fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Samoorganizacja: taktyki ruchów oddolnych

W cyklu prezentujemy analizy, reportaże i rozmowy poświęcone sposobom organizacji ruchów społecznych, związków zawodowych i spółdzielni.

Kliknij, by zobaczyć inne teksty z cyklu.

Ciepły wieczór. Krakowskie Czyżyny spowija zapach późnej wiosny. Przy ulicy Kamionka w niskich budynkach z lat 50. palą się nieliczne światła. Osiedle wieńczy trzykondygnacyjny bloczek, poobwieszany transparentami. Przed wejściem grupa młodych ludzi pali papierosy. Okna za ich plecami są całkowicie ciemne. Przed dwoma tygodniami administrator obiektu – Uniwersytet Jagielloński – wyłączył prąd. Trwa dziesiąty dzień okupacji Domu Studenckiego „Kamionka”.

 

Z korepetycji nie wyżyjesz

Kilkanaście godzin temu przyjechałem tu, by zobaczyć jak strajk, o którym głośno zrobiło się w całym kraju, wygląda od środka. Teraz wracam ze spotkania z władzami i samorządem uczelni, na które mnie nie wpuszczono. Nic straconego, popatrzę jak wyglądają leniwe strajkowe wieczory. Karimatę i śpiwór mam już rzucone w jednym z pokojów. Z latarką w dłoni wchodzę do niego, by wyciągnąć bluzę z plecaka.

Przed budynkiem na drewnianych krzesłach siedzi w kręgu kilkanaście osób. W środku młody chłopak prowadzi wykład o najnowszej historii Izraela. Takich spotkań odbywa się tu kilka dziennie – a to o prawie, a to o socjologii, a to o obserwacji zwierząt na małopolskich łąkach. Do tego koncerty, warsztaty z sitodruku. Porządny program kulturalny. Teraz studenci spierają się o kolonialną naturę projektu państwa żydowskiego. W tym czasie ktoś inny zajada zupkę chińską na schodach przed wejściem. Żarzą się końcówki papierosów. Wygląda to na jakieś awangardowe kolonie. Tylko napisy na transparentach – „RATUJMY KAMIONKĘ”, „STUDIA NIE TYLKO DLA BOGATYCH”, „UCZELNIA NIE KORPORACJA” – przypominają, że toczy się tutaj walka.

– Daj spokój, ja płacę 1600 złotych za pokój 40 minut tramwajem od wydziału. Całe szczęście mam jako takie wsparcie od rodziców, ale jeżeli ktoś go nie otrzymuje, to ma poważny problem. Musi podjąć pracę, często na pełen etat, minimum trzy czwarte i godzić to ze studiami. To nie jest jakieś dorabianie sobie korepetycjami – mówi mi Kasia, studentka arabistyki, która deklaruje się jako fanka akcji w DS „Kamionka”. Rozmawiamy w kolejce na otwarte spotkanie z władzami UJ. Gdy dochodzę do drzwi auli wydziału politologii, od sympatycznych dziewczyn z samorządu dowiaduję się, że w spotkaniu nie mogą brać udziału osoby spoza uczelni, a media potrzebują „osobistego zaproszenia z biura rektora”.

– Powinni budować akademiki, a przez lata tego nie robili. Sam nigdy nawet nie rozważałem, że mogę się o niego ubiegać, bo minimum socjalne, które trzeba spełnić, jest tak niskie, że jak nie jesteś z naprawdę ubogiej rodziny, to już masz problem – mówi Tomasz z filmoznawstwa, który do Krakowa przyjechał z Podkarpacia. Z kolegą dzielą na dwóch 2600 złotych czynszu. Rzeczywiście, ostatni akademik UJ – Bursa Jagiellońska – powstał w latach 70. Od tego czasu liczba studentów wzrosła z siedmiu do prawie czterdziestu tysięcy.

Tomasz zaznacza jednak, że nie jest pewien, czy nielegalne wdzieranie się do budynku było najlepszym sposobem: – Ale może nie dało się inaczej? – pyta. Zagaduję jeszcze kilka osób, w tym członków samorządu studentów, który z uczestnikami okupacji nie jest w najlepszych stosunkach. Poparcie dla walki o „Kamionkę” wydaje się niemal powszechne. Bo i napięcie – nim eksplodowało – narastało przez lata.

 

Rektor się nie patyczkuje

Czynsze rosną lawinowo w całej Polsce. – W Krakowie od pandemii skoczyły dwukrotnie. Wielu studentów zwyczajnie nie jest w stanie się utrzymać. Inni, zmuszeni łączyć naukę z pracą, albo przemęczeni zawalają sesję, albo jadą na trójkach, nie mając szans na konkurowanie z kolegami z zamożniejszych domów. Darmowe studia to u nas fikcja – mówią okupujący. Tylko w tym roku miejsc w akademiku zabrakło dla ponad 500 studentów, którzy spełniali kryteria. A te już są bardzo wyśrubowane.

