewność, że w kuchni dzieje się coś dziwnego, dochodzi stamtąd jakieś bzyczenie — jakby w wodzie rozpuścić tabletkę musującą. W wielkim dzbanie cały blister. Myślę, że to złowrogie. Że lepiej trzymać się z dala.

To, co zobaczyłem w kuchni kilka dni później, przeraziło mnie. Ukwiał zmutował i piął się już po kafelkach, dobrał się do chlebaka, do krajalnicy, sięgał po szuflady. Lada chwila dotrze do spiżarki. Jak to możliwe? Miał liczne odnóża, białe pręgi, od których uchodziły drobne macki — wyglądały jak naczynia włoskowate. Wytropiliśmy połowę zbiegów, ścigaliśmy się z nimi na obrzeżach dużego miasta. Było jasne: uciekają do lasu. To nie potrwa już długo. Tymczasem macki znad zlewu wykonywały w moją stronę powolne, drobne ruchy, trzeba było się dobrze przyjrzeć — wychylały się do mnie i wyciągały niewidzialne łapki. Im bardziej się zbliżałem, tym były bardziej energiczne, żwawsze, jakby podjudzone. Ukwiał opanował tę część kuchni i niewiele mogłem z tym zrobić, był poważny, jak osobny żywioł. Bałem się tego. Miałem wrażenie, że na mnie syczy. Tylko gdzie gęba, do której mógłbym przemówić? A to przecież moje mieszkanie, sam płacę czynsz, sam zmywam naczynia. Pomyślałem, że to dobry moment, wreszcie się tym zajmę, w końcu to załatwię. Najpierw sięgnąłem po nową gąbkę — ścierką strzepałem różowy nalot dochodzący do szuflady. Stanąłem naprzeciw zlewu. Grzybnia naprawdę pochłonęła go w całości, przypominała wielką gulę ciemnego ciasta, pokrytego jakąś białą mączką, rzadkim puchem. Od tego się zaczęło, od tego guzka, który pokrył sobą naczynia. Pomyślałem o wacie cukrowej, o wiejskim odpuście. Guzek zbudował się cały z wody, naczyń i resztek jedzenia. Kiedy tak stałem, nagle na narośli pojawił się pęcherzyk. Był niewielki, ale rósł, pęczniał dostojnie, dało się dostrzec błonkę, cienką pokrywkę, pod którą leniwie przelewała się jakaś ciecz, skapywała. Stałem tam więc i wyciągnąłem rękę, wyprostowałem palec wskazujący i zbliżyłem go do puchu, do cienkich nitek otulających gulę. Niedługo potem muskały mnie już po tym palcu, czułem ich ciepło. W kilkanaście sekund wyciągnęły się i objęły całą moją dłoń, było mi z tym przytulnie, przestałem się bać, wiedziałem, że tak właśnie ma być — że los zmusza nas do rzeczy przykrych mniej bądź bardziej. Po nadgarstku pięła mi się narośl, składała się z drobnych, oliwkowych żyłek. Po jakimś czasie — minął może kwadrans, kiedy tak stałem przed zlewem na baczność — całe moje przedramię pochłonęła już grzybnia. Mógłbym się od niej uwolnić, ale nie miałem na to ochoty. Czułem, że coś tam przy palcach pulsuje, że się coś przetacza, że mnie trochę mrowi na opuszkach. Robiło mi się ciepło. Pęcherz, który do tej pory rozciągał się jak balon, wreszcie pękł, a w jego sąsiedztwie wyłoniło się kilka nowych. Uszło z niego trochę kleistej flegmy, która osiadła na mojej koszuli. Poczułem dziwny zapach, naraz mdły i gryzący, znowu ten dźwięk rozpuszczającej się tabletki, czegoś musującego, bąbelków. Ciecz z pęcherza, która opadła częściowo na koszulę i podłogę wokół zlewu, zaczęła bulgotać. Patrzyłem, jak plamy powiększają swój obwód, jak się z dyskretnym sykiem nawarstwiają, jak ta z dołu nachodzi na moje buty. Obie rosły jak na drożdżach i wżerały się w materiał, czułem już na brzuchu ciepło i gilgotanie, coraz twardsze i cięższe cząsteczki dostające się do mojego pępka. Rozejrzałem się wokół. W powietrzu unosiły się pyłki, przypominały te od traw, od kwiatów na wiosnę, na które miałem uczulenie. Puchłem od nich — wtedy, jako dzieciak. Dopiero teraz dostrzegłem, że w lewym górnym roku kuchni rozrósł się nowy ukwiał — był śnieżnobiały i wyrastał z grubego guzka, oplatającego okoliczne rury i szafki naścienne. To było teraz jego królestwo, ta kuchnia, a ja właśnie przybyłem na audiencję. To coś z podłogi oplotło mnie aż do kostek, stwardniało jak beton i nie mogłem ruszyć się z miejsca. Cienkie nitki pięły się już w kierunku kolan, niosły ze sobą ciepło i jakąś dziwną słodycz. Przypominały ryżowy makaron, ten cienki. Co będzie z moją konsolą, z tymi buntownikami? Stałem zatem gotowy, wycelowany w gulę ze zlewu, która rosła i rosła, z niej też wystawały te nitki i ukwiały, i one uśmiechały się do mnie, każda jedna i wszystkie razem. Doszło do mnie, że jeszcze się chwilę poszamotam, wykręcony, zły na wszystkie strony i fronty — aż wreszcie ustanę. A one, te drobne ukwiały, cienkim głosikiem zaczęły śpiewać mi piosenkę.

Krzysztof Sztafa
(1991) prozaik, okazjonalnie krytyk literacki. Autor powieści "Wielka radość w polskich domach" (WBPiCAK 2024). Redaktor "Małego Formatu". Mieszka w Warszawie.
POPRZEDNI

varia poezja  

Przedmowa do listu samobójczego w dwudziestu tomach

— Amiri Baraka

NASTĘPNY

varia felieton  

Kocur literacki (4): Nowe wiersze i stare sprawy

— Barbara Rojek