Kiedy kilka lat temu do wrocławskiej Akcji Lokatorskiej zgłosiła się ze swoim problemem grupa lokatorów byłych mieszkań zakładowych, stanęliśmy przed nie lada wyzwaniem. Jak się okazało, było ono prawdziwą podróżą przez labirynt i nie oszczędziło nam nagłych zwrotów akcji. Jednocześnie zadanie, którego wtedy się podjęliśmy, to jedno z najważniejszych i najbardziej pouczających doświadczeń aktywistyczno-samoorganizacyjnych w moim życiu.
Sprawa złodziejskiej prywatyzacji mieszkań zakładowych była już w tym czasie (około 2017 roku) mocno zaawansowana pod względem wieku (podobnie zresztą jak sami lokatorzy). Nie będzie przesadą powiedzenie, że była to głównie historia porażek. Komunikat ze strony wszystkich partii politycznych brzmiał: „nic już w tej sprawie nie da się zrobić”.
Akcja Lokatorska, której jestem współzałożycielem, to organizacja biorąca się za sprawy beznadziejne i przegrane. Jak się później często okazywało – przegrane tylko pozornie. Mimo że wszystkie zasobne i potężne partie w tej sprawie się poddały, postanowiliśmy wspierać naszą wiedzą i zdolnościami skrzywdzonych ludzi, bez względu na ostateczny wynik.
Kontekst historyczny
W okresie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej zakłady pracy zlecały budowę mieszkań dla swoich pracowników. W kosztach budowy partycypowali także sami pracownicy, czasem wręcz fizycznie włączając się w proces budowy. Po upadku PRL rozpoczął się proces prywatyzacji zakładów pracy. Pociągnęło to za sobą także prywatyzację należących do nich zasobów mieszkaniowych.
W latach dziewięćdziesiątych zaczęła się wyprzedaż mieszkań. Lokatorzy mieli prawo pierwokupu tych lokali, niestety w tysiącach przypadków pominięto ich prawa i sprzedano zamieszkiwane przez nich lokale osobom trzecim. Dodajmy, że zrobiono to po znacznie zaniżonych cenach, tak jakby sprzedawano je byłym pracownikom zakładów, a nie osobom postronnym. Przykładowa cena jednego z wrocławskich mieszkań wynosiła 48 zł (!) za metr kwadratowy.
Możliwość szybkiego wzbogacenia się przyciągnęła różne szemrane persony, które dysponowały „dojściami” do źródeł informacji. Nie każdy bowiem wiedział, że taki „złoty interes” jest możliwy do przeprowadzenia. W tej sprawie w kontekście Wrocławia przewijają się ciągle te same nazwiska, co świadczy o tym, że był to ściśle ograniczony krąg osób. Pojedyncze osoby i powiązane z nimi spółki kupowały hurtowo niemal całe bloki zamieszkałe przez rodziny pracownicze.
Do widma utraty pracy, które było powszechnym lękiem w latach dziewięćdziesiątych, dołączył jeszcze ten o utratę dachu nad głową. Towarzyszyło mu poczucie krzywdy zarówno w stosunku do nowych właścicieli, jak i państwa, które stworzyło ramy dla tego procederu.
Pierwsza fala ruchu lokatorskiego w Polsce
Na fali oburzenia wywołanego niesprawiedliwością lokatorzy postanowili się zrzeszać formalnie w stowarzyszeniach lub nieformalnie w grupach sąsiedzkich. W latach dwutysięcznych w tego rodzaju zorganizowanym ruchu uczestniczyły tysiące osób z całego kraju. Stanowiły one część zjawiska, które określam mianem „pierwszej fali” ruchu lokatorskiego w Polsce, ponieważ stowarzyszenia powstałe w związku z prywatyzacją mieszkań zakładowych zabierały także głos w innych sprawach lokatorskich[1].
Za główny cel ruch obrał sobie zmianę prawa. Sprawy sądowe z przyczyn formalnych (oraz ze względu na rozmaite kruczki prawne, z których korzystali nowi właściciele) w większości okazały się nieefektywne. Dlatego całe dziesięciolecie trwała walka o zmiany na poziomie ustawowym. Prowadzono ją głównie za pomocą lobbingu wśród posłów i posłanek oraz ministrów w kolejnych rządach. Do dziś pewien lokator ma w domu odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego na pismo jednego ze stowarzyszeń w tej sprawie z 2005 roku. Prezes Prawa i Sprawiedliwości obiecuje w nim, że gdy tylko wygra wybory, problem byłych mieszkań zakładowych zostanie rozwiązany jako jeden z pierwszych. Oczywiście po zwycięstwie w wyborach nic takiego nie nastąpiło.