Darmowe studia to u nas fikcja – mówią okupujący

Dom Studencki „Kamionka” to w rzeczywistości dwa budynki pod adresami Kamionka 11 i 11a. Do 2018 roku, kiedy władze uczelni postanowiły go zamknąć, mieszkało tam 130 studentów. Najnowszy rozdział rozmów o przywróceniu „Kamionki” to wiosna 2024 roku, kiedy Szymon Urbanek, członek krakowskiego Koła Młodych Inicjatywy Pracowniczej, oficjalnie zwrócił się do władz uniwersytetu z takim postulatem: – Te budynki są w o tyle dobrej sytuacji, że jeszcze niedawno wyremontowane oddolnymi siłami służyły rodzinom z Ukrainy, które przez jakiś czas tu mieszkały. Liczymy na to, że dałoby się przy niewielkim nakładzie znów przywrócić je do funkcjonowania. – Uzasadniał w Radiu Kraków. Gdy po ponad miesiącu rozmów nie udaje się uzyskać żadnych obietnic, ani nawet otrzymać wsparcia od samorządu studenckiego, taktyka protestujących ulega zmianie.

W piątkowe popołudnie, 17 maja, grupa około pięćdziesięciu studentów wchodzi do jednego z dwóćh budynków „Kamionki” , znajdującego się u zwieńczenia ulicy, pod numerem 11. Drzwi okazują się otwarte, nie trzeba ich nawet wyważać. Zaopatrzeni w karimaty, śpiwory, suchy prowiant i inne biwakowe akcesoria, studenci ogłaszają początek strajku okupacyjnego. Obwieszczają, że budynku nie opuszczą dopóki władze uczelni nie zobowiążą się do remontu i ponownego otwarcia „Kamionki”. Żądają także obietnicy rozpoczęcia zapowiadanej od lat budowy akademika na kampusie UJ na Ruczaju i gwarancji, że żaden dom studencki nie będzie w najbliższych latach zamykany.

Dowiedziawszy się o tym, wizytę w Warszawie przerywa rektor elekt UJ, Piotr Jedynak. Przekazujący mu władzę Jacek Popiel uderza zaś od razu w konfrontacyjny ton. Zarzuca studentom, że nie takie były ustalenia, a rozmowy na temat przyszłości budynku miały toczyć się po weekendzie. – Gdyby coś się tam stało, to ja za to odpowiem. Nie ci, którzy bezprawnie wtargnęli do nieczynnego akademika – mówi rektor krakowskiej „Wyborczej”. Przed północą na miejscu pojawia się policja, która jednak nie wchodzi do środka. Okazuje się, że nie mają pozwolenia na wejście na uczelniany teren. – Myśleliśmy, że nas wywalą, że od razu zacznie się pacyfikacja.. Ale oni tylko stali pod wejściem i wzywali byśmy wyszli. Musiał ich wezwać ktoś inny, nie rektor – opowiada mi Amelia Antonowicz, studentka psychologii i członkini komitetu strajkowego.

Kolejne dni pokazują, że władze najstarszej w Polsce uczelni nie zamierzają się patyczkować. Najpierw odcinają prąd, tłumacząc to względami bezpieczeństwa. Studenci organizują latarki, po kilku dniach krakowski kolektyw Szmira dostarcza im generator na benzynę, dzięki któremu mogą ładować telefony i podgrzewać posiłki. Zamiast policji na miejscu pojawiają się pracownicy prywatnej firmy ochroniarskiej. Zostają ulokowani w budynku obok. – To byli w większości pracownicy imigranccy, głównie z Ukrainy. Kompletnie nie wiedzieli, po co ich przysłano, jak z nami rozmawiali, to widać było zrozumienie. Niby kazali nam opuścić budynek, ale jakoś tak bez przekonania – mówi Jakub, ps. Strachu, student z Poznania, który ma już za sobą udaną okupację tamtejszej „Jowity”. Dziesięciodniowy strajk okupacyjny był pierwszym od dawna udanym strajkiem studenckim. W dodatku takim, w którym publiczna instytucja zamiast stawiać na zysk – musiała go poświęcić, rezygnując z planów sprzedaży akademika. Na to, że uniwersytety przestaną być traktowane jak prywatni właściciele swych nieruchomości nadzieje dawało pojawienie się w „Jowicie” ministra nauki Dariusza Wieczorka. Szef resortu przymusił Uniwersytet Adama Mickiewicza do rezygnacji ze sprzedaży budynku, a także zapowiedział pieniądze na remont i obiecał budowę nowych akademików w kraju.

