fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

Temat: Realizm kapitalistyczny

Pojęcie „realizmu kapitalistycznego” nie jest nowe. Odkąd pojawiło się w świecie zachodnioniemieckich sztuk audiowizualnych, powstało wokół niego kilka różnych teorii. A gdyby spojrzeć na to hasło dużo prościej niż na przykład Mark Fisher w swoim głośnym, wciąż w miarę aktualnym tekście? Jako na twórczość analogiczną do socrealizmu i obrazów w rodzaju „Podaj cegłę” Kobzdeja? W polskim kontekście byłby on  pseudo-sztuką opiewającą nowy ład oktrojowany po 1989 r., afirmującą bolesne narodziny oraz pierwsze triumfy nowej klasy yuppies. Być może taka „sztuka” nigdy świadomie nie zaistniała, ale kap-realizm jest przecież wszechobecny – czai się w każdym przerywniku reklamowym i na każdym billboardzie. Naturalnie, nie chodzi tutaj o sztukę autonomiczną, którą mimo wszystko socrealizm usiłował być, ale o wyroby, które można ewentualnie postrzegać jako dzieła sztuki. Na co takie założenie? Może po prostu dla rozrywki. Jeżeli jednak zgodzimy się, że twórczość realistyczna może opisywać również świat współczesnych fantazmatów, mitów, iluzji oraz różnie rozumianej ideologicznej propagandy, gdyż są to przecież elementy rzeczywistości społecznej, którą przeżywamy, sprawa stanie się nieco poważniejsza. Realizm kapitalistyczny może poddawać się krytycznym strategiom: jego fałsz, przyszpilony pozornie neutralnym spojrzeniem, złapany in flagranti na rozmaitych sprzecznościach, może naświetlić prawdę metodą nie-wprost. Oczywiście, warto unikać wzniosłych eksklamacji – dopóty ten projekt będzie miał szanse na powodzenie, dopóki sam nie będzie do końca wierzył w swoją powagę – inaczej pastisz, persyflaż albo czarny humor stracą swoje atuty. Wchodząc do środka obrazów kap-realistycznych niby do wnętrza fabularnego filmu, zyskamy sporo materiału na różne détournements, rozmaite przechwycenia konwencji i odwrócenia sensu, ale też przestrzeń dla narracji czysto surrealnej i wyjściowo „bezinteresownej” politycznie. Ta ostatnia, a czasem zwłaszcza ona, bywa wywrotowa. Staje się ona wymownym kontrapunktem wobec mniemań i założeń propagowanych jako oczywiste; sugeruje, że logika narracji inna od dominującej jest możliwa. Robert Musil mówił, że siłę poezji można byłoby odczuć z nową intensywnością, gdybyśmy znienacka odczytali wiersz Rilkego albo Goethego w trakcie posiedzenia zarządu spółki akcyjnej. Równie dobrze można zastosować odwrotne podejście: czytać sprawozdanie zarządu jak prozę poetycką, a na wizualizację nowego osiedla spojrzeć jak na obraz albo kadr z filmu.

Sztampowy socrealizm, w uproszczeniu, był na poziomie formy mieszaniną wyostrzonych, znanych już sztuce estetycznych konwencji: od akademickiego klasycyzmu po art déco, co kontrastowało z tematami trywialnie bieżącymi i bardzo lokalnymi. Ta synteza (albo jak kto woli dysonans) wysublimowanej formy i prozaicznego tematu została podporządkowana ideologicznemu zamysłowi: pokazać bieżącą, żmudną walkę o zaprowadzenie centralistycznego socjalizmu jako już wygraną, a przynajmniej skazaną na dziejowy sukces. Jeżeli spojrzeć w ten sposób na dzieła realizmu kapitalistycznego, to mieszałby on typowe dla późnonowoczesnej estetyki zachodniej formy (np. pop-art., fotorealizm albo hiperrealizm) z prozą codzienności, po to, aby ukazać bieżące perypetie z perspektywy nieuchronnego triumfu Końca Historii w jego optymistycznym, liberalnym wydaniu: „obywatele, macie jeszcze przed sobą długą drogę, ale ta droga jest słuszna, a my już wiemy, że zwyciężyliście”.

Niedługo po agresji reżimu Putina na Ukrainę, internauci zaczęli udostępniać socrealistyczny obraz z 1952 roku pt. „W nowym mieszkaniu”. Podobno autor, niejaki Aleksandr Łaktionow, stworzył go w Doniecku. W związku z tym pojawiły się głosy, że sportretowani lokatorzy mogli być enkawudzistami, którzy dostali nowe lokum kosztem prawowitych ukraińskich mieszkańców.

