Osobny przypadek
W środowisku polonistów chętnie przywołuje się taką anegdotę. Świnoujście, wczesne lata siedemdziesiąte, konferencja naukowa o biografii i geografii literackiej. Janusz Sławiński mówi, że osobowość pisarza może być przedmiotem badań literaturoznawców, ale tylko wtedy, gdy traktuje się ją jako „wiązkę ról”.
– Jeżeli osobowość ma być tylko wiązką ról – zaprotestowała wówczas Maria Janion – to proszę mi powiedzieć, czym jest to, co w człowieku wyje w nocy?
– Ja pani zaraz wyjaśnię – zareagował błyskawicznie Janusz [Sławiński].
– W nocy wyją wyrzuty sumienia spowodowane tym, żeśmy nie wywiązali się z obowiązków nałożonych nam przez jedną z ról[1].
Kto mało wie o Sławińskim, pomyśli, że był przekonanym o swej racji naukowcem, którego bardziej od ludzi interesowały struktury. Wyglądem pasował do tego stereotypu. Zdjęcia z lat siedemdziesiątych ukazują chudego okularnika w marynarce albo półgolfie. Rozgadanego, pewnego siebie. Właśnie tak można by sobie wyobrazić gwiazdę polskiego literaturoznawstwa, którą Sławiński wtedy był.
Dzisiaj, ponad dekadę od śmierci warszawskiego uczonego, jego nazwisko metonimicznie zrosło się z teorią i metodologią strukturalistyczną. A to nie sprzyja pamiętaniu o nim i przywoływaniu go w przypisach. Problemy, które kiedyś rozpalały namiętne dyskusje badaczy literatury – narracja powieściowa, komunikacja literacka, rytm w wierszu – obecnie stały się częścią wykładów z historii polskiej nauki o literaturze. Studenci polonistyki kojarzą Sławińskiego przede wszystkim ze „Słownikiem terminów literackich” i „Zarysem teorii literatury”, a więc z publikacjami propedeutycznymi. Poza wydziałami filologicznymi nazwisko Sławińskiego raczej nie jest pamiętane. Czasy, w których spijano słowa z ust błyskotliwego teoretyka i interpretatora, powszechnie go cytowano i podążano za wyznaczonymi przez niego trendami, bezpowrotnie minęły. I tak jak nikt nie ma wątpliwości, że strukturalizm był kiedyś bardzo ważny, a z wielu jego zdobyczy korzystamy do dzisiaj, tak i o Sławińskim można by powiedzieć, że swego czasu odegrał istotną rolę, czym chwalebnie zapisał się w annałach dyscypliny.
Rzecz w tym, że warszawskiego badacza nie sposób zredukować do kojarzącego się anachronicznie strukturalizmu (pomijam już to, że polski „wariant” tej teorii i metodologii był znacząco odmienny od bardziej rozpowszechnionych ujęć zachodnich). Przed trzydziestoma laty ukazał się numer „Tekstów Drugich” złożony z artykułów o Sławińskim. Nie były to konwencjonalne laudacje, lecz mikroeseje świadczące o fascynacji autorem „Tekstów i tekstów”; niektóre tak przenikliwe, że ci, którzy obecnie porywają się na pisanie o Sławińskim, są skazani na cytat i parafrazę. Lektura tych szkiców utwierdza w przekonaniu, że już wówczas Sławiński intrygował nie tylko jako teoretyk literatury, lecz także – jako pisarz. Stanowił przy tym dość szczególny przypadek, bo nie miał w swoim dorobku żadnej książki literackiej. Pisarzem był jednak jako intelektualista, znawca literatury, a nawet jako badacz akademicki.
(…) warszawskiego badacza nie sposób zredukować do kojarzącego się anachronicznie strukturalizmu
Wydawnictwo IBL publikuje właśnie opasłe tomy „Pism zebranych” Sławińskiego (dotąd ukazały się trzy, w drodze są kolejne). Lektura ich zawartości stwarza szansę, by zachłysnąć się twórczością, która nie ma nic wspólnego z potocznie rozumianą akademickością. Unika konwencji i schematu, łączy zaś teoretyczną precyzję z poetycką metaforyką. Niewątpliwie spośród strukturalistów z Instytutu Badań Literackich Sławiński pisał najlepiej i najciekawiej. Pod względem biegłości pisarskiej dorównywał poziomem Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, który pracował w tym samym budynku (i strukturalizmu nie cierpiał). Zresztą z autorem „Kinderszenen” łączyło Sławińskiego nie tylko znakomite pióro. Obaj byli antykomunistami (co dla wielu iblowców było typowe) i obaj dystansowali się od ideologii postępowej inteligencji, bliskiej Głowińskiemu czy Janion. Jednocześnie Sławiński nigdy nie stał się twardogłowym konserwatystą. Pozostawał przypadkiem osobnym i właśnie ta osobność dostarczała paliwa jego oryginalnemu pisaniu.
