fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

76.

O tempora! Ikona pokolenia w MacDonaldzie, na kolorowym klipie zmontowanym przez wielkie przedsiębiorstwo z rozproszonych segmentów prekarnej pracy; co to za gamoń, ja się pytam, ten Mata, co to za podły sukcesista i bananowy dziedzic, któremu wtórują nalane ryje z tvn-u i pogrążeni w libkowym nieprzejednaniu kodziarze, przynajmniej ci najbardziej zaradni, najbardziej przedsiębiorczy, samodzielni, naturalnie wykształceni, oczywiście z dużych ośrodków, rzecz jasna na wyższych stanowiskach. Kibicują młodemu, co to tak wszystko sam sobie, od początku własnymi rękami, tymi oto wypielęgnowanymi, w których trzyma smutną, wypchaną martwym zwierzęciem bułę. Zastanawiacie się jak wygląda Polska, to Wam powiem: jak reklama tanich energolków, wyskakująca nagle przed tym dronkowym klipem, taka, której nie da się wyłączyć, więc wyciszasz dźwięk, ale i tak widzisz, jak randomowy kark pompuje na siłowni, a potem oblewa się tym przesłodzonym ściekiem z puchy wyglądającej jakby mieściła w sobie olej silnikowy. I potem robi się tylko gorzej. Rozumiem i nie chcę kontynuować (życia).

* 

To był wtorek, twarz miałem opuchniętą, lica pomarszczone. W śnie moim minionym była wojna i triumfalnie ją przegraliśmy; męskie, prawda, fantazje. Koledzy z okopów dopingowali bohaterskiemu chłopczykowi, który z petardami achtunga rzucał się właśnie na wrogie haubice. Chwilę później, jeszcze podczas jego biegu, nadleciał dron i rozsadził ich wszystkich — kolegów, bohaterów — na kawałki. Krew zalała krzewy, błoto wypełniło lej.

Po latach na miejscu uświęconym męką powstanie skwerek z karłowatą roślinnością, usłany kiepami i kapslami od tanich browarów, które razem ułożą się w sylwetkę polskiego żołnierza. Na ogołoconych drzewach rozsiądą się złowrogie ptaszyska, a ich jazgot ułoży się w przewrotny hymn. Przetarłem oczy i wyszedłem do sklepu po kawę. Skoro poranek zastał mnie akurat w sercu dawnego getta, dopijałem ją — tę mętną lurę z plastikowego, parzącego dłonie kubka — roniąc łezkę nad losem małych powstańców.

Jednocześnie nad niedolą ich wnuków, nad wielkim niepokojem polskich serc! Aż mną wykręciło. Zachmurzone nad wszystkim niebo, w domyśle deszcze, tysiące małych plag. Z pewnością istniałem, ale jakim kosztem? Bez wątpienia byłem tutaj i całym sobą czułem, jak dogorywa to lato roku pańskiego, jak się powoli zwija i topnieje, jak bez żadnej wojny ustępuje, jeszcze oszukując wszystkich nagłymi, ale przecież nieuchronnie ostatnimi dniami zziajanego słońca. W tych podstępnych, prawda, podrygach ścieliło się ono na wypukłych elewacjach kamienic, odbijało w nurcie miejskich rzek, przebijało przez szczeliny osępiałego nieba; z siłą skazańca penetrowało wszystkie żywioły, z pasją ofiary trzymało się życia.

Świetne tło do współudziału w tajemnicy istnienia. W zacisznym kącie skwerku siedząc, przez chwilę dumałem nad powinnościami. Co robić? Miałem kilka spraw, bolała mnie głowa. Z impetem wylałem sobie resztkę kawy na twarz i, pobudzony, odbiłem w stronę najbliższego tramwaju. Istniałem z pewnością, choć koszty tego wszystkiego — jak zawsze — były ogromne, najwyższe z możliwych.

 

77.