Czytać sprawozdanie zarządu jak prozę poetycką, a na wizualizację nowego osiedla spojrzeć jak na obraz albo kadr z filmu

W swojej analizie poszedłem jednak w inną stronę. Malarstwo od późnego średniowiecza, zwłaszcza niderlandzkie, było w dużej mierze „literaturą”, w której różne detale miały swoje znaczenie. Na przykład kwiat w wazonie nie zawsze był tylko kwiatem czy w ogóle obiektem estetycznym, ale często wybór konkretnej rośliny był aluzją do jakieś opowieści z antycznej mitologii, fragmentu Pisma czy ludowych przysłów. W tym kontekście uderzyła mnie pewna „renesansowość” albo i właśnie „średniowieczność” detali donieckiego mieszkania i zacząłem bawić się różnymi pytaniami: czy niesamowita ilość klamotów zwiezionych przez przodowników pracy do ich nowego M nie jest wywrotowa? Dlaczego wnętrze jest barwne, a obraz Stalina czarnobiały? Ma to uzasadnienie, bowiem sugeruje, że Generalissimus jest kimś z zupełnie innej gliny. Z drugiej strony mogło to, w 1952 roku, niecnie sugerować, że Towarzysz Stalin już nie żyje. Kim jest mężczyzna w tle, odwrócony plecami, z profilu trochę podobny do Majakowskiego? Szpicel czy kontrrewolucjonista? Dlaczego współlokatorzy nie zachowują czujności? Na co dokładnie patrzą, spojrzeniami tak bardzo radosnymi, kobieta w chuście oraz chłopiec – bo nie na portret Przewodniczącego? Dlaczego zwracają swój wzrok w inną stronę niż Wódz Proletariatu (który, co ciekawe, zerka na prawo, nie na lewo)? Dlaczego globus w tle pokazuje Pacyfik, zamiast eksponować kontur ZSRR? Co znajduje się w worku? Dlaczego kot przypomina trochę sowę?

Demontaż kapitalistycznego realizmu byłby oparty na podobnej zasadzie, przypominającej strajk włoski: potraktować temat z o wiele większą dosłownością (w tym ideologiczną) niż przewidywał autor.

Różnice między centralistycznym autorytaryzmem a demokracją liberalną mają między innymi jedną prozaiczną konsekwencję: świadomy realizm kapitalistyczny, parafrazujący chwyty socrealizmu, raczej nie mógłby powstać na zamówienie władzy, a tym bardziej nie mógłby być doktryną oficjalną; mógłby być tylko pastiszem bądź parodią krytycznego artysty współczesnego. Według Marka Fishera realizm kapitalistyczny „to coś w rodzaju perswazyjnej atmosfery, która warunkuje nie tylko produkcję kulturową, lecz również reguły zarządzania pracą i edukacją. Funkcjonuje jak swoista niewidzialna bariera krępująca myśl i działanie”. Jeżeli realizm kapitalistyczny istotnie jest wszechobecny, a zarazem „dyskretny”, czy nawet w pewnym sensie, jak sugeruje Fisher, „niewidzialny”, użycie formuł jawnych i nachalnych mogłoby być atakiem na jego niepisane reguły. Żałuję, że takie prace nie powstawały pod koniec lat 90. Na przykład obrazy olejne: „Interview w trakcie rekrutacji do firmy Arthur Andersen”, „Prezes Janusz Złotopolski daruje dzieciom z okazji Komunii Świętej pierwsze telefony komórkowe”, „Otwarcie działu call center w Specjalnej Strefie Ekonomicznej”. „Kasia i Tomek, junior konsultanci w polskiej filii Enronu, po ślubie biorą w leasing Volkswagena”.  A jednak pewien nurt „sztuki” był i jest bardzo blisko tych pryncypiów kap-realistycznych: render, komputerowa wizualizacja architektonicznych inwestycji.

Wariacja I: Czekając na Lyncha

To już stary plakat przedstawiający nowy dworzec PKP Łódź Fabryczna. Zobaczyłem go w roku 2013 i wtedy temat „mitologii” zawartych w reklamowych wizualizacjach po raz pierwszy wydał mi się ciekawy.

Na pierwszym planie, chciałoby się powiedzieć „w awangardzie”, postać skejta w czapeczce. Życie w Nowej Polsce: europejskie, bezstresowe, z pewnością kosmopolityczne. W tym jednak przypadku autorzy popisali się wyjątkową finezją. Intrygująca jest na przykład para z futerałami na instrumenty muzyczne. Albo te dwie piknikujące dziewczyny – umieszczone tak bardzo na pierwszym planie, że prawie uciekają poza kadr, prąc myślami do przodu. Jedna boso; zzuwszy swoje wielkomiejskie trampki, przymyka właśnie oczy, kierując twarz ku słońcu w grymasie nieco melancholijnym: oto Miłość Niebiańska. Druga ­– właśnie w trakcie zakładania albo zdejmowania półbuta, śmieje się ludycznie: oto Miłość Ziemska.