Żyd, który nie rozumie i zagubiona teczka z doktoratem
Przejdę teraz do dwóch historii, które Sławiński opowiedział o sobie kilka lat przed śmiercią. Pierwsza odnosiła się do wczesnego dzieciństwa i miała miejsce zimą 1940 roku. Sławiński był wtedy z mamą w domu parafialnym obok placu Zbawiciela w Warszawie. Wystawiano jasełka z – jak się okazało – antysemickim dowcipem. Najpierw stereotypowy Żyd z pejsami śpiewał, że „starego Boga jak należy umie, ale tego maleńkiego całkiem nie rozumie”. Następnie polski chłop w maciejówce śpiewał, że zaraz nauczy Żyda – za pomocą cepa, którym go „wymłóci”. Publiczność huczała od śmiechu, a sześcioletni Janusz oburzył się, że jakaś postać na scenie miała zostać ukarana za to, iż czegoś nie rozumie. Nie potrafił tego pojąć i wyznał to swojej mamie. Ta, chcąc jakoś wybrnąć z sytuacji, powiedziała, że bohaterowie na scenie nie mówią „naprawdę”, lecz „do rymu”. Od tej pory chłopca miała zafascynować różnica między dwoma odmiennymi sposobami mówienia: naprawdę i do rymu. Swoje późniejsze studia naukowe poświęcił zgłębianiu owej różnicy. Jak twierdził, nigdy jednak nie dotarł do satysfakcjonującej konkluzji.
Brak zadowolenia z osiągnięć zawodowych, a także z własnego pisania, istotnie stał się udziałem Sławińskiego, który miał poczucie, że przełomu w jego dyscyplinie dokonali badacze z poprzednich pokoleń, a jemu i kolegom zostały glosy, przypisy i rekapitulacje. Ta myśl przyszła jednak z czasem. Michał Głowiński, który znał go od czasów studenckich i wielokrotnie z nim współpracował – choć nigdy się nie zaprzyjaźnili – lubił mówić, że Sławiński miał biografię matematyka: przed czterdziestką nieomal genialny i arcypracowity, na wszystko projektujący siatki wzorów, schematów i typów, od pewnego czasu pisał coraz mniej. Wydawał głównie zbiory tekstów okolicznościowych, skupiał się na swoich uczniach i na pracy w różnych gremiach. Dzisiaj, gdy wychodzą opasłe tomy „Pism zebranych”, ta ocena musi podlegać krytycznej weryfikacji. Sławiński pisał bowiem sporo także w drugiej części swojego życia, choć wiele z tych tekstów nie publikował. Ponadto jego twórczość zmieniła się. Miejsce spójnych, teoretycznych wywodów, w których dominowały typologizacje i stanowcze konkluzje, zajęły fragmentaryczne szkice, felietonowe wstępniaki do czasopisma „Teksty”, a zwłaszcza fragmenty dziennika intelektualnego z cyklu „Bez przydziału” – jedne z ciekawszych utworów, jakie kiedykolwiek ogłosił drukiem.