Jarosław Kaczyński obiecywał, że gdy tylko wygra wybory, problem mieszkań zakładowych zostanie rozwiązany jako jeden z pierwszych. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło
Inne partie, mimo składanych obietnic, także nie realizowały postulatów lokatorów sprywatyzowanych mieszkań zakładowych. Wszelkie propozycje ustawowe upadały w Sejmie, choć w jednym przypadku – w 2001 roku – było dość blisko uchwalenia. W końcu ta droga okazała się drogą donikąd, politycy coraz częściej zaczęli rozkładać ręce, że sprawa jest już przedawniona i przegrana, a w związku z tym nic nie da się zrobić. Krajowy ruch lokatorów byłych mieszkań zakładowych utknął w ślepym zaułku na kolejne lata.
Połączenie sił
Kiedy cały proces się rozpoczynał, osoby zaangażowane w ruch były w sile wieku. Mijające lata, niepewność sytuacji i ciągły stres wpływały na to, że wiele osób podupadało na zdrowiu. Doszło do tego, że jeden z polityków powiedział lokatorom, że czas i biologia same rozwiążą ten problem. Z czasem zainteresowanie problemem ze strony władzy i mediów spadło niemal do zera.
Tam jednak, gdzie walczono systematycznie i do końca, dawało to efekty. Jednym z nielicznych przykładów pozytywnego finału jest sytuacja z Katowic, gdzie pod naciskiem protestów zwartej grupy lokatorów miasto wykupiło sporą pulę mieszkań. Tam sprawa była jednak relatywnie prosta w porównaniu z innymi, ponieważ mieszkania te miały jednego właściciela, który okazał się chętny do takiej hurtowej sprzedaży.
Ostatecznie jednak na poziomie krajowym przy sprawie trwała już tylko grupa najbardziej zdeterminowanych działaczy i działaczek, coraz bardziej zaawansowanych wiekowo. Kiedy w 2017 roku spotkaliśmy się i zorganizowaliśmy pierwszy wspólny protest pod jednym ze sprywatyzowanych bloków przy ulicy Ślicznej, jeden z krajowych liderów ruchu zbliżał się do dziewięćdziesiątki, a we Wrocławiu protestujący niejednokrotnie przekraczali osiemdziesiąt lat, choć zdarzały się też osoby nieco młodsze.
W 2017 roku doszło do swego rodzaju fuzji ostatniej (trzeciej) fali ruchu lokatorskiego reprezentowanego przez Akcję Lokatorską z ruchem byłych mieszkań zakładowych. Od początku mieliśmy świadomość, że jest to ostatnia szansa na jakiekolwiek w miarę pozytywne dla lokatorów zakończenie tej dramatycznej historii.
Osoby te miały już wówczas ciężkie doświadczenie wieloletniej walki sądowej z właścicielami o podwyżki czynszów. Właściciele, nie bacząc na to, w jaki sposób weszli w posiadanie tych lokali, dążyli do uzyskania w mieszkaniach pozakładowych czynszów rynkowych. Były to oczywiście kwoty niemożliwe do udźwignięcia dla lokatorów. Oprócz tego ci ostatni mieli uzasadnione poczucie krzywdy, że zdziera się z nich ostatnią koszulę poprzez pobieranie czynszów z lokali, których budowę sami finansowali.
Akcja Lokatorska włączyła się w cały proces. Zrozumienie jego charakterystyki i węzłowych problemów zajęło sporo czasu. Wrocław w tym czasie stał się centrum tego ruchu i jednocześnie jednym z ostatnich bastionów zorganizowanego oporu. Początkowo skupiliśmy się na przywróceniu tematowi życia medialnego, organizując protesty lokalnie i jednocześnie próbując ponownie zainteresować problemem media ogólnopolskie. Powoli podnoszone przez nas problemy zaczęły wracać do prasy, internetu i telewizji. Było to istotne, bo przecież to, czego nie ma w mediach, nie istnieje politycznie.
Następnie powróciliśmy do wywierania nacisku na polityków oraz urzędników państwowych. Spowodowało to m.in. kolejną już interwencję Rzecznika Praw Obywatelskich Marcina Wiącka, który w listopadzie 2021 roku w obszernym dokumencie zwrócił się do Ministra Rozwoju i Technologii, Piotra Nowaka, informując go o tym, że sprawa byłych mieszkań zakładowych nie znalazła swojego odpowiedniego finału.