Z tyłu, na podeście koło dworca, również dzieją się cuda. Nieco po prawej inna para, tym razem męsko-damska. Facet w brązowawym outficie i kobieta z torebką, wsparta o balustradkę. Współpracownicy z firmy omawiający temat wspólnej podróży biznesowej czy też zakochani w krytycznym momencie swej relacji, na przykład tuż przed rozstaniem, tym razem definitywnym? Jeśli to drugie, ich dramat ukryty jest daleko w tle, tam, gdzie nie widać już twarzy. Wtedy wyeksponowana na pierwszym planie młodość, pozująca do reklamy Nowszej, Lepszej Polski, znajdowałaby na ostatnim planie swoje pesymistyczne, ledwie widoczne, celowo zatarte kontrapunkty. To tylko ludzie-szpileczki, bardziej normalni niż w książkach Sally Rooney, nudni pasażerowie. Takimi będą może piknikujące bohaterki za parę lat, kiedy w związku z pracą na czasową umowę oraz stresem z powodu braku zdolności kredytowej Miłość będzie musiała ustępować innym emocjom i usuwać się w cień. Tak Ziemska, jak Niebiańska.

Do tego jeszcze ci ludzie – w tym obowiązkowy rowerzysta – opuszczający teren dworca wąskim przesmykiem w prawym rogu. Dokąd idą? Donikąd? Czy na pewno? Dlaczego w sumie te dziewczyny piknikują na skrawku trawnika przed dworcem – nie jest to miejsce oczywiste. Po co tu się znalazły?

Centrum Łodzi się zmienia, jednak według statystyk Urzędu Transportu Kolejowego z 2021 roku owego dworca, „jednego z największych i najnowocześniejszych dworców kolejowych w Europie”, jak dotąd nie ma w czołówce najczęściej eksploatowanych w Rzeczypospolitej, ba – nawet w województwie palma pierwszeństwa należy do Skierniewic. Tymczasem z nowym dworcem w Łodzi miały być powiązane plany budowy superszybkiej kolei, która miała łączyć Warszawę oraz Łódź, aby potem, rozgałęziając się w kształt litery Y, docierać do Wrocławia i Poznania. Ten projekt z czasów Tuska został zarzucony, albo, jak brzmiała wersja oficjalna, zamrożony jeszcze w 2011 roku, przy czym obecnie premier Morawiecki, mistrz modernizacji w Power Poincie, obiecuje łodzianom oraz reszcie kraju nowe cuda związane z wielkim lotniskiem w Baranowie.

Czy w takim razie postacie z wizualizacji wybierają się w podróż szybką koleją gdzieś na Zachód? A może jadą do Twin Peaks albo już tam są?! Portal lodz.pl tak wspomina romans kultowego reżysera z naszym krajem: „David Lynch zakochał się w Łodzi. Reżyser pojawił się na festiwalu Camerimage i…. przepadł! Zakochany w łódzkich fabrykach, widokach oraz filmowej historii, postanowił związać się z naszym miastem na dłużej”Pod auspicjami Camerimage nowe centrum Łodzi miał projektować Frank Gehry. W 2009 r. podpisał umowę na projekt koncepcyjny Centrum Festiwalowo-Kongresowego. Niestety żaden render projektu nie został upubliczniony – da się znaleźć tylko dość oględne makiety. Gehry, który zaprojektował wcześniej kolekcjonerską butelkę wódki Wyborowa Exquisite, nie ograniczał się w kosztach. Jak donosił portal Bryla.pl, na budowę całego obiektu trzeba byłoby przeznaczyć ponad 100 milionów dolarów.

Gehry i Lynch to być może najbardziej emblematyczni artyści przełomu wieków, główne gwiazdy amerykańskiej postmoderny. Ten pierwszy zaprojektował Muzeum Guggenheima w Bilbao (1998), które stało się wielką inspiracją oraz źródłem nadziei (i grubych wydatków) dla wielu niedocenianych miast po różnych przejściach. Planowane ikoniczne budynki miały, jak deus ex machina, uczynić dane miejsce modnym prawie jak Londyn albo Barcelona. Drugi stanął za kamerą „Mulholland Drive” (2001), do dziś uznawanego – kto wie, czy nie słusznie – za największy film nowego tysiąclecia. Ich wizje miały się spotkać właśnie na reymontowskiej „Ziemi Obiecanej”, ale Lynch w końcu poróżnił się z władzami Łodzi, a Gehry jak dotąd niczego w Polsce nie zaprojektował.

W centrum Łodzi przybyło sporo nowych budynków, ale wizualizacja dworca – jak każde dzieło realizmu kapitalistycznego, który można nazwać również deweloperskim – głównie poprzez odpowiedni dobór ludzkich figur sugeruje, że chodzi o fragment zupełnie innej, doskonalszej przestrzeni, która nigdy się nie urzeczywistni i jest pół-utopią. W tym sensie kap-realizm, chociaż miał być heroldem zwycięstwa liberalnych reform i wielkoświatowych aspiracji, jest zawsze sztuką porażki. Nawet jeżeli postęp będzie duży, to nigdy nie będzie tak dobrze, jak zapowiadano. Postacie na obrazku są w domyśle mieszkańcami nieco innej Łodzi, miasta, w którym obok dworca wyrastają niezliczone budynki zaprojektowane przez elitę światowych stararchitektów. W tej wizji wszyscy trendsetterzy i artyści współcześni zgodnym chórem uznali, że przyszedł czas na Polskę. Nie jest już nasza Polska szara ani biedna i wielki świat to docenia, a nawet jeżeli czasem gdzieniegdzie bywa szara, jej szarość jest bardziej cool od paryskich bulwarów (które też są szarawe).