Sławiński pisał (…) sporo także w drugiej części swojego życia, choć wiele z tych tekstów nie publikował
Biografia intelektualna Sławińskiego ciekawie koresponduje z tym, co on sam pisał o rozróżnieniu na teorię, która „zaciera różnice i typizuje”, i interpretację „indywidualizującą przedmiot”[2]. Jeśli ludzie są mi bliscy, twierdził, mój stosunek do nich jest indywidualny. Im są dalsi, tym chętniej podstawiam ich pod dostępny mi wzór, włączam do znanych mi klasyfikacji. Analogicznie byłoby z utworami literackimi: teoria obserwuje je z bezpiecznego oddalenia, podczas gdy interpretacja zbliża się do nich, wkracza w sferę intymności. To spostrzeżenie zgrywa się z innym zapiskiem o „uogólnieniach i teoretyzowaniu jako czynnościach obronnych […] przed niebezpiecznym konkretem, przed zasadzkami empirycznych poszczególności”[3]. Jeśli przyjąć, że Sławiński sformułował tę myśl odwołując się do introspekcji, trzeba przystać i na to, że jego teoretyzowanie przed czterdziestką stanowiłoby gest obrony podmiotu przed zewnętrznym chaosem. Obawiam się kary za to, że czegoś nie rozumiem, więc oddaję się redukującemu lęki teoretyzowaniu, gdyż ono oferuje iluzję porządkującego sensu. Uprawianie teorii byłoby w tej optyce awersem lęku przed tym, że się nie rozumie – niczym Żyd z anegdoty. Natomiast zwrot ku (szeroko pojętej) interpretacji, który dokonał się w pisaniu i myśleniu Sławińskiego w drugiej części jego życia, oznaczałby coś odwrotnego: odsłonięcie przyłbicy, wyjście nieznanemu na spotkanie. Odzwierciedlałoby się to w pisaniu, które nadal jest podszyte nierozumieniem i niepokojem, ale już nie próbuje tego ukrywać. Świadczy o pogodzeniu się autora z tym, że jest jak jest. Może właśnie to miał Sławiński na myśli, gdy formułował jedną ze swoich teoretycznoliterackich sentencji: „Nie rozjaśnianie tego, co ciemne, ale próba widzenia w ciemnościach – oto sens interpretacji”[4].
W drugiej historii Sławiński wrócił pamięcią do lat pięćdziesiątych. Od półtora roku pisał dobrze zapowiadający się doktorat o narracji w powieści dziewiętnastowiecznej. Pewnego dnia udał się ze znajomymi na obiad do baru mlecznego „Praha” w Alejach Jerozolimskich. Zostawił skórzaną teczkę na krześle i poszedł zamówić sałatkę. Gdy jakiś czas później zbierał się do wyjścia, uświadomił sobie, że teczki nie ma. I nigdy potem już się nie znalazła. Odtworzenie notatek, które były w środku, okazało się niemożliwe. Doktorant uznał, że pora zająć się innym tematem, „tak odmiennym, jak może być odmienny jeden temat od drugiego”. Zwrócił się ku poezji awangardowej. Kilka lat później powstała jedna z wybitniejszych książek doktorskich w historii powojennego literaturoznawstwa polskiego, manifest polskiego strukturalizmu: „Koncepcja języka poetyckiego awangardy krakowskiej” (1965).
Przywołuję tę historię dlatego, że należy do nielicznych upublicznionych wspomnień Sławińskiego. Warszawski uczony nie uległ modzie na pisanie autobiografii, nie bywał sentymentalny. Zdarzenia z przeszłości przywoływał zwykle jako argument w wywodzie, a nie dla samej przyjemności opowiadania o tym, jak było. Chętnie przy tym unikał pierwszej osoby liczby pojedynczej. Wolał mówić o „nas” – pracowni, środowisku, Instytucie. Choć jednak unikał pisania o sobie, zaprzyjaźniony z nim Edward Balcerzan stwierdził, że Sławiński uprawiał „życiopisarstwo równie, jak [poeci] »przeklęci«, intensywne, a do »przeklętego« nie podobne chyba w niczym”[5]. Innymi słowy, wszystko, co Sławiński przelewał na papier, było jakąś formą wypowiedzi osobistej, zakorzenioną w prywatnym doświadczeniu. Punkt wyjścia dla myślenia teoretycznoliterackiego stanowiła obiektywizacja własnych przeżyć i przemyśleń. Stąd łatwość w formułowaniu zdań, które mieszczą się na styku logicznej konkluzji i aforystycznego sentencjonalizmu, takich jak: „Autentyczne życie to cudze teksty mnie – jako teksty – niedostępne” (ze wstępniaka dotyczącego semiotyki i pojęcia „tekstów kultury”)[6] czy „Lekkomyślność prowadzi do osiągnięć” (z audycji radiowej – o tym, jakie cechy charakteru decydują o sukcesie w życiu zawodowym)[7]. Pod tym względem teoretyzowanie Sławińskiego, istotnie, nie różniło się od tego, co robią poeci.