RPO stwierdzał:
Choć przedstawiciele kolejnych ekip rządzących, w prowadzonej z moimi poprzednikami korespondencji uznawali za zasadne podjęcie sugerowanych przez Rzecznika działań stwarzających prawne mechanizmy ochrony najemców byłych mieszkań zakładowych, sprywatyzowanych na rzecz osób trzecich i zapowiadali odpowiednie działania w sprawie, to jednak do chwili obecnej sprawy te nie zostały w sposób kompleksowy prawnie uregulowane. Zawsze bowiem ostateczne stanowisko w tym zakresie warunkowane było stanem finansów publicznych państwa.
Pragnę poinformować Pana Ministra, że do Biura Rzecznika Praw Obywatelskich nadal napływają skargi od najemców byłych mieszkań zakładowych, wyrażających niepokój i obawy o zachowanie uprawnień do zajmowanych mieszkań oraz wskazujących na swoją bezsilność wobec działań obecnego właściciela wymuszających opuszczenie lokalu (m.in. poprzez cykliczne wysokie podwyżki czynszu, czy też wypowiedzenie najmu w związku z planowanym zamieszkaniem w lokalu).
Jest dokładnie tak, jak napisał ówczesny RPO. Nad lokatorami byłych mieszkań zakładowych przez lata wisiało widmo takiej podwyżki czynszu, która doprowadzi do załamania ich budżetu domowego, a w efekcie do eksmisji. Zdarzało się, że starsze osoby, które otrzymały wezwanie do opuszczenia lokalu, zapadały na zdrowiu i umierały przedwcześnie. Takich dramatycznych sytuacji naoglądaliśmy się jako działacze lokatorscy aż za dużo. Kwestia mieszkania to dosłownie kwestia życia i śmierci.
Zdarzało się, że starsze osoby, które otrzymały wezwanie do opuszczenia lokalu, zapadały na zdrowiu i umierały przedwcześnie. Kwestia mieszkania to dosłownie kwestia życia i śmierci
Nie była to jedyna interwencja RPO. Wszystkie poprzednie kończyły się niczym. Tym razem jednak był to tylko element naszej szerzej zakrojonej kampanii. Dzięki wsparciu czynnika oficjalnego mieliśmy formalne potwierdzenie faktów, co dodatkowo uwiarygadniało zarzuty, które stawialiśmy w debacie publicznej.
W związku ze zignorowaniem przez rząd PiS-u apelu RPO i postulatów lokatorów – czego się spodziewaliśmy – postanowiliśmy przejść do kolejnej fazy naszej kampanii, czyli bezterminowych protestów oraz interwencji bezpośrednich.
Nowe metody
Zorganizowaliśmy więc protest pod Urzędem Wojewódzkim we Wrocławiu. Licznie zgromadzone media przekonały urzędującego wówczas wojewodę dolnośląskiego Pawła Hreniaka, że sprawa jest poważniejsza, niż mu się wcześniej wydawało, dzięki czemu jeszcze w trakcie trwania demonstracji zaprosił nas na rozmowy. Jego reprezentant w obliczu mediów twierdził przy tej okazji, że przecież wojewoda zawsze rzekomo jest chętny do rozmów, nie potrzeba do tego organizowania manifestacji. Pominął jednak fakt, że wcześniej lokatorzy wielokrotnie prosili listownie o takie spotkanie, ale nigdy nie otrzymali zaproszenia.
Lokatorzy zażądali od wojewody przekazania odpowiedniemu ministrowi ich postulatów oraz udzielenia pomocy w formalnym przygotowaniu wykupu – najlepiej poprzez przydzielenie do tej sprawy odpowiedzialnego za nią urzędnika. Urząd ma w końcu dostęp do dokumentacji dotyczącej procesów prywatyzacyjnych. Mógłby też pełnić rolę pośrednika pomiędzy rządem a miastem. Pomimo pozornie pozytywnego przebiegu rozmów, skończyły się ostatecznie na niczym.
Niemniej samo rozpoczęcie rozmów w wyniku przeprowadzonej demonstracji stanowiło jeden z punktów zwrotnych w sposobie myślenia lokatorów. Wcześniejsze starania – niezliczone pisma i formalne ścieżki działania – były ignorowane. Natomiast jedna manifestacja wystarczyła, żeby nagle niedostępny dotychczas wojewoda rozpoczął jakiekolwiek rozmowy. To przekonało lokatorów, że czas niekończącej się wymiany pism i formalizmów się zakończył i tylko uliczne protesty, a co za tym idzie medialne zainteresowanie, mogą doprowadzić do czegokolwiek sensownego.
Idąc za ciosem, w Warszawie zorganizowano manifestację pod kluczowym dla sprawy mieszkaniowej Ministerstwem Rozwoju i Technologii oraz pod siedzibą PiS-u przy ulicy Nowogrodzkiej. Poza wspierającym nas lokalnie Komitetem Obrony Praw Lokatorów przybyły też delegacje z innych miast. Oprócz Wrocławia, który wynajął w tym celu autokar, najliczniejszą grupę stanowili lokatorzy z Białegostoku.