Oto jest nie-miejsce, obraz dawnego marzenia, w którym nasz środek Europy miał szybko stać się wizjonerską, szaloną i awangardową krainą, centrum halucynującej późnej nowoczesności. „Czułem w tym kraju ogromną wiarę w nowe możliwości po upadku komunizmu”mówił  Lynch. Nakręcone w Łodzi fragmenty „Inland Empire” pokazują tę ewidentnie mroczną, raczej turpistyczną stronę wyobraźni autora „Głowy do wycierania”. Ale Lynch jest również poetą koszmaru, wyłaniającego się nieco bardziej dyskretnie z samego jądra pozornie spełnionego snu amerykańskiego, z konsumpcyjnej sielanki. Kyle MacLachlan w „Blue Velvet” pięknego popołudnia znajduje ucho w trawie.

Wiele się zmieniło od roku 2013, ale lepszy świat wciąż trwa na dawnym renderze. Dwie dziewczyny i skejt na pierwszym planie wizualizacji „Nowej Łodzi Fabrycznej” wciąż czekają na spełnienie się wspaniałego scenariusza. Biwakowiczki są trochę jak Diane Selwyn i Camilla Rhodes z „Mulholland Drive”. Zaraz Lynch podejdzie i o każdej z nich powie: „This is the girl”.

Kap-realizm, chociaż miał być heroldem zwycięstwa liberalnych reform i wielkoświatowych aspiracji, jest zawsze sztuką porażki

 

Wariacja II: First we take Wawrzyszew, than we take Manhattan?

Reklama Osiedla Latte na warszawskim Wawrzyszewie (inwestor Unidevelopmnet, ceny od 14 do 16 000 zł za metr kwadratowy) to chyba najlepszy kap-realistyczny odpowiednik „W nowym mieszkaniu” Łaktionowa.

Kim jest dla siebie ta para? Czy przyrządzający kawę brodacz w fartuszku chefa to jakiś hipster-barista, którego pani dyrektor w korpo średniej klasy poznała na Tinderze? Noszą podobne koszule – może są współpracownikami równej rangi? Brat i siostra? A co jeśli pierwsze, drugie i trzecie jednocześnie? Czy to brzmi przekonująco?

Lokatorzy piją z kubków różnej wielkości. Wygląda na to, że mężczyzna zamiast latte wybrał cappuccino. Do kawy chleb i masło. Oszczędnościowo… aczkolwiek bez przesady, to nie tylko chleb, a może w ogóle nie chleb – czyżby naleśniki?

O ile mit socrealistyczny rozpadał się pod ciężarem przaśności albo kiczu, zaś tuż przed samym upadkiem, jak w „Poemacie dla dorosłych” Adama Ważyka, odsłaniał coraz więcej brudnych i kanciastych szczegółów codzienności, o tyle realizm deweloperski unicestwia nadmierną szczegółowość niejako prewencyjnie. Jest tak higieniczny, że krytyczna myśl zachowuje się wobec niego niby gołąb, który pragnie przysiąść na balustradzie najeżonej kolcami. W odróżnieniu od donieckiego mieszkania przodowników pracy, od razu zawalonego zgrzebnymi rupieciami, bielański lokal pokazowy dla klasy średniej-średniej w swojej skromnej namiastce luksusowego życia prawie nie zawiera detali. Jest neutralny i bezkonfliktowy. To bezpieczeństwo wydaje się jednak pozorne, zamysł okazuje się utopią: jeżeli mamy zamiar obiecywać dostatek, nie sposób całkowicie wyzbyć się szczegółów. Te, które pozostały na scenie, wprowadzają niepokój.

Mieszkańcy są emocjonalnie wypaleni. Kobieta jest przepracowana, rzuciła torbę na podłogę i ma wszystkiego dosyć. Są przygaszeni tak bardzo, że trudno stworzyć z tego nawet dramat o nicości. Niepokój egzystencjalny odczuwa kot. Oko kieruje spojrzenie coraz bardziej w głąb, za to na pierwszym planie leżą okulary. Czyje?

Niepokój egzystencjalny odczuwa kot. Oko kieruje spojrzenie coraz bardziej w głąb, za to na pierwszym planie leżą okulary. Czyje?