Warszawski uczony nie uległ modzie na pisanie autobiografii, nie bywał sentymentalny
W gruncie rzeczy podobne spostrzeżenia o Sławińskim, choć pozbawione fascynacji idiomem uczonego, wyraził niedawno socjolog Tomasz Zarycki w monumentalnej książce „The Polish Elite and Language Sciences” (2022). Zarycki przekonuje, że Sławiński traktował polski strukturalizm jako paranaukowy kod komunikacyjny służący tyleż do generowania teoretycznych ujęć, ile do maskowania metapolitycznych postaw i wizji, głęboko zanurzonych w ówczesnym kontekście[8]. Socjolog zauważa również, że przez swoich uczniów i współpracowników Sławiński był opisywany nie jako profesjonalny badacz akademicki czy naukowiec o dużej renomie (którą miał), lecz jako typowy polski inteligent, który funkcjonuje w elitarnych, nieformalnych środowiskach i przede wszystkim do nich kieruje swoje wypowiedzi. Nie troszczył się o międzynarodowe uznanie, które, biorąc pod uwagę oryginalność i potencjał polskiego strukturalizmu, było od lat siedemdziesiątych relatywnie niskie[9]. Krótko mówiąc, wprawdzie Sławiński pracował w państwowym instytucie badawczym, jeździł na konferencje, publikował rozprawy i zdobywał kolejne stopnie naukowe, ale sam pozycjonował się raczej jako zaangażowany politycznie i społecznie piszący intelektualista, który profesorem jest tylko przy okazji. Zapewne bardziej chciał być postrzegany jako nietuzinkowa, doskonale rozpoznawalna w inteligenckich kręgach osobowość, która zabiera głos w istotnych dla środowiska sprawach, niż jako obywatel dobrze wykonujący swoją pracę umysłową w sektorze publicznym. Sam Sławiński, dodajmy, łączyłby to pewnie z postawą „autentycznego życia”, które cechuje pragnienie „przezwyciężenia siebie – zastanego, wymknięcia się sobie, rozbrojenia swojej formy”[10].
Socjologiczne rozpoznania Zaryckiego, jeśli uznamy je za przekonujące, mogą zniechęcać do Sławińskiego. Dzisiaj dla wielu z nas tak rozumiana postawa inteligencka ma konotacje negatywne. Zapewne wyżej ocenialibyśmy Sławińskiego, gdyby skupiał się na rzetelnym wykonywaniu swojej pracy: pisał konwencjonalnie i przejrzyście, dbając o przekładalność swoich tekstów na języki kongresowe, podnosił rangę polskiej nauki na świecie i nie rozpraszał się uprawianiem przygodnej publicystyki czy innego rodzaju aktywnościami podejmowanymi w odruchu „inteligenckiej powinności”. Instytut badawczy to w końcu miejsce określonej pracy na rzecz społeczeństwa. Ambicje pisarskie i polityczne uczonych często nie sprzyjają tej pracy, odciągają od niej, a czasem wręcz utrudniają efektywne jej wykonywanie.
Lecz jednocześnie trzeba mieć świadomość, że właśnie owemu buńczucznemu habitusowi polskiego inteligenta – który zawsze chce być kimś więcej, niż jest – zawdzięczamy to, co najlepsze w pisaniu Sławińskiego: idiomatyczność, która manifestuje się w chronicznym niepogodzeniu z zastanymi regułami wypowiedzi. Tak jakby każda konwencja – naukowa, urzędowa czy nawet eseistyczna – była pisarskim escape roomem, z którego trzeba się jakoś wydostać. Takie podejście ma zazwyczaj ujemne skutki dla efektywności rozpowszechniania badań naukowych i promowania ich za granicą, ale zarazem czyni pisarstwo Sławińskiego jedynym w swoim rodzaju, a przez to fascynującym przypadkiem literatury zbłąkanej na manowcach teorii.
