fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jednego dnia urządziłem sobie w Wiedniu pieszą wycieczkę nad grób Thomasa Bernharda. To było na przedpolach lata, w pierwszej połowie czerwca. Wtedy jeszcze bałwochwalczo wielbiłem jego książki i w ogóle skrycie marzyłem o tym, żeby w następnym życiu zostać szczęśliwym Austriakiem. Pamiętam, że był słoneczny, upalny dzień. Wspinałem się po zboczach i stromiznach malowniczego Grinzing. Do plecaka schowałem wino w kartonie, z tych za euro z hakiem, które zamierzałem wypić przy grobie „wielkiego pisarza” — a przynajmniej je tam napocząć. To miał być mój skromny hołd. W jakimś tam materiale wyczytałem, że z alkoholi Bernhard pijał tylko czerwone wino. Podobno był czuły na tym punkcie. Wreszcie dotarłem na miejsce. Cmentarz sprawiał bardzo przytulne wrażenie, mieścił się na wzniesieniu z widokiem na miasto i opadał lekko w dół. Nieopodal wyrastała wieża neobarokowego kościoła Klasgraben, a za nią, daleko w tle, majaczył już tylko miejski pierścień. Na cmentarzu poza mną i pogrzebanymi nie było nikogo. Szybko znalazłem skromną, elegancką mogiłę. Była niepozorna i zacieniona przez wysokie drzewo, mieściła się między dwoma masywnymi grobami z granitu. Poczułem się przy niej uroczyście, jakoś dziwnie odświętnie — widocznie rzecz miała dla mnie duże znaczenie. Pewnie myślałem sobie w duchu, jakie to podniosłe, że po latach fascynacji literackim stylem legendarnego Austriaka wreszcie przybyłem oddać mu pokłon w miejscu jego pochówku. Już nie pamiętam, ale jedno było dla mnie pewne: ten moment należał tylko do mnie. Słońce stało wysoko, wybijała pora obiadowa, okolica była zadbana, spokojna i cicha. Chwilę podumałem nad naturą wieczności i wreszcie sięgnąłem do plecaka po wino. I wtedy to się stało. Kiedy zbierałem się do otwarcia kartonu, nagle zaatakowały mnie trzmiele. Albo szerszenie? Pojawiły się znikąd. Były może ze trzy albo cztery, całe wściekłe. W jednej chwili okrążyły mnie i bzyczały mi przy twarzy. Musiały wyleźć spod krzaków otaczających mogiłę pisarza. Robiłem uniki i machałem rękami, żeby je przegonić, ale france nie chciały odpuścić. Słyszałem, jak się koło mnie uwijają i już szykują na mnie swoje żądła. Były uparte. Przeraziłem się, zacząłem im złorzeczyć i na nie głośno przeklinać. Owady jednak nic sobie z tego nie robiły. Nasza szamotanina trwała pewnie półtorej chwili, aż wreszcie postanowiłem się wycofać. Szybkim krokiem umknąłem z cmentarza i skierowałem się w stronę kościoła. Nie dało się inaczej.