Wielokilometrowy przemarsz starszych w większości osób dotarł spod ministerstwa na Nowogrodzką, poruszając się cały czas pod czujną obserwacją licznie zgromadzonej policji. Na Nowogrodzkiej zostało przekazane pismo do prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego, przypominające o sprawie i złożonych obietnicach. Podczas zgromadzenia powiedziano wiele gorzkich słów w kierunku rządzącej ówcześnie partii, która choć uważa się za reprezentantkę starszych pokoleń, nie była realnie zainteresowana dotyczącą ich sprawą.
Media związane z PiS-em aktywnie zignorowały ten protest, a „Wiadomości” TVP (której dziennikarze byli na proteście) tego dnia celowo wyemitowały laurkę o rzekomo wspaniałym programie mieszkaniowym rządu Morawieckiego (który, jak dziś już wiemy, skończył się klapą). Wracając z protestu, zdawaliśmy sobie już sprawę, że czeka nas jeszcze długa walka na poziomie krajowym.
Jednocześnie próbowaliśmy podjąć wstępne rozmowy z przedstawicielami władz lokalnych we Wrocławiu. Niestety nie przebiegały w sposób zachęcający, choć usiłowaliśmy ich przekonać, że miał już miejsce precedens w postaci wykupu mieszkań w Katowicach. Ówczesny wiceprezydent miasta Sebastian Lorenc, zajmujący się m.in. sprawami mieszkaniowymi, nie pozostawiał jednak złudzeń. Z jego perspektywy sprawa rzekomo była zbyt trudna i zbyt kosztowna dla miasta (choć jednocześnie potrafili finansować z budżetu drogie imprezy sportowe). Powiedział, że miasto ewentualnie zainteresuje się sprawą, gdy wymyślimy jak zrobić to bezkosztowo dla gminy. Mimo że staraliśmy się wymyślić rozmaite rozwiązania, nie było szans, żeby mogły dojść do skutku bez jakiegokolwiek wkładu finansowego miasta. Rozmowy utknęły w martwym punkcie.
Był to moment, kiedy kampania chwilowo się zatrzymała, ale ludzie ani na chwilę nie stracili nadziei i wigoru. Uznawszy, że jedynie manifestacje oraz inne formy działalności publicznej przynoszą jakiekolwiek efekty, postanowili kontynuować tego typu działania. W międzyczasie zmienił się wojewoda. Postanowiono więc zapoznać go z problemem i zapytać, czy podtrzymuje zobowiązania poprzednika. Po pierwszych spotkaniach, które wyglądały obiecująco, wojewoda zerwał wszelkie rozmowy i postanowił przeczekać problem, jak to miał w zwyczaju przy innych sprawach. Niejednokrotnie władza próbuje zmęczyć obywateli i odczekać tak długo, aż się zniechęcą.
Nie tym razem. Rozpoczął się bowiem kluczowy i jednocześnie jeden z najdłuższych cykli demonstracji, jakie widziałem. Przez dziesięć miesięcy, w śniegu i upale, w deszczu i mrozie w większości starsze osoby stały pod urzędem regularnie w każdy czwartek, punktualnie w południe pod wielkim, postnazistowskim gmachem Urzędu Wojewódzkiego (został zaprojektowany celowo w ten sposób, żeby stojąca pod nim osoba lub nawet duża grupa osób czuła się mała i nieważna w obliczu władzy). To nieprzyjemne otoczenie nie zdeprymowało jednak protestujących.
Przez dziesięć miesięcy, w śniegu i upale, w deszczu i mrozie lokatorzy stali pod urzędem w każdy czwartek w południe pod wielkim, postnazistowskim gmachem Urzędu Wojewódzkiego
Cyklicznie pojawiały się media, a co tydzień urzędnicy wojewódzcy oraz specjalny przedstawiciel wojewody. Nie obyło się bez dramatycznych zdarzeń, jak na przykład sytuacji, kiedy trzeba było ratować jedną z pań, która zasłabła w wyniku upału. Karetka wywołała sporo zamieszania. Kobiecie na szczęście nic poważnego się nie stało, ale dramatyczne fotografie obiegły lokalne media. Był to niewątpliwie jeden z elementów, który zaczął kruszyć niewzruszony gmach wyrachowanej obojętności. Strategia „na przeczekanie” tym razem ewidentnie nie działała na korzyść polityków.
