W. W nieswoim. Nieswoim.
Godzinę. Za wcześnie. Most. Za daleko.
Widać całą nieuleczalność tego,
co widać.Niepotrzebnie tutaj,
bardziej niż stare drzewo, delay, po-
południe, taki to romans z zagładą.
Czekam na swójgarnitur. Za wcześnie,
za daleko. Za darmo. Przestaję się
dziwić. Czemuś.Tomasz Pułka
89.
Przebóg, cośmy uczynili! Świat jest tyci, świat jest płaski.
Niby pęknięte w pół szkło. Zbudziłem się zgrzany, jak północ wybił listopad, długi straszliwie przełom sezonów, parki pęczniejące od wilgoci, przemoknięte buty, niewydarzone przeprawy przez zacisze fikcyjnego gabinetu — wszystko pełne wyliczeń, w które można wchodzić jak w klamoty, jak w kleiste podroby. Moja trzydziesta, prawda, jesień — oblężenie bani i płuca nabite smogiem. Kędy szedł będziesz, i tak wywróci cię na ziemię. Chciałem, żeby coś się działo i nabierałem samego siebie, że się dzieje, że rośnie czymś innym niż gulą w gardle, niż obrzękiem w krtani, że dokądś idzie, na nasypy, tarapaty albo pohybel, w dzielnice biznesowe, między blaszane garaże, gdzie jako nastolatek ubijam szklane lufki, z czarnym osadem, w pół pęknięte. Gdzieś, gdzie mnie nie dojrzysz, gdzie przed nami umknę. Dzień dorastał już do wagi i stawał się przejrzysty, czerpałem zeń garściami, aż wreszcie usechł był i w wióry się przemienił. Z dziejów ludzkich, prawda, opowiem, bo to wszystko minie, bo z tego niewiele zostanie.
*
Dzisiaj też taki, przejrzysty. Na jakiś czas zostaję w mieszkaniu sam i nocuję z kotem, ugniata mnie łapkami i kładzie się obok na puchowej panterce, pyszczek w pyszczek, wąsik w wąsik. Jego sierść pachnie jak wanilia. Chciałbym już nigdy nie wstawać i leżeć z nim, aż wypali się słońce. Jest niedziela, pojutrze Dziady. Pogoda niezła, mógłbym wziąć rower i gdzieś pojechać, wzuć buty i gdzieś iść, zjeść coś, wypić. Słoną wodę raz, a dobrze. W tem morzu, prawda, udręczonem. W tym morzu udręczony tonę i patrz, jak fale uparte wyrzucają mnie na brzeg, jak mną tarmoszą, jak raz po raz odsyłają do istnienia. Spałem źle, z przerwami, wybudzałem się, przenosiłem, jakiś zmięty, obolały, cały rozedrgany w środku, jakby złożony z pustych odbić.
Źle w tym czasie spałem, ale też z innego powodu, przez zimno, które wdzierało się nieszczelnym oknem, przez kota, który wskakiwał na mnie, a potem biegał od salonu do sypialni, od kuchni do łazienki. Jego puchate łapki odbijały się na sfatygowanym parkiecie głośnym skrzypieniem, a ja wyrywałem się i, spocony, zaspanym głosem wołałem w ciemność mieszkania „kto idzie?”. Zostawiłaś nas w cieniu, jesieni, i tak właśnie sobie już będzie. Wiatr hulał i przepędzał z ulicy wszystkie kolory, torował drogę szarościom brzasku. Świt nastał zatem blady, przeleżałem go w gonitwie myśli, na prawym boku, ze wzrokiem wycelowanym w okno (za którym świt tenże blady jak król wciąż narastał).
*
Dzień był przejrzysty, a wieczór ciepły. To pewnie jeden z takich ostatnich. Policzyć na palcach. Przyszedł szybko, dochodziła dziewiętnasta, rozchyliły się ulice Warszawy, szedłem przez Solec, wzdłuż Poniata, później parkiem, jednym, drugim i trzecim. Miasto było zimne, wilgotne i uśpione, jakby zamknięte w najwyższej wieży. Ciemne niebo wisiało tak nisko, że lada chwila miało się na mnie rozlać. Myślałem, że muszę wyjechać (albo spuścić się w dół na linie skleconej z ogniw prześcieradła), ale gdzież niby, pytałem w drugiej chwili, miałbym przed sobą i tobą uciec? Tyci i płaski jest świat. Tego wieczora muzyki słuchałem kruchej i rzewnej, kościelne organy o niskiej tonacji. Ścieżka dźwiękowa do smutnych, pastelowych filmów, w których para kochanków wzdycha do siebie i innego świata.