Dochodziła dziewiąta, miasto od dawna stało już na nogach. W czym, zastanawiałem się, jesteśmy gorsi od umarłych? Wieżowce Śródmieścia pogrążone były w rzadkiej mgle, wszystkim ludziom pracy błogosławił wspaniale posępny Pałac Kultury. Na tyłach dworca — pod wiaduktem, w miejscu, w którym Jana Pawła przechodzi w Chałubińskiego i krzyżuje się z Jerozolimskimi — rzesza ludzi wyłaniała się z podziemi i jednocześnie w nich znikała. Tłum był kolorowy, postępował w każdym kierunku. Z pewnego dystansu wyglądał jak wędrujące mikroby. Do środków komunikacji miejskiej wlewali się zatem petenci, pracownicy przedsiębiorstw, kasjerki, robotnicy fizyczni, emeryci, rencistki, żule, aktywistki, studenci po wakacjach, jutuberzy, dj-ki, publicyści, krytycy, lekarki. Wszyscy — oprócz mnie — byli oddani i piękni. Nie mogłem odwrócić od nich wzroku.

Pomyślałem: ten kaprawy dzień, ta skandaliczna pogoda! Słońce zza chmur i stłoczeni na placach ludzie! Był początek jesieni i nie macie pojęcia, jak tego dnia Polacy chodzili po mieście, jak się ruszali, jak żwawo wyskakiwali z zatłoczonego metra i pędzili w swoje strony; och, nie wyobrażacie sobie, jaki zapach się tego dnia od nich unosił, jaki temu wszystkiemu towarzyszył zamęt, jaki wspaniały rwetes, oni wszyscy, nie uwierzycie, mieli jakieś miejsca, w których byli oczekiwani i w których winni się zjawić, żeby rzeczy przybrały odpowiedni obrót, żeby po dniu nastąpił wieczór, a później noc, tam i z powrotem, wiecznym, potępionym. Ten kaprawy zatem dzień w mieście ze skandaliczną pogodą, zaduch w mieszkaniu wychodzącym na wschód i zachód! Chciałem wrócić do domu i przeczekać, aż to wszystko minie, ale czułem, że jestem skończony, śmiertelny, że nic nie poradzę na ten ciąg, że to mnie przeżyje cokolwiek zrobię i cokolwiek pomyślę — jak tych powstańców, którzy ongiś z wielkim zapałem na wrogie haubice, na pochybel, na stos, z utratą na ustach. Martwi, a nieśmiertelni. Jesteśmy na siebie wzorowo niepomni. Dnia tego pamiętnego wyjątkowo przygnębił mnie widok biało-czerwonej flagi, majaczącej wysoko ponad Rondem Radosława. Ona też miała mnie przeżyć.

Później wielka, powolna rzeka odbijała słoneczne refleksy, gdy stary tramwaj z chrzęstem zwrotnic wlókł się przez koleje Mostu Gdańskiego. Wzdłuż bulwarów snuło się kilku joggerów; jedni biegli w stronę Powiśla, inni w kierunku Żoliborza. Istniałem ponad wszelką wątpliwość, ale wróciwszy do domu — odrzucając z hukiem pęk kluczy na drewniany stolik w przedpokoju — pytałem siebie: czy warto?

 

78.

Czy można, czy tak się godzi? Wszyscy musimy odpowiedzieć sobie na kilka pytań, zdzierając z nich — z tych pytań — makijaż fetyszu. Odkąd straciłem rewolucyjny zapał, obrót moich rzeczy miał być już wyłącznie odpowiedni. Okrutnie uwierał mnie ten kraj, który przed potrzebującymi mnożył zasieki. Robiło mi się niedobrze, gdy z faszystowską pogodą ducha instytucjonalizował nienawiść, nakręcał strach, pompował resentyment. Rozumiałem to wszystko i nie chciałem kontynuować. W związku z cichą rozpaczą, jaką nosiłem w sercu, stawiałem na drobnostki. Czytałem słabe książki i pocieszałem się, że piszę lepiej. Czytałem książki dobre i z żalu za wszystkim chciałem zniknąć. Nie rozumiałem fenomenu Doroty Kotas i zastanawiałem się, w czym jestem od niej gorszy. Z wypiekami na twarzy kartkowałem świetny debiut prozatorski Łukasza Barysa, przypominając sobie własny epizod z Pabianickiej niedoli. To było dawno, pamiętam ten smętny tramwaj z Łodzi, zawsze tak samo stary i skrzypiący, którym jechało się godzinę przez pustkę, przez porzucone domy z płachtami w oknach, przez jakieś rynsztoki i ciemności na poboczu opustoszałej szosy.