(…) buńczucznemu habitusowi polskiego inteligenta – który zawsze chce być kimś więcej, niż jest – zawdzięczamy to, co najlepsze w pisaniu Sławińskiego
Porcyjka, protopodręczniczek i inne słowa Sławińskiego
„Pisma zebrane” Sławińskiego stwarzają dogodną sposobność, by zapoznać się z idiomem uczonego, podejrzeć jego warsztat, uchwycić coś ze specyfiki jego stylu. Mówiąc językiem formalizmu: dają one szansę zobaczyć, jak zrobione są teksty Sławińskiego. Redaktorzy tomów zadbali bowiem o wydanie rozmaitych archiwaliów (notatek do wykładów, fiszek, wolnych myśli), które nie stanowią ciekawostki na zakończenie, lecz pełnoprawną, także pod względem ilościowym, część publikacji. W tym kontekście warto przywołać jeden z ostatnich ogłoszonych drukiem zapisków Sławińskiego:
Nie wszystko, co przyjdzie na myśl, trzeba od razu innym powiedzieć. Nie wszystko z tego, co się powie, trzeba skrupulatnie zapisywać. Nie wszystko z zapisanego trzeba bezzwłocznie publikować. Należy na każdym z poziomów pozostawić sobie przezornie coś w sferze możliwości, w zapasie – a nuż się kiedyś przyda? Nie jest wskazane śpiesznie roztrwaniać własne zasoby; bezpieczniej zachować jakąś część swojej przeszłości – na przyszłość. […] Wypowiedź, w której nie odczuwamy owych bezpośrednio niewysłowionych w niej rezerw konceptualnych, wydaje się nam płaska i dychawiczna. O tym nie wie grafoman usiłujący nadmiarem napisanego zagadać chroniczny brak rezerw w swoim pisarstwie[11].
Teraz te słowa mogą stanowić dodatkową zachętę do sięgnięcia po „Pisma zebrane”, ponieważ publikowane archiwalia to w pewnej mierze właśnie owe „rezerwy”, które dotychczas pozostawały w ukryciu przed czytelnikami. Na ich podstawie można wydedukować, jak rodziła się myśl Sławińskiego i jak szlifowana była forma jego tekstów.
O zapoznawaniu się z tą częścią twórczości Sławińskiego trudno myśleć inaczej, niż – słowami Białoszewskiego – jako zaglądaniu w „bebechy”. Dla warszawskiego badacza był to zresztą najważniejszy poeta. Gdy teoretyczny idiolekt okazywał się niewystarczający, Sławiński sięgał po język autora „Obrotów rzeczy” – jak w słowach o macierzystym IBL-u, którego istnienie wiązał ze „stawaniem się mego ja »jaknajdzisiejszego« (jakby powiedział Białoszewski)”[12]. Słowa poety przytaczał w formie cytatu, aluzji, mowy pozornie zależnej. A zwykle po prostu używał języka „białoszewskawego”. „Porcyjkę” i „protopodręczniczek” wynotowałem z audycji radiowej, w której uczony opowiadał gawędy o swoim życiu. Oba te wyrazy – niby dostępne w systemie poprawnej polszczyzny, ale raczej rzadko używane – mogłyby się znaleźć w którymś utworze Białoszewskiego. Jak wiadomo, celem eksperymentów językowych poety było przepisanie „z faktyczności na wyrażalność”, nagięcie języka do wymogów rzeczywistości wymykającej się poznaniu. A ponieważ precyzja wypowiedzenia jest wartością także w naukach humanistycznych, zadanie pisarskie i zarazem teoretycznoliterackie, które stawiał przed sobą Sławiński, nie mogło być odmienne. Żeby odpowiedzieć na pytanie, czym są takie pojęcia i terminy, jak interpretacja, literatura czy narrator w powieści realistycznej, trzeba przyszpilić je odpowiednio ostrym, dobrze wyważonym słowem. Czemu więc nie zwrócić się po pomoc do wielkich poetów, którzy na języku znają się najlepiej?