Wizja jest neutralna politycznie, bo przecież musi być dla wszystkich – klienci to jedna polska rodzina. Większość warszawskich nabywców jest pewnie anty-PiS, no ale nie wszyscy. Części pewnie bliżej do symetrystów, a sporo z nich pozostaje zupełnie obojętnych. Na ścianie nie ma zatem obrazów religijnych, brakuje Białego Orła oraz Ojca Świętego, nie ma nawet Małysza ani Lewandowskiego. Niedopuszczalne jest wszystko, co w jakikolwiek sposób mogłoby podzielić. Autorzy zdecydowali się tylko na jeden obraz albo plakat, przedstawiający fragment quasi-Manhattanu. Taka ikona jednoczy. Bo chcemy być nowocześni. Ktoś jest przeciw? Nie słyszę!

 

Wariacja III: Powierzchnia, Eros i Tanatos

Osiedle „Oaza Development” obok kompleksu sportowego „Warszawianka” na stołecznym Mokotowie jest właśnie w trakcie budowy. „Oaza Mokotów to inwestycja mieszkaniowa, którą zdecydowanie wyróżnia malownicze położenie. Omawiany projekt nie jest typowy. Bije od niego oryginalność i wysoki poziom komfortu. Można poczuć tutaj także powiew luksusu, tego czego najmocniej pragną osoby chcące znaleźć swój azyl już na zawsze” – taki opis tej inwestycji można znaleźć na stronie dewelopera. Ceny zaczynają się od 21 000 zł za metr kwadratowy, w ofercie są lokale o powierzchni od 47,44 do 145,55 metrów kwadratowych. Najpierw rzuca się w oczy biały mercedes, zaparkowany chyba na ścieżce ewakuacyjnej. Czy jeśli wyłożycie wiele tysiaków za jeden metr kwadratowy, to przepisowe parkowanie na terenie Oazy możecie sobie darować?  Bez przesady – chyba nie takie było zamierzenie.

Skupmy się jednak na ludziach. Pierwsze spojrzenie inauguruje komedię obyczajowo-erotyczną – może miałką, ale z podtekstem klasowym oraz genderowym. Młody facet po prawej wybrał prawdopodobnie mniejszy lokal, nie mając bynajmniej pewności, czy ma zamiar spędzić w nim tak zwaną resztę życia. Wygląda jak bohater współczesnej wersji „Och Karol”. Idzie właśnie z przyjaciółką, chyba trenerką fitness z pobliskiego klubu. „Warszawianka”, ikona socmodernizmu, ma już za sobą dobre czasy, lecz na jej terenie znajduje się klub sportowy, który oferuje karnety na siłownię, więc ta koncepcja się spina. Kobieta ma nadąsaną minę; kroi się awantura. Niestety, ten dzień nie będzie oazą spokoju i wytchnienia dla naszego Karola. Czyj jednak jest mercedes, bo warto wrócić do niego? Idąc tropem komedii erotycznej, scenarzysta może posadzić za kierownicą prywatnego detektywa wysłanego przez żonę pana w białych spodniach. To jednak zbyt oczywiste, nawet na potrzeby pastiszu albo parodii. Zwróćmy teraz uwagę, że bohater wygląda zupełnie jak fotograf w „Powiększeniu” Antonioniego – zblazowany playboy z artystycznego Londynu, który przypadkiem wykrył zbrodnię, ubierał się tak samo: białe spodnie, niebieska marynarka, ciemne okulary.

Kicz realnego socjalizmu obnaża procedura, naśladująca klasyczną pracę szpicla albo cenzora: prześmiewca myszkuje na terenie, zagląda do toreb i do waliz, odkrywa różne buble i sprawy wstydliwe. Ikony realizmu kapitalistycznego upadają inaczej. Inwigilacja jest prosta i – przy zachowaniu odpowiedniej dyskrecji – bardzo demokratyczna: smartfony, zoomy, cyfrowe powiększenia są łatwo dostępne, a w przestrzeni publicznej nie ma rzeczy niejawnych. Każdemu wolno być obserwatorem i nie jest to zbyt trudne. Przedmioty są oczywiste – ładne, ale nic w nich nie ma. Dlatego przesadnie uważne oglądanie ich wydaje się dziwactwem. A jednak mimo tego – a może właśnie dlatego – lekka dawka perwersji u obserwatora odkrywa szybko hipotetyczną głębię, prowadzącą ku różnym sensacyjnym historiom. Intryga może okazać się złudzeniem, ale czasem jedna chwila niepokoju wiele zmienia.

Gdy zapada wieczór, bohater, zmęczony kolejnymi próbami objaśnienia świata swoim sympatiom, które najpewniej nie pojmują idei poliamorii w jego autorskim wydaniu, odczuwa pustkę duchową. Wtedy właśnie zaczyna spekulować. Prawdopodobnie, myśli, był świadkiem jakiejś zbrodni, której nie zapobiegł. Ktoś na terenie osiedla został zamordowany, a mercedesa podstawiono, aby odwrócić uwagę. Odtąd Och-Karol wszędzie widzi zło i po dwudziestu latach kariery czołowego speca od marketingu w branży mody dochodzi do wniosku, że nasz porządek społeczny jest ufundowany na niesprawiedliwości.