Łódź i satelickie miasteczka to najgorsza rzecz, jaką można sobie zrobić. Oprócz tego z porażającą regularnością zachodziłem do galerii handlowych i wracałem z drobnym plastikiem. Spragniony, przy korporacyjnych ladach zamawiałem schłodzone napoje. Chciwie zerkałem na młodzież. Zazdrościłem im młodości, ale nie chciałem być w ich skórze. Urządzałem sobie rowerowe wycieczki do sklepów wielkopowierzchniowych w innej dzielnicy. Wyprawiałem się na drugą stronę Wisły, żeby skorzystać z promocji. Świat był nieprzystępny, ale nie patrzyłem w jego kierunku. Krzepiła mnie tania pasmanteria i sztuczna roślinność, rozpalała chińska zastawa i gipsowe figurki, humorystyczne napisy na przedmiotach codziennego użytku; rozmaitości. Byłem dumnym panem produktów. Znosiłem je do domu jak puste cewki po dawkach morfiny. Z pogodą wyjątku zerkały w moją stronę, a ja odwzajemniałem ich uwagę, przynajmniej na początku, przez kilka chwil. Fantazjowałem o nowych kanapkach w dobrze znanych, starych lokalach, o zaskakujących kombinacjach sosów, o słodkim z nutą słonego, o chałwie z dodatkami, o marcepanie i orzechach nerkowca. Tak właśnie miała minąć jesień; nosiłem się na czarno, trochę przytyłem, zapuściłem śmiesznie rzadkie wąsy, tyle.

*

Ale — myślałem kiedy indziej — miałem przecież swoje momenty chwały, swoje małe wzloty, kiedym w błysku intuicji stawał na szczycie życia, kiedym sobą całym chłonął każde poruszenie świata, z pełnym spokojem ducha stając się jedną z jego ulotnych okoliczności. Kiedym, nieroztropny wobec wszystkiego, co jeszcze miało nadejść, wyrokował do siebie o momentach kulminacyjnych, przełomowych, o punktach zwrotnych — przekonany, że lepiej być nie może, że lepiej to się już nie godzi. Że oto raz jeszcze jestem zdrowy i korzystam z siebie w pełni; stoję na pomoście wycelowanym w ciepłe jezioro i zbieram się do skoku na główkę, a pogoda jest wspaniała, a na progu dnia bliscy mi ludzie czekają na mnie z ręcznikiem, ogniskiem i schłodzonymi napojami. To nieprawdopodobne, to niebyłe: istniałem i byłem żywy, miałem swoje namiętności i pragnienia, swoje lęki, sympatie, jakieś pojęcie o obrotach rzeczy. Jeszcze nosiłem w sobie wściekłość do tego kraju i nadzieję na jego rychły upadek. Tego dnia nad pomostem schodził z nas karton, wszystko było pogodne, obserwowaliśmy podwodne życie żyjątek, potem wybraliśmy się na pole, żeby podejrzeć obce gospodarstwo. Niebo było nieskazitelne. Akurat wypadały żniwa, wielki kombajn do późnej nocy orał grzędy po drugiej stronie jeziora, młócił, wyrywał, układał w kostkę. Jego imponujące, prawda, światła dziurawiły nocną ciemność — wielki potwór o zmierzchu dnia, przed którym uchodziły nocne zwięrzątka. Byłem przekonany, że to szczyt tego sezonu, że od teraz ziemia będzie się kurczyć i zwijać w sobie, aż wreszcie zapadnie się na amen i taka już, zapadnięta aż do czerwoności, zostanie.