Od Białoszewskiego zaczerpnął więc Sławiński neologizmy oraz upodobanie do rzadkich, choć przewidzianych w leksykonie form wyrazowych. Natomiast już tylko dla uczonego charakterystyczne były najrozmaitsze animizacje, personifikacje i antropomorfizacje. Wydaje się, że Sławiński stosował je bezwiednie. Wezmę przykład pierwszy z brzegu: „utwór kieruje przyrostem mojego rozumienia”[13]. Zdanie wyraża dość prosty sąd: im dłużej czytam dany tekst, tym więcej z niego rozumiem, ale też to, ile aktualnie pojmuję z tekstu, zależy od tego, jak on został napisany. Sławiński niby chce to powiedzieć, ale formułuje myśl od drugiej strony: podmiotem sprawczym czyni utwór literacki, a siebie i swoje pojmowanie – dopełnieniem. Jest w tym coś perwersyjnego. Jeśli ktoś lub coś kieruje przyrostem naszego rozumienia, znajdujemy się w położeniu nie tylko upodrzędnionym, lecz ostentacyjnie biernym i zależnym – jak dziecko, któremu rodzic mówi tyle, ile powinno wiedzieć. Ciekawe skądinąd, że rzeczownik „przyrost” odnosi się do zjawisk i procesów, które trudno kontrolować (przyrost naturalny, przyrost temperatury), a jeszcze trudniej nimi kierować. Chyba że pomyślimy na przykład o pędach bluszczu, których rozrost nadzoruje się poprzez przycinanie. Wtedy taka kłączasta metafora trafnie oddawałaby na przykład doświadczenie lektury powieści kryminalnej (i postmodernistycznej), o której Umberto Eco pisał, że podsuwa nam kolejne domysły, by po chwili kazać nam je porzucić, i tak dalej, aż do finału. Niby wiemy coraz więcej, lecz wciąż mniej, niż byśmy chcieli.
Od Białoszewskiego zaczerpnął (…) neologizmy oraz upodobanie do rzadkich (…) form wyrazowych
Tego rodzaju ożywianie nieożywionego komplikuje wypowiedź, wprowadza nieoczekiwane niuanse, niemniej tekstów Sławińskiego nigdy nie charakteryzuje estetyczna nadorganizacja wypowiedzi. W jego wywodach na próżno szukać nadmiarowych tropów stylistycznych, chwytów zastosowanych bez pragmatycznej potrzeby, epatowania błyskotliwym epitetem, zaskakiwania rytmem, krótko – nie ma tu wszystkiego tego, co strukturaliści rozumieli jako funkcję poetycką. Jeśli pojawiają się metafory czy neologizmy, to zawsze w związku z potrzebą precyzyjnego nazwania danej rzeczy albo zjawiska. Nie ma też u Sławińskiego budowania atmosfery pociągającej tajemniczości; sugerowania, że oto my, czytelnicy, stanęliśmy wraz z autorem u wrót Głębszego Sensu, o czym wypada mówić już tylko szeptem. Sam Sławiński odnosił się do hermeneutyki z wyraźnym dystansem:
Hermeneutyka nie wyrasta w sposób naturalny z żywiołu językowego komunikacji międzyludzkiej – z porozumiewania się potocznego, lecz jest niejako „przeniesiona” z innego obszaru komunikacji – ze sfery kontaktowania się ze słowem Bożym. […] Ze słowem Bożym nie sposób się spoufalić. Nie sposób nim zawładnąć… Ono bardziej objaśnia hermeneutę niż odwrotnie[14].
Lecz niejako z drugiej strony Sławiński pisał:
Krzywdzi się nierozumienie uważając, że jest ono równomiernie płaską szarością, pozbawioną jakichkolwiek odcieni, deseni, wypukłości czy wklęsłości. A przecież spotykamy się nie tylko z różnorodnymi rozumieniami tego samego, nie popadając w zdziwienie; różnorakie i wielobarwne bywają również nierozumienia[15].
(…) tekstów Sławińskiego nigdy nie charakteryzuje estetyczna nadorganizacja wypowiedzi
I dodawał, że pociąga go niezrozumiałość cudzych słów, gdyż ma poczucie, że zakłada ona za każdym razem „indywidualnego adresata”[16]. Sam jednak przez długi czas obawiał się używania określeń niekonwencjonalnych, a kiedy już musiał to zrobić, odczuwał nieodpartą chęć „usprawiedliwienia ich asekuracyjnym cudzysłowem”, który czekał na niego zawsze, „niczym pigułka uspokajająca w podręcznej fiolce”. Dopiero później zrozumiał, że źródłem owej choroby cudzysłowu był „lęk przed definitywnością samego siebie jako podmiotu, który się wypowiada”. Sławiński wyjaśniał, czym jest dla niego ów lęk, aluzyjnie odwołując się do filozofii egzystencjalizmu:
Bojąc się uwięzienia w jednoznaczności, czułem się więc w obowiązku uwieloznaczniania siebie, do ciągłego sygnalizowania, że jest mnie więcej, niż można by z pozoru sądzić, że składa się na mnie całe grono współpodmiotów, które wszystkie – gdy się wypowiadam – dopominają się z ukrycia udziału w mojej-niemojej wypowiedzi. O całym tym zamieszkującym we mnie towarzystwie wzajemnej adoracji nieustannie napomykałem swoimi cudzysłowami, żywiąc bezwiednie nadzieję, że schizofreniczna ucieczka w nie-tożsamość jest tym samym, co zdążanie „ja” do wolności[17].