Władze UJ nie zamierzają jednak bawić się w ustępstwa. I wygląda na to, ze scenariusz z „Jowity” się nie powtórzy, bo strona rządowa tym razem milczy. W poniedziałek 20 maja, gdy po kilkunastu minutach fiaskiem kończą się rozmowy okupujących z rektorem, UJ ściąga ślusarzy, którzy w asyście ochroniarzy próbują wymienić zamki w obu wejściach do obiektu. – Zobaczyliśmy, że coś tam kombinują przy zamkach. Wcześniej drzwi nawet nie dało się zamknąć, a teraz wyglądało to tak, jakby chcieli nas zatrzasnąć w środku. Autentycznie poczułam na plecach zimny dreszcz, zrozumiałam, że to nie zabawa. Przecież uczelnia mówiła, że nie możemy być w środku, bo budynek jest w kiepskim stanie technicznym, a teraz chcieli pozbawić nas drogi ucieczki, gdyby faktycznie doszło do wypadku. Trzeba by skakać z okien – stwierdza jedna ze strajkujących. Ochroniarze i ślusarze zostają przegnani z budynku, tego samego dnia studenci kupują kłódkę z łańcuchem. Jedno z wejść zamykają na dobre, a przy drugim ustawiają warty. Dyżurują w nocy, warty składają się z dwóch osób i zmieniają się co dwie godziny.

– Ci ochroniarze stali w oknach i się na nas patrzyli. Najlepsze, że im też wyłączono światło –opowiada Strachu.

 

Historia pewnej prywatyzacji

A jak to z tą „Kamionką” właściwie było? Osiedle, którego częścią są oba budynki powstało w latach 50. XX wieku dla budowniczych Nowej Huty w połowie drogi między starym Krakowem a wznoszoną od zera dzielnicą. Nad okolicą górują wielkie kominy elektrociepłowni położonej kilka kilometrów dalej w kierunku Wisły. – Jeszcze kilkanaście lat temu ta część Czyżyn to był głównie niewielki przemysł, jakieś hurtownie i niskie domki, parę bloków. Wszędzie mnóstwo drzew owocowych. Zielono i cicho – wspomina pan Marek, mieszkaniec sąsiadującego z kamionką budynku. Większość mieszkańców kojarzyła ten teren głównie z powstałej na początku lat 2000. galerii M1, której niskie podłużne cielsko zajmuje cały sąsiedni kwartał na zachód.

Ostatnie lata to jednak gwałtowna rozbudowa. Deweloperka weszła tu z całym impetem, a grodzone osiedla stanęły na miejscu magazynów i domków. Obok pojawiają się kolejne supermarkety i biura. Być może w reakcji na ten boom krakowski konserwator decyduje się wpisać osiedle przy ulicy Kamionka do rejestru zabytków. I tu zaczyna się początek trwającej od pięciu lat epopei ze sprzedażą akademików przez UJ.

W 2018 roku władze uczelni ogłaszają, że od przyszłego roku „Kamionka” zostanie zamknięta, a teren wraz z budynkiem wystawiony na sprzedaż. Za zarobione pieniądze chcą postawić nowy akademik w dzielnicy Ruczaj – na tamtejszym kampusie studiuje około jednej trzeciej wszystkich studentów UJ, jednak do najbliższego akademika – w centrum miasta – mają aż siedem kilometrów. „Kamionka” jest wystawiana na sprzedaż aż trzynaście razy. Bezskutecznie. Która firma kupi dom objęty ochroną konserwatora, gdy wokół tyle jest wolnych terenów? W 2022 roku, po rosyjskiej inwazji na Ukrainę, budynek zostaje wyremontowany i zamieniony w ośrodek dla uchodźców. Przebywają tam tylko kilka miesięcy, przeniesieni następnie do nieodległego Hotelu System. W „Kamionce” zostają jednak niektóre łóżka, ściany są świeżo odmalowane. Gdy po kolejnych dwóch latach do środka wchodzą studenci, okazuje się, że mają tu całkiem przyzwoity standard. – W życiu nie spałem na wygodniejszym materacu, dojazd do mnie na wydział też lepszy – śmieje się Paweł, który za mały pokoik w bloku na Krowodrzy płaci 1200 złotych.