W tym czasie postanowiliśmy rozszerzyć taktykę. Uznaliśmy wówczas, że samo protestowanie pod urzędem to za mało. Trzeba uderzyć także w lokalne biura poselskie. Odbyła się seria wizyt u posłów i posłanek PiS-u, które połączyliśmy z pikietami. Lokatorzy i lokatorki głośno żądali interwencji posłów zarówno u wojewody, jak i w ministerstwie. Część posłów wyrażała zdziwienie, że „sprawa jeszcze nie została załatwiona”. W trakcie rozmów wielokrotnie i z rozmysłem krytykowano działania wojewody.
Ta taktyka miała związek z szerszym rozpoznaniem strategicznym. Szukaliśmy wewnętrznych pęknięć w sferach rządowych, które mogłyby uruchomić procesy decyzyjne. Wychodziliśmy z założenia, że w każdym hierarchicznym środowisku, gdzie liczba miejsc skoncentrowanej władzy jest niewielka, trwa o nie najczęściej niewidoczna dla obserwatorów walka buldogów pod dywanem. Niejednokrotnie jest ona znacznie brutalniejsza niż ta, która pod okiem opinii publicznej toczy się pomiędzy partiami, a nienawiść pomiędzy aktorami bywa w niej o wiele głębsza.
W ten sposób szukaliśmy potencjalnych sojuszników naszej sprawy w samym aparacie władzy, tak aby pominąć niechętne nam osoby. Przykładowo odkryliśmy, że wojewoda był związany z Porozumieniem Jarosława Gowina, więc naturalnym kierunkiem działania stało się odwołanie do lokalnych środowisk związanych z PiS-em, które niewątpliwie uważały, że stanowisko wojewody należy się im, a nie obcemu ciału, jakim był człowiek z partii satelickiej. I tak się stało.
W czasie jednej z demonstracji część z protestujących osób weszła do urzędu, domagając się wznowienia rozmów z wojewodą. Na korytarzu, zamiast wojewody, pojawili się jednak pracujący w urzędzie członkowie PiS-u, którzy przyjęli protestujących, obiecując, że postarają się poruszyć sprawę w Ministerstwie Rozwoju i Technologii. Oznaczało to, że wcześniejsze rozmowy z posłami partii rządzącej zaczynały przynosić skutki. Osoby te uznały, że wojewoda nie radzi sobie z kryzysem wizerunkowym w tej sprawie i przejęły rozmowy z nami.
Jak się okazało, wkrótce doprowadziło to do pierwszego przełomu. Ministerstwo rozpoczęło prace nad zmianą ustawową, która umożliwiałaby wykup mieszkań zakładowych przez gminy z 95-procentową dopłatą z Banku Gospodarstwa Krajowego. Negocjacje się rozpoczęły, a protesty zostały zawieszone. Zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że przyjęty przez ministerstwo kierunek ma poważne wady i pociąga za sobą zagrożenia. Sprzedaż wymagała bowiem zgody właścicieli. Nie przychylono się do naszej propozycji, że w razie braku chęci sprzedaży ze strony obecnych właścicieli, państwo, skoro wcześniej zawiodło, wypłaci odszkodowania pokrzywdzonym, co byłoby najlepszym zakończeniem całej epopei.
Niemniej po latach impasu udało się doprowadzić do przywrócenia zainteresowania tematem na poziomie rządowym. Ustawa powstała relatywnie szybko i została przyjęta przez parlament niemal przez aklamację (przeciw była jedynie Konfederacja), co świadczy o tym, z jak dobrym skutkiem udało nam się przez lata przeprowadzić kampanię informacyjną w tej sprawie. Wszystkie partie wiedziały, o co chodzi i żadna istotna siła polityczna nie miała odwagi się temu przeciwstawić. To pomogło nam w dalszych negocjacjach.
Przyjęcie ustawyprzeniosło problem na poziom samorządów. I tutaj spodziewaliśmy się potężnego oporu, o czym wiedzieliśmy dzięki wcześniejszemu rozpoznaniu nastrojów wśród osób decyzyjnych. Początkowo we Wrocławiu osoby odpowiedzialne za sferę mieszkaniową w ogóle odmawiały podjęcia poważnych rozmów. Skończyło się to kolejnym cyklem manifestacji, które trwały przez następne pięć miesięcy. Zdesperowani lokatorzy rozkładali namioty przed ratuszem, wywołując niemałe zainteresowanie mediów i turystów. Biorąc pod uwagę pogłębiające się straty wizerunkowe, miasto podjęło pozorowane początkowo negocjacje, które skończyły się stwierdzeniem, że nie będzie wykupu, bo miasta nie stać nawet na te pięć procent wkładu własnego, a poza tym rzekomo wiadomo, że właściciele nie zgodzą się na sprzedaż. Dyrektor odpowiedzialny za mieszkaniówkę zapewniał nas, że zna właścicieli i wie na pewno, że nam odmówią. Rzeczywiście osoba ta trwała na swoim stanowisku już którąś kadencję prezydencką, więc znała sprawę dokładnie, bo była świadkiem tych wydarzeń i miała niewątpliwie swoje kontakty. Jedyne co ewentualnie mogło zaoferować miasto, to mieszkania w systemie TBS, które nie są najtańszym rozwiązaniem dla lokatorów. Rozmowy znowu utknęły w martwym punkcie.