Rowerzystka, która na wizualizacji ukryła się za mercedesem, jest kandydatką na drugą główną postać. Dopiero później Karol odkrywa jej istnienie i, myśląc o jej możliwych związkach z domniemaną zbrodnią, zakochuje się, choć dawno temu zwątpił we własną zdolność do wyższych uczuć. Rowerzystka wygląda na lewaczkę, która krąży wokół nowego osiedla obserwując nowobogackie pary z awersją, ale i z socjologiczną ciekawością. Rezydencja ograniczyła jej widok na zieloną łąkę, który kontemplowała z wnęki balkonowej odziedziczonego mieszkanka w gomułkowskim bloku. Jest jeszcze inny film Antonioniego – „Zabriskie Point”, w którym młoda hippiska w ostatniej scenie fantazjuje przy dźwiękach wczesnego Pink Floyd o wysadzeniu w powietrze eleganckiej nowo zbudowanej willi. Wielki wybuch nadchodzi, chociaż to tylko film i wyobrażenie. Chwilę później do końcowych napisów Roy Orbison śpiewa: „Dawn comes up so young, dreams begin so young and if you live just for today the day may soon be done, but there’s a place where dreams always stay so young”

 

Wariacja IV: Okno na ulicę

Czasami dramaty widać lepiej z dystansu. Budynek „Bulwary Wiślane” został już ukończony. Według informacji na stronie dewelopera 27 z 31 mieszkań sprzedano bądź zarezerwowano. „Na stoku i w szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł Wokulski niby postacie ludzkie. Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków czy złodziei, dwie śmieciarki i jedna kochająca się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się, że to nie ludzie, ale widma ukrytych tutaj chorób, które odziały się w wykopane w tym miejscu szmaty”tak opisywał Bolesław Prus Powiśle swoich czasów. Dziś Nowe Powiśle byłoby dla Nowego Wokulskiego Nowej Polski całkiem ciekawym miejscem. Ceny najnowszych inwestycji w tej dzielnicy, zaliczonej przez redaktorów postępowego „Guardiana” do dziesięciu „the coolest neighborhoods in Europe”, podobno sięgają już 40 tysięcy za metr.

Narzędzia powiększające są w tym przypadku niezbędne. Niestety, o ile krytyka realnego socjalizmu posługuje się czarnym, sarkastycznym humorem rodem z Bułhakowa, Zoszczenki, Hrabala, Škvoreckiego czy choćby Barei, demontaż deweloperskiego realizmu wymaga w punkcie wyjścia dyskretniejszych strategii, zdolności balansowania na granicy nudy, a nawet nicości.

W przedostatnim filmie słynnego księcia-marksisty Lucchino Viscontiego, „Portrecie rodziny we wnętrzu” (1974), stary profesor zamieszkujący w rzymskiej kamienicy ma na początku jedną, dziwną pasję: ogląda pod lupą szczegóły XVIII-wiecznych wedut, głównie włoskich, sprzedawanych wówczas najbogatszym klientom, zwłaszcza arystokracji. Oglądając z bliska „ludziki” naniesione, wydawałoby się, głównie dla dekoracji, odkrywa różne znaczenia ich gestów. W efekcie te łagodne pejzaże są znacznie mniej niewinne, za to dużo ciekawsze. Rodzina Belotto wydała kilku czołowych pejzażystów Oświecenia. Jeden z nich, zwany Canalettem młodszym malował ówczesną Warszawę między innymi z perspektywy łąk, na których teraz stoją domy na Powiślu. Być może Canaletto rozłożył kiedyś sztalugi dokładnie tam, gdzie niedawno oddano do użytku rezydencję przy Smulikowskiego. Już wcześniej był to intrygujący rejon: kamienice z końca lat 30. są ocalałym świadectwem jeszcze przedwojennych początków gentryfikacji miejsca, które w czasach „Lalki” było hańbą Warszawy.

Tym razem wizualizacja sprawia wrażenie, że nie jest neutralnym, pokazowym obrazem, ale przedstawia czyjąś perspektywę, spojrzenie anonimowego voyeura, patrzącego z uwagą na świeżo oddaną inwestycję. Człowiek, który właśnie podgląda mieszkańców nowego apartamentowca z przeciwnej strony ulicy, nie jest księciem ani profesorem, ale prawdopodobnie kimś dobrze sytuowanym. Zadaje teraz pytania: co to za para na drugim piętrze? Co dokładnie robią? Przelotny romans, który może się skończy na próbie pocałunku? Młode, szczęśliwe małżeństwo – ludzie sukcesu, ikony Nowej Polski, właśnie jak „Robotnik i Kołchoźnica” w erze socrealizmu? A może odwrotnie – to para neurotyków miotających się pomiędzy pragnieniem bliskości a lękiem przed bliskością, z przewagą tego drugiego? Może omawiają jakiś mroczny szczegół z życia rodzinnego, powiązany z toczącym się właśnie sporem o podział majątku spadkowego? Może w ogóle ta cała scena jest zmyłką, a za firankami znajduje się – znowu! – ukryta scena zbrodni, tym razem w stylu Hitchcocka („Sznur”, „Okno na podwórze”, „Zawrót Głowy”).