»Kamionka« jest wystawiana na sprzedaż przez UJ aż trzynaście razy

Wystawienie DS „Kamionka” na sprzedaż uniwersytet uzasadnia między innymi niskim standardem, ale też brakiem możliwości dostosowania do potrzeb osób z niepełnosprawnością (ze względu na wpis do ewidencji zabytków) oraz rzekomo bardzo złym dojazdem. Ten argument wydaje się najbardziej absurdalny, bo tramwajem na staromiejski rynek jedzie się stąd dwadzieścia minut. Przez lata był to też najlepiej oceniany w ankietach akademik UJ. Na korzyść decyzji o sprzedaży przemawia jednak fakt, że nie zawsze udaje się zapełnić wszystkie miejsca. – Może i w 2018 roku faktycznie nie było tylu chętnych, ale od tego czasu sytuacja kompletnie się zmieniła. Widać to po tym, że chętnych na akademik jest dużo więcej niż samych miejsc. To zresztą ogólnopolski problem – twierdzi Adam Ochwat z Warszawskiego Koła Młodych Inicjatywy Pracowniczej.

 

Bez miejsca dla siebie

Koła młodych to jeden z filarów okupacji. W Krakowie pojawiła się cała międzymiastówka – jej członkowie z Łodzi, Poznania, Warszawy, niemal wszyscy to studentki i studenci, często ze sporym doświadczeniem przy podobnych akcjach. Ze środków związkowych wzięto pieniądze na początek strajku, jedzenie i podstawowe środki dla okupujących. Ich znak rozpoznawczy to czerwone kamizelki. Inicjatywie Pracowniczej  do tradycyjnego „tradeunionizmu” jednak daleko. To raczej miejsce dla osób, które chcą angażować się w życie studenckie na alternatywnych zasadach, bo z uczelniami – od lat przypominającymi molochy do wydawania papierków – trudno się identyfikować.

Ustawa Prawo o szkolnictwie wyższym nie przewiduje dziś innej reprezentacji studentów niż samorządy. A te od lat służą głównie jako trampolina dla ambitnych studentów, którzy pracę w samorządzie traktują jako pierwszy etap w biznesowej czy politycznej karierze. – Samorząd nie reprezentuje studentów, głównie zajmuje się współpracą z korporacjami. Juwenalia stały się całkowitą komercją, to nie jest już żadne święto studentów – skarżył się Adam Ochwat na łamach warszawskiej „Wyborczej”. Tak samo jest w przypadku sporów zbiorowych, których prowadzenie art. 106 wspomnianej ustawy przyznaje tylko samorządom oraz ogólnopolskim stowarzyszeniom. Dopuszczenie do tego także związków zawodowych to jeden z głównych postulatów IP.

Koła młodych to dziś więc coś na zasadzie organizacji samopomocowej czy platformy protestu, której parazwiązkowe struktury pozwalają sprawniej działać. – My nie chcemy być aktywistami, którzy chodzą od manifestacji do manifestacji. Angażują się w różne akcje tylko reaktywnie. Naszym celem jest tworzenie struktury – dodaje Ochwat. Z Warszawskim Kołem Młodych IP zapoznaję się półtora roku wcześniej. Piszę wówczas tekst o organizowanej przez nich ankiecie na temat położenia materialnego młodych osób. Ma ona stanowić podstawę raportu, który można przedstawiać władzom Uniwersytetu Warszawskiego, gdy stwierdzą, że studentom wcale tak źle się nie żyje. Od tego czasu ze stołecznym kołem IP rozmawiam także przy akcjach domagania się tanich stołówek na uczelni albo przy „wielkim spaniu” zorganizowanym w Bibliotece UW jesienią 2023 roku, gdy okazało się, że kilkaset osób, którym z powodu sytuacji materialnej przysługiwało zakwaterowanie w domach studenckich UW, nie zdołało go jednak uzyskać. Rektor Alojzy Nowak zbywał temat stwierdzeniami, że UW akademiki przecież buduje, a problem jest wyolbrzymiany.

 

Ulga zamiast radości

Dzień zmierza ku końcowi, komary zaczynają kąsać. Po wykładzie i dyskusji o Izraelu ludzie dodają się do znajomych na Facebooku i innych portalach. Z latarkami z telefonów i czołówkami strajkujący chodzą po ciemnych korytarzach, wchodzą do pokojów i znów wychodzą przed akademik zapalić papierosa. Ze wspólnej kasy zamawiają dziesięć ogromnych pizz. Czekają na grupę, która już od pięciu godzin prowadzi rozmowy z władzami uczelni. Dochodzi 22. Na telegramowej grupce pełno irytacji, że dyskusja ciągnie się bez sensu. „Kto jeszcze zada pytanie ma bana” – ogłasza ktoś. Chcą wracać do domu. W końcu przed 23 jest informacja. Udało się dogadać, samorząd i rady wydziałowe oficjalnie nas poparły, w ciągu dwóch dni powinniśmy mieć podpis rektora pod porozumieniem. „Kamionka” zostaje.