Trzeba było wywrzeć presję na prezydencie, żeby publicznie zadeklarował, czy „bierze miliony od państwa na mieszkania”, czy nie. Dla opinii publicznej postawa władz miasta stawała się niezrozumiała. Urzędnicy w mediach cały czas powtarzali, że nie ma pieniędzy na nic, a państwo zabiera im środki, jednocześnie zaś mieli opory, żeby wziąć te wyszarpane przez nas miliony na wykup mieszkań i powiększyć dzięki nim zasób komunalny.
Jedna ze starszych lokatorek wybrała się na publiczne spotkanie, na którym pojawił się prezydent. Zgromadzenie miało charakter oficjalnego spotkania i dotyczyło innej sprawy. Jednak niezniechęcona aktywistka lokatorska, wśród zgromadzonych licznych gości i w świetle kamer, pytała o emerytów z mieszkań zakładowych tak długo, aż prezydent wreszcie się zdeklarował, że do wykupu dojdzie. Nie mam wątpliwości, że był to jeden z przełomowych momentów, bo mieliśmy nagranie z tego wydarzenia i wykorzystywaliśmy je niejednokrotnie jako dowód. Prezydentowi było już trudno się z tej deklaracji wycofać i miało to wpływ na jego późniejsze zachowanie.
Dyrektor mieszkaniówki dostał tymczasem ostatnią szansę konfrontacji z nami i przekonania opinii publicznej do swojego stanowiska. I nie sprostał zadaniu. Nie był w stanie sensownie wyjaśnić mediom, dlaczego miasto nie chce brać pieniędzy na wykup mieszkań ani nie chce pochylić się nad dramatem starszych ludzi. W dodatku wdał się w awanturę ze zgromadzonymi. Jakiś czas później nie był już dyrektorem. Także tutaj zagrały wewnętrzne pęknięcia w urzędzie, niewidoczne zazwyczaj dla obywateli.
Praktyka odwrócenia
Od momentu deklaracji złożonej przez prezydenta Wrocławia i zmiany na stanowisku dyrektora negocjacje ruszyły z miejsca i skomplikowany proces wykupu trwa. Mimo wcześniejszych przewidywań byłego dyrektora istotna część właścicieli zgodziła się na sprzedaż. Niestety w niektórych przypadkach, tak jak się spodziewaliśmy, znając te środowiska, prowadzenie rozmów jest niezwykle trudne, bo na przykład ktoś ukrywa się przed wierzycielami i de facto „zniknął”, ktoś inny zadłużył potężnie mieszkania, zaś w jeszcze innych przypadkach zmiana właściciela nie miała odzwierciedlenia w księgach wieczystych.
Dodatkowo w wyniku radykalnej zmiany nastawienia urzędu do tej sprawy powstała uchwała umożliwiająca tym lokatorom, dla których wykup mieszkań był z różnych przyczyn niemożliwy, otrzymanie lokalu w systemie komunalnym, czyli o znacznie niższym czynszu niż rynkowy, albo w mniej korzystnym systemie TBS. Część osób zamęczanych kolejnymi podwyżkami czynszów skorzystała z tych propozycji. Jedna z pań powiedziała nam, że za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze po raz pierwszy od niepamiętnych czasów będzie mogła wyjechać na krótkie wakacje. To wielka ulga dla ludzi po tylu latach walki o przetrwanie.
Z powodu rozmaitych procedur, a także ociężałości samej biurokracji proces wykupu przeciąga się, choć pierwsze mieszkania zostały już wykupione i włączone do zasobu gminnego. Niemniej kampania okazała się sukcesem. Sądzę, że pod wieloma względami może stać się wzorcem dla podobnych działań w innych kwestiach. Kluczowe okazały się dobra strategia oraz wytrwałość, elastyczność i systematyczność w jej wdrażaniu.
Kluczowe okazały się dobra strategia oraz wytrwałość, elastyczność i systematyczność w jej wdrażaniu
Wieloletnia kampania wymaga dużego samozaparcia i przede wszystkim wiary w zwycięstwo wbrew przeciwnościom losu. W pewnym momencie część z „niezakładowych” aktywistów i aktywistek Akcji Lokatorskiej sama zaczęła wątpić w sukces. Działo się to w okresie po wybuchu pandemii, która utrudniła nie tylko organizowanie spotkań, ale także kontakty z urzędami.