Demontaż deweloperskiego realizmu wymaga dyskretniejszych strategii, zdolności balansowania na granicy nudy, a nawet nicości

Tak, dwa kierunki inspiracji są chyba oczywiste. Po pierwsze, film noir. Po drugie jednak egzystencjalizm. Hitchcock i Antonioni. Historie kryminalne Hitchcocka z końca lat 50. wydobywały na wierzch popędy i fiksacje ukryte pod wciąż dosyć pruderyjną maską Ameryki doby makkartyzmu. Antonioni – może pierwszy reżyser tak bardzo skupiający się na ludziach dzisiaj nazywanych „klasą kreatywną”, na prekursorach yuppies – jest z kolei świadkiem późniejszej fazy rozwoju powojennego kapitalizmu europejskiego. Podstawowe potrzeby zostały już (z grubsza) zaspokojone. W tych okolicznościach dramat bezrobotnego, którego nie stać na rower, zostaje zastąpiony mikrodramatami rozgrywanymi w modernistycznych, sterylnych wnętrzach na przedmieściach. „Okno na podwórze” oraz „Powiększenie” to filmy prawie bliźniacze. To właśnie w erze mechanicznych narzędzi obserwacji i inwigilacji rzeczywistość mieszczańska, zamiast stać się bardziej jawna, bardziej jednoznaczna, grzęźnie w bagnie tajemnic i względności. Hitchcock w gruncie rzeczy mocno relatywizuje swoje fabuły, puszcza do widza oko – a jednak ostatecznie kłania się (chociaż ironicznie) konwencjom kryminalnym. Zbrodnia jest prawdziwa: fotograf w „Oknie na podwórze” demaskuje autentycznego mordercę. Tymczasem intrygi kryminalne u Antonioniego są zawsze zalążkowe, na granicy iluzji, za to napięcie najlepiej uwidacznia się w kadrach, na których nic się nie dzieje. Droga Hitchcocka daje większe szanse na netfliksowy hit, a przy tym niekoniecznie jest mniej ambitna intelektualnie; warszawskie nieruchomości naprawdę bywały powiązane z przestępstwami.

 

III RP zasługuje na film noir z prawdziwego zdarzenia, zaś konwencja i tematy deweloperskiego realizmu wydają się świetnymi punktami wyjścia.

 

Wariacja V: Gender

To fakt – zazwyczaj wizualizacje wyraźniej eksponują mężczyzn. Ich twarze są na ogół bardziej szczegółowe i charyzmatyczne. Brak differentia specifica wielu postaci kobiecych jest chyba wyrazem wspaniałomyślnego seksizmu, zgodnie z którym kobiecość jest niezróżnicowanym optymizmem, pełnią życia, radością, podczas gdy męskość, nawet na obrazach typowo komercyjnych, wiąże się – choćby niezamierzenie – z jakąś nieco dwuznaczną, wcale nie taką łatwą, niekiedy wręcz chropawą indywidualnością. Mężczyźni z wizualizacji naprawdę zasługują na dobrą psychoterapię, jeżeli dotąd jej nie mieli. Ogólnie na reklamach dominują faceci – jeżeli nie ilościowo, to właśnie jako postacie zindywidualizowane. Kobiety są prawie zawsze super-kobietami, ucieleśnionym pięknem, ale też brakuje im większej oryginalności – ze wszystkimi jej zaletami oraz bagażem.  Mężczyźni na ogół nie należą do „kulturystycznego” kanonu urody. Być może deweloperzy zaczynają otwierać się na ów nowy wzorzec delikatniejszego mężczyzny, o którym ostatnio pisze się tak wiele w różnych lifestyle’owych czasopismach.

Jednocześnie widać, że główni bohaterowie reklam są potencjalnie wyalienowani. Im bardziej skupimy się, w zgodzie z tradycyjnymi hierarchiami, na mężczyźnie umieszczonym w samym centrum akcji, tym silniej odczuwamy pęknięcie osobowości i upadek marzeń.  Łatwo dojść do wniosku, że nasi panowie nie będą zbyt szczęśliwi w tych nowych lokalach, zazwyczaj opłacanych dosyć suto kredytem. Te schludne, sterylne wnętrza okażą się mroczne i przepastne. Być może właśnie realizm deweloperski najlepiej – dlatego, że nieświadomie – opisuje tak zwany „kryzys męskości” (przynajmniej w ramach klasy średniej).