Kilkadziesiąt minut później ekipa triumfalnie wraca pod akademik. Nie ma jednak miejsca na imprezę. Jak co wieczór rozpoczyna się wspólne posiedzenie w piwnico-świetlicy. Czuję się jak na seansie spirytystycznym. Siedzimy w kółku, między nami pali się kilka świeczek. – Mamy to. Na początku powiedzieli, że dają nam godzinę. Potem, że dzień. Nie poddaliśmy się i udało się wygrać. Ale teraz musimy patrzeć im na ręce, teraz wszystko może zablokować senat uniwersytetu. Mogą kręcić – przestrzega Amelia Antonowicz. Inne postulaty też zostaną spełnione, w tym obietnica niewyciągania konsekwencji prawnych wobec uczestników okupacji. Panują niezłe nastroje, ale ludzie są zmęczeni. I nie ufają. Na opuszczenie „Kamionki” mają jeszcze dwa dni. Stać się może wiele. Ludzie zgłaszają się na nocne warty pod budynkiem.

Kładę się w pokoju na parterze, gdzie śpię na dwóch karimatach oparty o szafę. Obok dziewczyna na dmuchanym materacu i chłopak na polówce. Myję zęby i twarz w lodowatej wodzie, czytam przy latarce z telefonu. Zasnąć trudno, bo w podziemiach towarzystwo zorganizowało karaoke. W tym celu uruchomiono nawet „bulbulator”, jak pieszczotliwie strajkujący nazywają generator prądu na benzynę odpalany na kilka godzin dziennie, żeby podładować telefony albo włączyć nocą film. Ogólnie standard jest jednak niezły, a porządek – większy niż w niejednym mieszkaniu. Spodziewałem się czegoś innego: radosnej improwizacji.  Grupa sprzątająca zamiata śmieci, a grupa gotująca robi dla wszystkich obiad. Porządkowi sprawdzają, czy regulamin jest przestrzegany, spotkania zaczynają się prawie o czasie.

Dzień drugi. Poranny energetyk i rozmowy o skłotach i lewicowych miejscówkach w całej Polsce. Ktoś puszcza z głośnika Paktofonikę, potem „Mówię ci, że…” Tiltu. Kombatancki klimat (wczoraj na karaoke śpiewali Kaczmarskiego). Ktoś gra na bandżo, kryjąc się przed prażącym słońcem pod parasolem. Na telegramowej grupce pojawia się plan dnia. Poranny wiec przełożony zostaje na moment, gdy władze UJ prześlą wreszcie proponowany dokument protestującym. – Coście załatwili wczoraj? – pyta starsza pani mieszkająca obok. – Bardzo dobrze, cieszę się, że się udało. Przecież to od lat stoi puste.

W trakcie jednego z warsztatów pod „Kamionkę” zajeżdża białe auto. Ze środka wychodzą trzej eleganccy mężczyźni. Delegacja od rektora. W środku idzie zastępca kanclerza UJ ds. administrowania nieruchomościami, Marek Uliński. Po jego bokach przedstawiciel rzecznika prasowego i prowadzący sprawę mecenas. – Mamy porozumienie, kto z was może je przeczytać i podpisać? – pyta Uliński. Kilkoro strajkujących schodzi do świetlicy. Czytają tekst. Zawiera właściwie wszystko, czego się domagali: wstrzymanie sprzedaży, remont akademika oraz sporządzenie niezależnego kosztorysu. To ostatnie po to, by uniknąć podejrzeń, że uczelnia sztucznie zawyża koszty, żeby potem powiedzieć: „nie ma pieniędzy”. Do tego obietnice budowy nowego akademika na Ruczaju oraz zwiększenia liczby miejsc dla studentów UJ. A także gwarancja, że nikt z okupujących nie będzie za swoje zachowanie ciągany po sądach. Atmosfera jak przy porozumieniach sierpniowych. Ktoś nawet rzuca żart o tym, że brakuje tylko wielkiego długopisu. Jutro do 14 mamy opuścić „Kamionkę”. – Tylko szkopuł jest taki, że remont musi jeszcze zostać zatwierdzony przez Senat UJ, więc tak naprawdę nic nie jest wiążące – mówi Dawid Małecki, student UJ, który podpisywał dokument. – Nie wiem, czemu mnie wzięli do podpisania, u nas nie ma żadnego lidera, ale tak jakoś wyszło, że ja podpisuję wszystkie papiery.