Jednak lokatorom i lokatorkom byłych mieszkań zakładowych nigdy nie zbrakło nadziei. Kiedy już rozpoznali kluczowe narzędzia, których wykorzystanie może doprowadzić do sukcesu, i zobaczyli, jak w obliczu zorganizowanej przez nas demonstracji oraz zgromadzonych mediów niedostępny dotąd urzędnik zaprasza protestujących na rozmowy, uznali, że „lek” został już odnaleziony, teraz wystarczy tylko zwiększać dawkę.
Wiara w zwycięstwo zapobiegała wypaleniu także w moim przypadku. Uznałem, że dopóki oni wierzą, mnie nie wypada się załamać. W pewnym momencie stwierdziłem, że co najwyżej będziemy im towarzyszyć do końca i zaświadczać o ich krzywdzie, nawet jeśli to nie doprowadzi do wygranej. Cały czas, mimo początkowych impasów, na cotygodniowych spotkaniach próbowaliśmy szukać nowych taktyk w ramach przyjętej ogólnej strategii. Jednym z kluczowych „wynalazków” na które wpadłem, było właśnie rozpoznanie i wykorzystanie niejednolitości struktur władzy.
Wielu aktywistów walczących w rozmaitych sprawach zwykle zgłasza się do pozornie najbardziej oczywistego sojusznika, czyli aktualnej opozycji. Politycy zasiadający w jej ławach często chętnie werbalnie popierają wszelkie postulaty, obiecują rozwiązanie problemów i robią sobie malownicze zdjęcia z protestującymi w tle, ale jako że są w opozycji, niewiele mogą zrobić w praktyce. Wejście w tego rodzaju środowiska jest zresztą niejednokrotnie pułapką, bo umożliwia sprowadzenie protestu do typowej walki politycznej. Skoro fotografują się z „tamtymi”, to oznacza, że są przez nich sterowani i należą do wrogiego obozu. A więc łatwiej w swoich mediach przedstawić ich jako marionetki przeciwnika politycznego, a nie głos skrzywdzonych zwyczajnych ludzi.
Na czym innym polega jednak szukanie pęknięć w strukturze aktualnej władzy. Odnalezienie w jej wnętrzu taktycznych sojuszników, na przykład z konkurencyjnej frakcji wewnątrzpartyjnej, to klucz do rozwiązania niejednego impasu. Oni akurat nie stają chętnie do wspólnych fotografii, bo – co zrozumiałe – wolą działać w cieniu. I bywają w tym bardzo skuteczni. Dodatkowym rozpoznaniem jest fakt, że politycy często tylko pozornie podejmują decyzje. Najczęściej robią to na podstawie doradztwa bardziej doświadczonych w danej materii urzędników, którzy potrafią przetrwać niejedną kadencję. Polityk to „materiał przepływowy” i zanim się wdroży w dany dział tematyczny, już go nie ma. Odnalezienie kluczowych osób na tym poziomie, najczęściej słabo widocznych publicznie, jest w trudniejszych przypadkach wręcz konieczne. Bez rozpoznania, choćby pobieżnego, „kto jest kim” w danej strukturze, nie da się często przełamać rozmaitych impasów. Tak zwany biały wywiad jest rzeczą bardzo często zaniedbywaną przez aktywistów i aktywistki. Niejednokrotnie uznają, że sama waga problemu i racja moralna przekona władze do danej sprawy. Kwestie moralne są ważne dla uzasadnienia walki i argumentacji w sferze publicznej, ale trzeba im nieco pomóc bardziej przyziemnym podejściem do sprawy.
Inną z ważnych kwestii jest równościowe organizowanie samego procesu kampanijnego. Sposób działania Akcji Lokatorskiej nazwałem swego czasu „umysłem roju”, bo niemal każda osoba wnosi niezaprzeczalny wkład nie tylko w realizację, ale także w planowanie. Czasem osoba, która zwykle się nie wypowiada na spotkaniach, potrafi rzucić pomysłem, który zupełnie zmienia optykę grupy i prowadzi do rozwiązania problemu. Często też osoby podejmują działania same z siebie, w ramach ustalonej wcześniej strategii. Przykładowo wspomniana interwencja na publicznym spotkaniu z prezydentem Wrocławia powstała z osobistej inicjatywy jednej z lokatorek. Nadarzyła się okazja, więc z niej skorzystała, nie czekając na zebranie czy zgodę jakichś „kierownictw” (których w Akcji Lokatorskiej rzeczywiście nie ma). Autonomia, własna inicjatywa i kreatywność – to podstawowe składniki sukcesu.