Potem upiłem się na smutno. Siedziałem w jakimś parku i myślałem o sobie, że jestem głupim Polaczkiem. Że pochodzę aus dem Osten i nie jestem godzien. Byłem zażenowany — sobą, sytuacją, całym tym wyjazdem. Im więcej wypiłem wina, tym bardziej czułem się upokorzony, zgnębiony, jakiś taki zmarnowany. Jednocześnie wszystko to wydawało mi się do pewnego stopnia śmieszne i groteskowe, pokracznie komiczne. Tymczasem dzień wciąż rozkwitał, kościelne dzwony biły na popołudnie. Na ławkach obok rozsiadła się szkolna młodzież z pobliskiej szkoły, już zwolniona z lekcji. Dlaczego on mi to zrobił, pytałem siebie, opróżniając karton. Park wieńczyła mała skarpa, miałem przed sobą widok na skrawek miasta, na brzegi Dunaju. Bardzo malowniczo. Mógłbym przejść przez niewysoki płot i rzucić się stąd w dół — pewnie bym tego nie przeżył. Nie było przecież żadnych wątpliwości, że te bzyczące owady strzegły dostępu do Bernharda. Czuwały nad jego kośćmi. Tylko czym zasłużyłem sobie na to, że się na mnie tak zaciekle rzuciły? Poszło o to wino z kartonu? Rzeczy stały się dla mnie niejasne — a im więcej tkwiło w nich tej niejasności, tym bardziej byłem z nimi niepogodzony. Czułem, że nasz konflikt narasta, coś mnie nieprzyjemnie mrowiło z tyłu głowy. A może jeden z tych latających owadów jednak ukąsił mnie tam na cmentarzu i teraz chodzę taki z jadem w środku? Król żółci. W ogóle poczułem się jakiś osamotniony, nie tylko, że teraz w obcym mieście, ale też tak ogólnie, życiowo. Porzucony jak obozowisko, jak nieużytek, jak jakaś nieudana randka. Musiałem stanowić przykry kontrapunkt dla tych nastolatków z ławek obok, którzy już zaraz mieli cieszyć się swoimi solidnymi, wiedeńskimi wakacjami. Wyczekiwali wolnego, to było widać, bił od nich entuzjazm. Tańczyli, popijali bezalkoholowe napoje, nagrywali się wzajemnie telefonami. Pewnie skierują się na Bałkany, do schludnych hoteli, na dzikie plaże. Albo do rodziny na zachodzie kraju, w jakimś Salzburgu czy Innsbrucku. W eurobiznesie z mojego dzieciństwa to były najdroższe miasta na planszy. Pojadą tam ze swoimi rodzicami — na tylnych siedzeniach komfortowych, elektrycznych suvów. To musi być dziwne, taki los. Ja za trzy dni miałem za to pociąg powrotny do Warszawy. Było mi z tym akurat nieźle. Wyszumię się i wrócę. Może nie ma co ryć sobie bani. Myśl, że to wszystko się skończy, była jakoś przewrotnie budująca. Gorzej, że tak mnie ten Bernhard upokorzył. Przecież nie miał powodu, chciałem tylko oddać mu hołd! Dumny arystokrata. Dumny i durny, myślałem. Jak to jego bohaterowie mówili o sobie? Że są „duchowymi bankrutami”. No właśnie. I ja też tak o sobie myślałem, odkąd pierwszy raz zetknąłem się z tą formułą. To trwało lata. Współodczuwałem z nimi, z tymi bohaterami, utożsamiałem się. Byłem przekonany, że to elegancka etykieta. Że brzmi dostojnie, że nadaje mi pewnej głębi — wprawdzie zapożyczonej, ale cóż zrobić. A tutaj taka zniewaga, u źródła taki cios. Wino było ciepłe, ale niezłe, wchodziło mi, miałem już końcówkę, przy popijaniu musiałem wznosić karton wysoko w górę. Błyszczał w słońcu. Z pewnością wyglądałem idiotycznie na cmentarzu tę godzinę czy dwie temu, wprzódy jakoś nieanatomicznie zgięty, później gnany przez owady do wyjścia, a wreszcie machający rękami nad głową i przeklinający w obcym, słowiańskim narzeczu. Wśród pogrzebanych wspomnienie o tym śmiesznym cudzoziemcu stanie się żywe, nieraz zakłóci wiekuistą ciszę nekropolii. Erinnern Sie sich an diesen Pole?, będą się na leżąco zagadywać. W odpowiedzi jeden truposz z drugim zawsze ryknie przy tym śmiechem — aż się zatrzęsie ziemia. Er rannte weg wie ein Kaninchen, es war grotesk! Aleś mu pokazał, Herr Thomas! I tak mnie zapamiętają, a ja przecież jestem wieloletnim fanem, duchowym bankrutem, też piszę książki i się interesuję, rozumiem ludzką kondycję, mam na jej temat przemyślenia, nie mniej gorzkie, wcale nie mniej błyskotliwe! Uśmiechnąłem się do siebie kwaśno. To rzeczywiście trochę groteskowe. Z jednej strony blamaż, z drugiej komedia.