W trakcie jednego z warsztatów pod »Kamionkę« zajeżdża białe auto. Ze środka wychodzą trzej eleganccy mężczyźni. Delegacja od rektora

Atmosfery radości nie ma. Dominuje raczej ulga, bo po tylu dniach ludzie są już poważnie zmęczeni. – Najważniejsze jest chyba to, że przesuwamy dyskurs. Podnieśliśmy określony temat i udało się nam osiągnąć efekty idące wbrew obecnym trendom – dodaje Dawid. – Sławetne okienko Overtona zostało przesunięte. A nie boicie się, że zostaniecie wchłonięci przez mainstream tak jak inne ruchy oddolne przed wami? – pytam, podając za przykład m.in. ruchy miejskie, od których duże partie zapożyczyły (i pozbawiły radykalizmu) mnóstwo postulatów, właściwie eliminując z czasem tego typu organizacje z gry o realną zmianę polityki samorządowej. – Mamy mocną związkową strukturę, nie chcemy się kolegować z politykami. Oczywiście na „Kamionce” się nie kończy. Nam chodzi w ogóle o zmianę sposobu myślenia o mieszkalnictwie oraz szerzej o tym, co jest prawem socjalnym – mówi Dawid, zapowiadając, że od października koło młodych IP zacznie w Krakowie kampanię na rzecz taniej gastronomii w pobliżu uczelni.

 

Bunt to nie karnawał

Media rozpisują się o największej fali protestów studenckich od końcówki lat 60. XX wieku. Nanterre, Berkeley, Bolonia znów są ośrodkami politycznej kontestacji – tym razem z wojną w Gazie w tle. Także w Polsce w czasie, gdy jedni studenci UJ okupują „Kamionkę”, inni rozbijają obóz na Wydziale Filozoficznym UJ przy ulicy Grodzkiej, by protestować przeciw współpracy uczelni z Izraelem. To samo dzieje się w Warszawie. Sam piszę ten tekst w BUW-ie, gdzie na słupach ogłoszeniowych w holu widzę mnóstwo plakatów związanych ze studenckimi akcjami. Identyczne jak w Krakowie żądania zerwania związków z Izraelskimi firmami. Obok wlepek „Akcji Socjalistycznej”, stare już plakaty zapraszające na solidarnościówkę z „Kamionką”. Niby nic nowego – w BUW-ie często pojawiała się taka agitacja. Dominowały jednak inne treści – a to dni kariery, a to staż w USA, a to festiwal filmowy. Prawdziwe przesilenie, czy kolejna fala przyboju, po której nie zostanie nic oprócz piany?

To, że studenci – czy też generalnie ludzie młodzi – są nośnikami rewolucyjnych idei, to banał. Wiadomo, mają relatywnie dużo czasu, mało do stracenia, świeże głowy. Jeszcze niezepsuci przez świat, są mniej cyniczni. Od narodzin współczesnej polityczności, gdzieś w okolicach rewolucji francuskiej, to oni buntują się najczęściej. Rosyjscy dekabryści, rewolucjoniści czasu Wiosny Ludów, socjaliści początków XX wieku. Nie zawsze zresztą wspierali ruchy  lewicowe – przykładem częste nie tylko w Polsce wsparcie młodzieży akademickiej dla faszyzmu.

Ten cały ruch miał swój symboliczny szczyt w roku 1968. Można odnieść wrażenie, że od tego czasu zachodni kontestatorzy zostali upupieni. Dostali wycinek tego, o czym marzyli – wolność obyczajową. Jednocześnie świat kapitału odkrył, że rewolucja jest cool i można ją zamienić w produkt. Tak zamieniano w niego wyrastające z autentycznego korzenia subkultury hipisów czy punków. W tej optyce podstawowym dobrem, które ma nabywać młody człowiek, są „doświadczenia” czy też „przygody”. Podróże autostopem, festiwale, wolontariaty, a może – czemu nie – krótki epizod wywrotowca, który niczym ospa przechodzi po chwili. Tak rozumiana rewolucja traci w gruncie rzeczy swój potencjał wywrotowy. Staje się pustym, zreifikowanym pojęciem w wolnorynkowej grze doznań i przyjemności.

Warto zauważyć, że właściwie od lat 80. XX wieku żaden ruch studencki w świecie zachodnim nie osiągnął zgoła nic. Wyjątkiem są tutaj państwa socjalistyczne, gdzie formacje studenckie – czy to nasz NSZ, czy węgierski Związek Młodych Demokratów (na którym notabene wybił się Viktor Orbán) – miały niemały wpływ na podmycie fundamentów systemu. Odkąd jednak ów system upadł, a na jego miejsce wszedł nowy – wolnorynkowej demokracji – ruchy studenckie w naszej części Europy wytraciły dynamikę. Zamykane w niewielkich paczkach ekscentryków, które może i bywają głośne, ale ostatecznie niegroźne. Antyglobaliści późnych lat 90. XX wieku organizujący rozruchy na ulicach Seattle czy Madrytu, wielkie demonstracje przeciw wojnie w Iraku, ruch Occupy Wall Street po kryzysie w 2008 roku, a nawet ostatnia rewolta w Chile, która miała stworzyć realną alternatywę w postaci „prawdziwie równościowej” konstytucji. Co zdziałały? Czy w jakimkolwiek stopniu zatrzymały pochód neoliberalnego kapitalizmu w zajmowaniu coraz większych obszarów życia? Najnowsza historia ruchów studenckich nie napawa optymizmem. Zresztą ten, w który sam miałem okazję uczestniczyć dekadę temu – Uniwersytet Zaangażowany – również nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań.