Oto cały Sławiński. Refleksja pisarska, osadzona w teorii i filozofii, łączy się z subtelną autoanalizą. Tymczasem przedmiot wypowiedzi stanowi coś na pozór tak błahego, jak kwestia stosowania cudzysłowów w wywodzie naukowym.
***
Zawsze kiedy wracam do Sławińskiego, coś mnie zaskakuje. Czasami przenikliwość spostrzeżenia, czasami nieoczywistość kryptopoetyckiej struktury wypowiedzi. W przywoływanym już wcześniej zapisku Sławiński twierdził, że człowiek, chcąc żyć autentycznie, powinien stale wymykać się sobie. Cokolwiek miałoby znaczyć owo „autentyczne życie”, warszawski badacz prowadził własne w zgodzie ze swoją maksymą. Tekst o swym przedwcześnie zmarłym nauczycielu, Kazimierzu Budzyku, zaczął od zdania: „Forma czasu przeszłego, która już nieodwołalnie określa sposób mówienia o Profesorze, jeszcze nie zdążyła się zestroić z naszym wyobrażeniem o nim”[18]. Chciałoby się powiedzieć, że podobnie jest z formą tekstów Sławińskiego, a pośrednio i z nim samym. Kiedy już wydaje się nam, że udało się wtłoczyć go do tej czy innej konstelacji myślowej, która porządkuje nasze wyobrażenia o świecie, przeczytamy jakiś jego tekst, jakieś jego zdanie, i okazuje się, że trzeba zrewidować to, co o Sławińskim sądzimy.
[1] E. Balcerzan, „Sześć początków”, „Teksty Drugie” 1994, z. 4, s. 20–21.
[2] J. Sławiński, [O interpretacji], w: tegoż, „Prace teoretycznoliterackie z lat 1974–2001”, IBL PAN, Warszawa 2024, „Pisma zebrane”, t. 3, s. 489–490.
[3] Tamże, s. 516.
[4] Tamże, s. 526.
[5] E. Balcerzan, dz. cyt., s. 22.
[6] J. Sławiński, „Teksty i teksty”, „Teksty” 1972, nr 1, s. 7.
[7] Z cytowanej audycji radiowej.
[8] T. Zarycki, „The Polish Elite and Language Sciences”, Palgrave Macmillan, Switzerland 2022, s. 393.
[9] Tamże, s. 395–396.
[10] J. Sławiński, [Sprawy biografii], w: tegoż, „Prace teoretycznoliterackie…”, dz. cyt., s. 568.
[11] Tegoż, „Bez przydziału (VIII)”, „Teksty Drugie” 2003, nr 2–3, s. 190–191.
[12] Tegoż, „Rozszerzone pomyślenie jubileuszowe”, „Teksty” 1978, nr 6, s. 10.
[13] Tegoż, „Kategorie nadawcy i adresata komunikatu literackiego”, w: tegoż „Prace teoretycznoliterackie…”, dz. cyt., s. 456.
[14] Tegoż, [O interpretacji], dz. cyt., s. 505.
[15] Tegoż, „Bez przydziału (VIII)”, dz. cyt., s. 184.
[16] Tamże.
[17] Tamże, s. 187-188.
[18] Tegoż, Profesor Kazimierz Budzyk (15 I 1911 – 5 III 1964), w: tegoż, Pisma zebrane, t. 2, IBL PAN, Warszawa 2024, s. 381.

Janusz Sławiński „Prace teoretycznoliterackie z lat 1958-1973. Tom 2. Pisma zebrane”, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2024.

Janusz Sławiński „Prace teoretycznoliterackie z lat 1974-2001. Tom 3. Pisma zebrane”, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2024.
(ur. 1989) wykładowca na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, badacz literatury autobiograficznej oraz historii polskiej humanistyki, autor książki „Gry z autobiografią” (2018) oraz licznych tekstów o współczesnej polskiej literaturze, filmach i zjawiskach internetowych. Publikuje w „Mincie”, „Kulturze Liberalnej”, „Dwutygodniku” i innych portalach kulturalnych.