Musiałem zejść tym dzieciakom z oczu. Inaczej się nie dało. Czułem, że na mnie badawczo zerkają, że zaczynam creepować. Jakiś taki dziwny starszy typ. Poszedłem w krzaki, niby za potrzebą, ale tak naprawdę chciałem po prostu wydostać się z tej części parku i zaszyć w innej. Albo w ogóle wyjść i pójść gdzie indziej, wrócić do metra, zmienić dzielnicę — miałem przed sobą resztę popołudnia i cały wieczór, byłem na małych wakacjach, stosownych do mojej kieszeni. Mogłem wszystko, przynajmniej potencjalnie. No bo ile mam rozpamiętywać ten incydent? To było nawet bardziej zabawne niż przykre. Pójdę coś zjeść i się pocieszę. Stanąłem, skryty za zielenią, i rozpiąłem rozporek. Ale też, kontynuowałem w myślach, co jeśli Bernhard przez nasłanie na mnie swoich trzmieli chciał zakomunikować mi coś znaczącego? Przecież wyraźnie dał mi do zrozumienia, że jestem nieproszony. A ja przeczytałem wszystkie jego książki, jakie są dostępne w moim języku, sięgałem do jego dramatów, nawet do wierszy. Mamy u nas w kraju wybitną tłumaczkę, trochę się na tym Bernhardzie wprawdzie uwłaszczyła, ale robi naprawdę dobrą robotę, czuje jego idiom i zostaje mu wierna, przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Zresztą on podobno nigdy nie obchodził się tym, co dzieje się z jego książkami poza niemieckojęzycznym obiegiem. Zatem: z jakiego powodu pisarz, którego ubóstwiałem, postanowił mnie tak zza swojego grobu znieważyć? Zadałem sobie przecież dużo trudu, żeby tu dotrzeć, miałem dobrą wolę. Zapiąłem rozporek. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Z nieco przyschniętego drzewa obok oderwałem gałąź, miała jakiś metr długości, była solidna, prosta i gruba, mogła dużo wytrzymać. Podobała mi się. Włożyłem ją do plecaka. Wystawała z niego, ale pozostała stabilna, nie krępowała ruchów i możliwości. W głowie szumiało mi wino, czułem, jak rozchlapuje się o ściany mojego żołądka. Żyłem — to była moja przewaga. Pusty karton wyrzuciłem do kosza przy wyjściu z parku.