Powodem wydaje się wspomniane przekonanie, że rewolucja to przede wszystkim dobra zabawa. Piękni ludzie w dobrych ciuchach, śpiewanie piosenek, wielkie miłości, walki z policją. A przede wszystkim – szczytne idee (śmierć kapitalizmowi, pokój na świecie) wywołujące w umyśle poczucie kantowskiej wzniosłości. Sęk w tym, że jest to typowa narracja „doświadczenia pokoleniowego” – festiwalu, który ostatecznie przynosi niewielkie bądź zgoła żadne efekty, a służyć ma gromadzeniu wspomnień. Mówiąc Markiem Fisherem: każda forma buntu jest absorbowana przez nowoczesny rynek. Mówiąc Kazikiem: „Ten system musi upaść teraz i zaraz / śpiewane na koncercie w koszarach”. Esencją realnej zmiany społecznej nie jest bowiem karnawał, a ciężka codzienna robota – budowanie struktur, troska o zaplecze materialne, tworzenie procedur i instrukcji, które pozwolą rozwiązywać sprawniej problemy w przyszłości. Nudy.

 

Praktyka ponad wszystko

Właśnie ten brak karnawalizacji protestu – „naturalny” przecież wśród ludzi ledwo po dwudziestce – uderza mnie najbardziej podczas mojego pobytu. Nie chodzi nawet o panującą czystość czy przestrzeganą, jak się zdaje, prohibicję. Raczej o to, że w całym działaniu strajkujących widać celowość. Towarzystwo z „Kamionki” zdaje się przestrzegać zasady dawnych socjalistów – najważniejsze jest praxis. Nie zaczynajmy walki od tworzenia wizji zmiany świata. To przez strajki pracownicy dochodzą do świadomości swego położenia względem kapitału. Nim przyjdzie czas na większe zmiany, trzeba zbudować podglebie. Umożliwić ludziom zdobycie poczucia sprawczości. Pogadanki niewiele zmienią. A tym bardziej udawanie, że obala się patriarchat/neoliberalizm/system, będąc w rzeczywistości grupką osób wyposażonych głównie w dobre chęci.

W trakcie ostatniego wieczornego posiedzenia najwięcej miejsca poświęcone jest temu, na co przeznaczyć zgromadzone pieniądze oraz jak opracować archiwum protestu, które posłuży do stworzenia dokumentów przydatnych przy innych takich akcjach w przyszłości. Publikacją gromadzącą dokumenty tego typu jest wydana niedawno książka na temat okupacji „Jowity”. – Gdy robiliśmy tę książkę, dowiedziałem się, że w teorii włoskiego operaizmu nasze działania nazywają się conricerca i polegają na tworzeniu autonomicznych procesów wiedzotwórczych. Nie wiem, czy mi to coś pomogło – śmieje się Strachu.

Takie podejście – zaczynanie od praktyki i skupienie na konkretnych problemach – oznacza inny sposób formułowania postulatów. I nie chodzi o chowanie flag mniejszości seksualnych, bo tych powiewa wiele, ani o inne „taktyczne” kroki w tył. Chodzi o uznanie, że kluczowa jest walka o poprawę położenia materialnego zwykłych ludzi. O tym, że okupacja akademika to nie czas i miejsce na formułowanie obyczajowych czy związanych z polityką historyczną postulatów boleśnie przekonał się Franek Vetulani – wnuk słynnego neurobiologa i znany w Krakowie działacz LBGTQ+. A także osoba odpowiedzialna za wiele politycznych awantur, z których poza burzą w social mediach niewiele wynikało. – Wyprosiliśmy stąd Franka, nie chcemy, żeby się promował na naszym strajku – mówi mi jedna ze strajkujących.

Zresztą to nie jedyne osoby „ze środowiska”, które okupujący niezbyt cenią. Podobnie jest z politykami. W trakcie strajku w „Kamionce” nie pojawił się żaden ważniejszy krakowski polityk. Ani niedoszły prezydent Krakowa Łukasz Gibała, prezentujący się jako kandydat aktywistów, ani politycy domagającej się nowej polityki mieszkaniowej Lewicy. Jedyną znaną osobą była krakowska posłanka Partii Razem, Daria Gosek-Popiołek, która jednak nie przekonała do siebie studentów: – Przyszła, strzeliła sobie fotkę i pojechała. Nie podejmowała interwencji, gdy policja stała nam pod oknami. – Słyszę.