*

A może tak zrób coś ze swoim życiem? A nie tylko leżysz i leżysz. Rolą teorii jest wypracowanie stosownego pojęcia praktyki; wiedziałem o tym, ale niczego w związku z tym już nie czułem, z wysokości łóżka zastanawiałem się, po co tak dnieje i dla kogo tak zmierzcha, ciągłe przekąsy i smęty nad uchodzącym latem miłości.

 

79.

Przy okazji Unsoundu wyjeżdżam na kilka dni do perły Małopolski. Wieczorem z ukrywanym zachwytem krzątam się po osowiałym Kazimierzu, myśląc, dokąd uleciały te wszystkie tutejsze lata. Jako jeden z wielu zaliczyłem w tym mieście absolutnie normcore’ową drogę: studia, jakieś nieudane związki i poronione relacje, aż wreszcie pierwsza etatowa korpo-tyrka przy Rondzie Barei i nieodmiennie towarzyszące jej, gorzkie żale wobec świata przedstawionego — ta pierwsza dotkliwa gorycz na myśl o tym, że rzeczy poszły jednak w niekoniecznie oczekiwanym kierunku.

Minęło kilka lat i myślę o momencie, w którym fantazja o sobie niepostrzeżenie przechodzi w banalną o sobie prawdę. Być tym krakowskim dziadem, myślałem, snując się po Kazimierzu, Dębnikach i Salwatorze, mieć cerę o fakturze i barwie papieru ściernego, chodzić w sztruksach i przedwojennej na głowie myćce; być zatem tym przepitym i przestrzelonym literatem z naręczem niewykorzystanych szans, grafomanem z jakimiś smętnymi rękopisami i szczerym oddaniem do metafor dopełniaczowych, śmiesznym typem przy trzydziestce, który wciąż oszukuje się, że jeszcze na wszystko ma czas; luzerem o zamglonym spojrzeniu z pożółkłymi od fajek zębami i opuszkami dłoni, lokalnym bon vivantem zataczającym się w drodze od baru do kibla, „poetą” z towarzystwa, wracającym w środku tygodnia po randomowym nocnym rajdzie do tej zajebanej rudery gdzieś przy Paulińskiej — ciemnej, wycelowanej w kosze na śmieci kawalerki ze starym, skrzypiącym tapczanem i przedwojennym junkersem; do tej zatęchłej nory z patolą piętro wyżej i piętro niżej, do której już nawet nie interweniują psy. Myślę, że teraz, w tę trzydziestą jesień żywota swego, mógłbym nim już zostać, mógłbym się już do niego przymierzać; w pijackim amoku krążyć w pojedynkę po Plantach i „wierzyć w sztukę”, odkrywać w sobie uszlachetniającą potrzebę metafizyczną, jakieś dziwaczne pragnienie transcendencji; wreszcie wzruszać się do starych piosenek puszczanych w zawilgoconej, odrapanej kamienicy, z obowiązkowym widokiem na ropiejące podwórze, ach, na te kontenery właśnie, jeden żółty, drugi niebieski, trzeci zielony — pisać o tym wiersze, wysyłać je do znajomych i liczyć na odzew, przeliczyć się, ciągle się zresztą przy większości rzeczy przeliczać, zapaść w sen z kiepem w kąciku ust, chrapać jak zwierz.

Śniadanie jeść niedbale, na leżąco, w zwisających, za dużych slipach. Pewnie dobrze, że w porę wyjechałem i tak już zostało.

Krzysztof Sztafa
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie.
POPRZEDNI

varia poezja  

Pięć wierszy o pojęciach

— Agnieszka Wolny-Hamkało