Chwilę krążyłem po okolicy. Bardzo mi się tu podobało, wszystko było solidne i przytulne, w tym sąsiedztwie ludzie mieszkali częściej w okazałych jednorodzinnych domach niż w blokach czy kamienicach, od pokoleń bez większych przeszkód gromadzili rodzinne majątki, mieli czyste powietrze i zadbane ogródki, zewsząd wystawały pachnące kwiaty. Chodziłem i było mi całkiem dobrze. Po drodze wstąpiłem do sklepu z trafiką, gdzie kupiłem sobie cygaro. Następnie usiadłem w jednym miejscu na kawę i je odpaliłem. Było mocne, gorzkie, lekko gryzące w podniebienie, smakowało mi. Trochę dzięki temu otrzeźwiałem. To była mała knajpka z lokalną klientelą, przede wszystkim pyzatymi facetami po pięćdziesiątce. Siedzieli, nie zwracali na mnie uwagi. Ogródek wychodził na mały placyk i pętlę tramwajową. Cały czas miałem jednak w głowie drzazgę tej zniewagi. Tkwiła w moim mózgu od kilku godzin, powoli przebijając się przez kolejne bruzdy i płaty. Przełamywała we mnie tamy i zapory, czyniła wyrwy w wewnętrznych murach, w tajnych płotach, w fosach, w ogrodzeniach. To nie dawało mi spokoju. Wreszcie nadszedł wieczór i dzielnicę zalał półmrok. Postępował z każdym kwadransem. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Cmentarz był już zamknięty. Upewniłem się, że nie ma nikogo wokół i przeskoczyłem przez mur. Już wiedziałem, co robić. To było konieczne, po prostu nie dało się inaczej. Musiałem rozwiać niejasności, jakie narosły wokół rzeczy. Przy niektórych grobach paliły się znicze. Przywarłem do muru i wyciągnąłem z plecaka zerwaną gałąź. Wiedziałem, że wytrzyma. Szedłem z nią w ręku przez alejkę, jedną i drugą. Wreszcie dotarłem pod mogiłę. Ze skromnego, kamiennego postumentu wyrastał strzelisty krzyż. Był czarny, miał pewnie półtora metra wysokości. Odchodziły od niego liczne pozłacane serpentyny, a w górze, niemal u szczytu, spoczywały małe aniołki z trąbkami, zwrócone do siebie. Pośrodku zawieszono okrągły wieniec. Przez ten atak wcześniej nawet nie miałem czasu, żeby zwrócić uwagę na detale. Teraz jednak nie słyszałem bzyczenia. Może owadzi strażnicy poszli już spać. W ogóle było tu bardzo cicho. Jak to leciało? „Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie”. Nigdy nie lubiłem Pascala. A to był przecież ulubiony filozof Bernharda, przynajmniej tak pisał w tych swoich książkach. No to wreszcie wziąłem rozmach i przypierdoliłem gałęzią o ten głupi krzyż. Raz, drugi, trzeci. Zachwiał się pod ciosami jak niedzielne rusztowanie na wietrze. Wciąż jednak pozostał na swoim miejscu. Wetknąłem kij między jedno z ozdobnych oczek — to bliżej pionowego trzonu krzyża — w taki sposób, że mógł teraz posłużyć za dźwignię. Zacząłem pchać. Żeby się zaprzeć, uklękłem na jedno kolano. Mogiła przesunęła się lekko w bok, była teraz groteskowo przekrzywiona. Mój kij zaczął trzeszczeć, ale ciągle pchałem, niewzruszony. Udało mi się przestawić krzyż jeszcze o trochę, zanim gałąź pękła na pół. Pchałem całym sobą, aż wylądowałem głową w listowiu. Kiedy wstawałem z kolan, strąciłem wieniec, zawieszony na środku. Wylądował na ziemi. Dobrze to teraz wyglądało, pomyślałem, ten zakrzywiony krzyż z przebijającą go, złamaną gałęzią. Następnie podszedłem bliżej i wygiąłem rękami kilka tych ozdobnych, pozłacanych serpentyn. Szły po cichu i bez większego oporu. Odginałem je w różne strony, jak mi się akurat spodobało. Po jakimś czasie szamotania każda z ozdobnych odnóg pokracznie odchodziła od krzyża — to w lewo, to w prawo, to w górę, to w dół. Później stanąłem za krzyżem, chwyciłem za aniołki z góry i zacząłem je wyszarpywać. Nie chciały zejść, były solidnie dospawane. Trąbki pierdolone, pomyślałem. Liczyłem na to, że ukręcę te aniołki tak, żeby po prostu odpadły, ale musiałbym mieć do tego sprzęt, jakieś szczypce czy obcęgi. Wziąłem się więc za każdego z osobna. Zacząłem od tego po mojej lewej. Po kilku chwilach ciągnięcia z całej siły wreszcie się wyraźnie odgiął. Z drugim poradziłem sobie już szybciej, wiedziałem, że trzeba chwycić za skrzydła, aby sprawnie poszło, tam był ich środek ciężkości, coś w tym stylu. W każdym razie cmentarne aniołki łatwiej się odginały, kiedy trzymałem je właśnie tam. To było niezłe, ta moja robota. I naprawdę — nie dało się jej załatwić inaczej. Tymczasem rozejrzałem się wokół. Na cmentarzu nikogo, wciąż byłem tu sam, nikt mnie nie widział. Rzecz jasna, nikt oprócz zmarłych, ale oni mówili w obcym języku i nie robili na mnie wrażenia. Wiekuista — przestrzeni — przeraża, jakoś tak to szło. Stałem więc za przekrzywionym na bok krzyżem i oddychałem głęboko. Oparłem na nim stopę, a po chwili zacząłem go kopać. Byłem wyprostowany, kopałem z całej siły, w odpowiednim rytmie, uderzałem w nagrobek piętami. Czułem pod butem, że mięknie. Z każdym kopem uginał się coraz bardziej. Wreszcie zgiął się cały i uległ, zawisł posępnie kilkanaście centymetrów nad glebą. To było więcej niż coś. Stanąłem jeszcze raz przed grobem. Ten widok radował oczy, pieścił wszystkie zmysły. Na ziemi obok wciąż leżał okrągły wieniec. Zorientowałem się, że jest plastikowy. Podniosłem go i schowałem do plecaka. Pomyślałem, że wezmę sobie ten bukiecik do swojego kraju na pamiątkę. Już nawet wiedziałem, gdzie w mieszkaniu go powieszę. Będzie tam pasował.

Krzysztof Sztafa
Pisarz, okazjonalnie krytyk literacki. Autor powieści „Wielka radość w polskich domach” (WBPiCAK, 2024) oraz monografii „Faza istnienia. Liryka Tomasza Pułki”, która ukaże się nakładem wydawnictwa IBL PAN. Redaktor „Małego Formatu".
POPRZEDNI

varia poezja  

Mózg [terrorystki]

— Julia Niedziejko