 

Zrobiliśmy to sami

Osoby z „Kamionki” czują się więc opuszczone przez polityków i zrażone do tego, co dziś nazywane jest lewicą. To jednak wbrew pozorom zdaje się przynosić dobre efekty. W trakcie okupacji, przez którą przewinęło się ponad 200 osób, do IP zapisał się naprawdę spory procent uczestników. – Nawet jeśli ci ludzie nie zostaną na dłużej, a gdy skończą studia, nie będą już mieli czasu na takie protesty, to zostanie w nich ta lekcja, że można walczyć o swoje i w dodatku wygrać – mówi mi Ania.

Uświadamiam to sobie, gdy ostatniego dnia rano rozmawiam z Justyną na schodach „Kamionki”. Trwa wielkie sprzątanie. Sprzątamy, zrywamy plakaty, wynosimy plecaki, dla Justyny to siódmy dzień na miejscu. Na jej szyi wisi krzyżyk, a zeszły rok spędziła w zakonnej bursie dla dziewcząt. Na okupację trafiła przypadkiem: – Nie znałam stąd nikogo, to głównie chyba ludzie z socjologii. Po prostu mój kolega z biologii miał tu wykład, zobaczyłam czego domagają się strajkujący i pomyślałam, że to przecież prawda. Z mieszkaniami jest ogromny problem. Nie wiem, czy wszystko co jest powywieszane na plakatach mi się podoba, ale przecież tutaj mają rację. Trzeba zmienić politykę mieszkaniową w kraju. Moja rodzina ma szczęście, bo mamy jednorodzinny domek na wsi – opisuje Justyna i pokazuje mi wiadomość od swojego kumpla w czambuł potępiającego ją za uczestnictwo w okupacji: „Nie wiesz, że brała w niej udział organizacja »Czerwonych«, która składała kwiaty pod pomnikiem Lenina?”. – Smutne, że takie głupoty są ważne dla niego, choć przecież on żyje ze mną drzwi w drzwi i też nie jest bogaty.

Nie wiem, czy wszystko co jest powywieszane na plakatach mi się podoba, ale przecież tutaj mają rację. Trzeba zmienić politykę mieszkaniową w kraju – mówi Justyna

Przeciw kluczowej roli związków zawodowych protestuje Dariusz, student filozofii, który za mieszkanie dzielone z dwoma kolegami pod Krakowem płaci tysiąc złotych miesięcznie. – Sam w trakcie okupacji dołączyłem do IP, ale nie chcę, by teraz to im przypisywano sukces, to my studenci to osiągnęliśmy. Oni nam pomogli, zapewnili finansowanie na początek, rozwiązania, ale i bez tego dalibyśmy radę – twierdzi.

Za kilkadziesiąt minut okupacja oficjalnie się zakończy. Trwa zabawa w rysowanie kredą po chodniku, opadają transparenty z elewacji, a media zbierają pierwsze wywiady. Pojawiają się kolejni sąsiedzi, wszyscy, jak się okazuje, pozytywnie nastawieni do strajkujących. – Bardzo dobrze, że tu nie będzie jakiegoś kolejnego bloku, tak trzymać! – mówi pan z psem. Na szczęście nikt nie ma kaca, bo mimo wcześniejszych zapowiedzi, że ostatniego dnia trzeba się będzie napić piwa, wieczorem oblewano zwycięstwo napojami gazowanymi i czipsami. Zbiorowe zdjęcia, skandowanie haseł, zbijanie piątek.

Jest bardzo gorąco. Wracając tramwajem w kierunku dworca, na Rondzie Grzegórzeckim mijam  kanciastego molocha, o dziesiątkach okien, obłożonego panelami w odcieniach bieli i szarości. To prywatny akademik Student Depot, który – o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem – wkrótce zyska konkurencję.

 

Samoorganizacja: taktyki ruchów oddolnych

W cyklu prezentujemy analizy, reportaże i rozmowy poświęcone sposobom organizacji ruchów społecznych, związków zawodowych i spółdzielni.

Kliknij, by zobaczyć inne teksty z cyklu.

Aleksander Sławiński
ur. 1993, dziennikarz z próbami literackimi. Były autor warszawskiej „Wyborczej”. Twórca serii m.in. reportaży o warszawskich uchodźcach z Ukrainy i podziemiu farmaceutycznym. Wcześniej pisał dla Wirtualnej Polski i My Company Polska. Wiersze i opowiadania publikował tu i ówdzie – w „Stonerze Polskim”, „Wizjach”, „Wakacie”, „Małym Formacie”, „Frondzie Lux”. Oddycha tlenem.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak
NASTĘPNY

recenzja  

Jowita, czyli dziesięć dni praktyki

— Wiktor Lekki