Nie mogą, a robią to: wzdychają. Świat — ten inny — płacze, że nie zaistniał. Że nie dożył. W świecie tym niezaistniałym wszystek pogrążony w słońcu, pot i krótkie spodenki, słomiane kapelusze, kadmowa żółć. Sandały na skórzanych zapięciach, suche powietrze, gryzące zapachy. Ściany piętrowych kamienic są szorstkie, mają nieregularności i wypustki — na dłoniach zostaje po nich kurz. Na dłoniach, kiedy nimi pocierasz. Kiedy po coś przed siebie sięgasz, kiedy na coś wskazujesz. Wciąż się do nich wyciągam, siedzimy na placu zabaw, jest zimno, kręci się nam w głowie. Jesteśmy z niego, z tego kurzu, ulepieni, w niego się, prawda, obrócimy, odwrócimy do siebie plecami, już to przecież zrobiliśmy, ja mam na swoich pieprzyki, muszę się nimi kiedyś przejąć. Twoich nie znam, nie zdążyłem. I tak sobie zostanie, nic się nie wydarzy, będę się sam na to nabierał, aż skończy się najdłuższy przełom sezonów; chwila, a po niej druga. W gabinecie fikcyjnym wzuję buty i do kolejnych, prawda, dziejów ludzkich przyłożę swoje mapy, swoje lewarki.
90.
Dzisiaj na lewym czy prawym, na lewo czy prawo? Pójdę do wanny, na wrzosowisko o poranku, w słonej i ciepłej usnąć wodzie. I z dziejów opowiem — ku pokrzepieniu ogółu z czarnej w sobie dziury zdam sprawę. Świat jest tyci i płaski, wierzę więc żarliwie, że mamy podobnie. Zbliżyć nas mogą już tylko domysły.
Innej nocy wyjeżdżam zatem na siłę i we śnie nakręconym przez benzo spędzam się na Unsound. Miejsca, o których wiem. Gdzieś — to pewne — istniejesz. Chciałem coś przeżyć, więc teraz — skoro już we śnie wyjechałem — nie miałem wyjścia, nie miałem od przeżyć ucieczki. Gdzieś jesteś, przeżycie! Pewne, bolesne, zaranne. I stoję w kolejce do wejścia przy Kamiennej, rozglądając się nieśmiało za znajomymi twarzami — aż wreszcie dostrzegam te twarze i coś mnie zatrzymuje, jakieś zawiesiste w powietrzu, jestem zbyt zmieszany, by do nich dołączyć, zbyt ospały, nieśmiały, więc mijam ich z krępującym uśmiechem na ustach, dając przy tym na migi znać, że nie mogę przystanąć, bo się bardzo gdzieś spieszę, chociaż idę jak w zwolnionym tempie, bo mam coś do załatwienia, niesłychanie pilną rzecz, bo jestem w środku jakichś kleistych spraw. Przyspieszam zatem i wieczór nabiera tempa, falują moje organy, powiewam na wietrze.
Idę w kąt i odwracam się do ściany, i do tej ściany podryguję, ręce nad głową kleistą unoszę, błogosławi mi dudniący wolno bas, zamknięte nad senną wiecznością oczy. Kiedy zamknięte właśnie, stajesz przede mną i razem podrygujemy. Och, przeżycie! Spod powiek wydłubię tę jesień, te tropy przeżycia, życie po trzydziestce w średniej wielkości mieście, w państwie na skraju Europy, którego mieszkańcy mają ten sam kolor skóry, tą samą wściekłość w oczach, to samo zniecierpliwienie, gniew — wachlarze udręk tak podobne, jak podobne są do siebie dni listopada. Szare, gryzące powietrze nad nimi. Nie jestem ani lepszy, ani gorszy od przypadłości tego kraju. Po co zatem robię to, co akurat robię, po co tutaj docierałem, po co postanowiłem gdzieś się wybrać? Słodycze samoudręki. Trzeba było zostać z kotem, zacisnąć pasa, zaoszczędzone grosze wrzucić do skarbonki z popiersiem Marksa, wziąć kredyt, założyć firmę i rodzinę, żywić ją w Żabce. Jestem na Kamiennej nieodwołalnie, do koleżanki piszę, że stoję wycelowany w ścianę na lewo od dużej sceny, a ona, że wyszła na szluga przed małą, już wiem, stoi z tymi znajomymi, zbyt na to jestem ospały i kleisty, coś mnie powstrzymuje, nie mogę, drżą mi na wietrze organy — pewne, bolesne, zaranne. I czuję na myśl o tym zawroty głowy, i wytaczam się na parkiet wypełniony smołą, moje ruchy są okrężne, a noc długa, jeszcze cztery godziny do budzika i pociągu powrotnego, cztery małe wieczności do przebrnięcia, aż wreszcie ta wieczność mija — wsiadam do wagonu i mylą mi się miejsca, mam zjazd, to zła relacja, wywożą mnie na wschód i słuch o mnie ginie, w pomrokach dziejów jak głaz przepadam, jak kamień.
— (ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”, gdzie przygotowuje rozprawę dotyczącą twórczości poetyckiej Tomasza Pułki. Stypendysta m. st. Warszawy za rok 2022. Publikuje w prasie i internecie. Redaktor „Małego Formatu”.