Autonomia, własna inicjatywa i kreatywność – to podstawowe składniki sukcesu
Bardziej ogólnym sukcesem organizacji jest stworzenie takiej przestrzeni, która właśnie tę inicjatywę własną i kreatywność wzmacnia, a nie tłumi. Organizacje hierarchiczne, liderskie mają tendencję do skupiania większości działań i władzy w rękach pojedynczych osób, próbujących decydować o wszystkim. Nie tylko prowadzi to do błędów, ale także odbiera inicjatywę i wolę innym jednostkom. Skutkuje to powstaniem fałszywego wrażenia, że ludzie są bierni. Tymczasem bywają pasywni, ponieważ taką postawę premiuje dana struktura organizacyjna. Jest to kwestia, do której przywiązujemy szczególną uwagę od początku istnienia organizacji. I właśnie teraz lata eksperymentowania i doświadczeń z tym związanych przyniosły nadspodziewanie dobre rezultaty.
Warto przy okazji zauważyć, że stworzyliśmy jednolitą, sprawną organizację, co prawda na podstawie zasad działania Akcji Lokatorskiej, ale z niejednokrotnie już wcześniej istniejących grup inicjatywnych z poszczególnych osiedli. Niektóre z tych grup posiadały już własne zarejestrowane lata temu stowarzyszenia i swoich liderów czy liderki, często o silnych osobowościach. Gdybyśmy przystąpili do budowania organizacji na gruncie hierarchicznej struktury, automatycznie doszłoby do walki o władzę pomiędzy tak silnymi postaciami z własnym długoletnim doświadczeniem aktywistycznym. Nam udało się jednak stworzyć w miarę harmonijną społeczność właśnie dlatego, że zasadniczo nie było o co walczyć, bo w organizacji nie ma punktów skoncentrowanej władzy, zwanych potocznie „stołkami”. Dzięki temu zamiast rozpraszać siły na przepychanki pomiędzy liderami, mogliśmy skorzystać z ich bogatego doświadczenia i chęci działania.
Nowa tożsamość
Dla mnie opisana kampania i jej efekty są niezwykle satysfakcjonujące i w jakimś sensie stanowią zwieńczenie wieloletnich doświadczeń i prób. Jestem jedną z tych osób, które nie lubią wyłącznie pisać projektów, tworzyć wizji albo czytać o czymś. Muszą natomiast spróbować w jakimś zakresie zrealizować swoje koncepcje. Działalność w tej organizacji, a szczególnie w ramach tej kampanii, pozwoliła mi sprawdzić w praktyce wiele różnych pomysłów, zweryfikować stereotypy, a także sprawdzić swoje własne możliwości.
Stworzyliśmy wspólnie kampanię, która przyniosła bardzo wymierne korzyści. Co jednak równie istotne, wybiliśmy tym samym małą szczelinę w świecie opanowanym przez zwalczające się konglomeraty polityczne. Na zbudowanej przez nas platformie spotkały się osoby mające rozmaite zapatrywania na różne sprawy, także polityczne, religijne czy – szerzej – światopoglądowe. W czasie wieloletniej walki udało nam się wytworzyć unikalną grupową tożsamość, która przekroczyła wcześniejsze, wdrukowane w nas niejednokrotnie sztuczne podziały. Jest to tożsamość oparta o walkę w imię wspólnego dobra i nasze materialne interesy, a nie o propagandowe wrzutki sączone z mediów i sztabów rozmaitych partii.
Daje to nadzieję na przyszłość i jest żywym dowodem, że da się wspólnie na samym dole hierarchii władzy stworzyć poziomą strukturę, która łączy nas w skutecznej walce. Udało się to zrobić, mimo że aktyw Akcji Lokatorskiej nigdy nie oszukiwał ludzi w kwestii swoich poglądów. W lokalu, w którym się spotykaliśmy, namalowana była wielka tęcza. I ta tęcza, która mimo barwnej różnorodności, stanowi całość, była dla nas nie źródłem konfliktu, ale inspiracji.
[1] Mianem drugiej fali ruchu lokatorskiego w Polsce określam kampanię przeciwko eksmisjom na bruk na początku lat dwutysięcznych. Była ona najsłabiej zorganizowana, a na jej bazie powstała ostatnia – współczesna – fala ruchu lokatorskiego, o której piszę w dalszej części tekstu.
publicysta, aktywista, autor projektu wolnelewo.pl. Specjalizuje się w tematyce pracowniczej i lokatorskiej, a także problematyce analizy dyskursu oraz strategii i historii ruchów społecznych.