Wariacja VI: Stracone Złudzenia

Czasem deweloperskie scenariusze, wyjściowo dotyczące middle class, mogą być otwarte na historie o ludziach z różnych warstw społecznych.  Mniej więcej na początku roku 2020, tuż przed pandemią COVID-19, w Internecie pojawiła się zapowiedź nowego hotelu na tyłach Krakowskiego Przedmieścia (w miejscu dawnej „Harendy”). Przyjrzyjmy się jego wizualizacji. Zrazu najbardziej wyraziste są znów postaci męskie, aczkolwiek kobieta w przeciwsłonecznych okularach dość szybko daje do myślenia: wydaje się cała skryta za ciemnymi szkłami.  Jej profesjonalna pewność siebie i dosyć wystudiowany minimalizm gestów mogą być tylko pozorem; o czymś nie chce mówić (nie tylko osobie, z którą rozmawia przez telefon), ale zarazem daje znak, że to Coś istnieje. Spójrzcie na kontrast między hipsterem baristą przy recepcji a drobnym chłopaczkiem w prawym rogu. Kim on jest?

Jest to ani chybi współczesna polska wersja Lucjana de Rubempre’a ze „Straconych złudzeń” Balzaka. Wrażliwy przybysz z prowincji, który dostał posadę stażysty na umowę czasową, sporządza właśnie wykaz inwentarza w hallu, ale, niepewny swego, onieśmielony przez wyższą o głowę (i o klasę społeczną) kobietę za plecami, zaczął teraz myśleć o miłości i wydaniu wierszy, które zmienią poezję, a nawet znajdą więcej niż kilkuset czytelników. Na razie kolega, z którym wynajmuje ciasny pokój, przedstawił mu mapę świata lirycznego, wspomniał o różnych środowiskach: o tych, dla których wciąż liczy się Świetlicki i o antagonistach literackiego patriarchatu. Lucjan jest skołowany, a skoro jest idealistycznym Słowianinem, to nie ośmielił się jeszcze, w odróżnieniu od balzakowskiego pierwowzoru, na odruchowe pytanie „To którzy są mocniejsi”?

Lucjan waha się: Czy działać w undergroundzie, czy napisać powieść o etycznych treściach i wysłać ją, dajmy na to, do Znaku? Teraz udaje, że patrzy trochę podstępnie i wymownie na jakąś postać poza kadrem, ale w rzeczywistości, szukając inspiracji, myśli o kobiecie w ciemnych okularach za jego plecami. Może znać ją z widzenia, to lokatorka nowego apartamentowca – ten na Smulikowskiego świetnie by pasował – ewentualnie dobrze utrzymanej kamienicy z międzywojnia, położonej rzut beretem od bloku, w którym młody parweniusz dzieli z kumplami kawalerkę. Ona na imię może mieć Matylda, jak u Stendhala. Jest młodą prawniczką i żoną mecenasa, który skosił fortunę na warszawskich gruntach. Zaczyna być feministką, buntuje się przeciwko własnej kondycji, nie znosi zgniłych układów. Na recepcji siedzi bywalec klubów Gracjan – spójrzcie, to chyba jest lokator mieszkania na Wawrzyszewie z wariacji nr II. Prawdopodobnie ten sam. O ile Lucjan to prekariusz szlachetny, trochę niedzisiejszy, Gracjan powielający z niewiarygodną dosłownością współczesne trendy barberskie okazać się może prekariuszem demonicznym. Kimś w stylu współczesnej wersji majordomusa na hrabiowskim dworze, bardziej demonicznego niż sam hrabia. Gracjan mobbuje Lucjana, Matylda może by się za nim wstawiła, ale nic o nim nie wie i na niego nie patrzy.

Matylda – koło niej siedzi słynna dalekowschodnia chopinistka – przychodzi do hotelowego lobby na biznesowe spotkanie. Z kim? Z sobowtórem Lucjana, być może urojonym przez naszego bohatera tworzącego w głowie debiut literacki. Lucjan zarazem wygląda trochę jak Gatsby, który szybko doszedł do fortuny – powiedzmy jako właściciel start-upu, na wyrost lansowany przez nadwiślańskie media na polskiego Zuckerberga. Może wynająć w tym hotelu najdroższy apartament, zaprosić tuzin gości, postawić wszystkim koks oraz szampana – ale niestety pisane jest mu nieszczęście.

Figury realizmu deweloperskiego są zwykle rozdwojone: niewielka różnica perspektywy spojrzenia – niczym zaległa rata kredytowa dla członka aspirującej klasy średniej na dorobku – może wprowadzić przepaść, jeżeli chodzi o status społeczny, przyszłość i emocje. Wszyscy są Zeligami, są zwycięskoprzegrani.

 

Wariacja VII: Człowiek, który odmówił

To, że realizm kapitalistyczny jest ukrytym dramatem rozedrganej męskości, widać w prawie każdym nowym kadrze. To jeden z ciągle powracających lejtmotywów. Nawet jeśli pójdziemy świadomie w inną stronę, ten wątek w którymś miejscu znów o sobie przypomni. Obok niezrealizowanej do dziś, raczej nieprzekonującej koncepcji plomby, która miała zostać doklejona do ślepej ściany przy Domu Towarowym Jabłkowskich, pojawia się grupa osób – On i One. To ścisłe centrum miasta, w ślimaczym tempie przechodzące tak zwaną rewitalizację pod auspicjami niedoszłego, lecz może wciąż przyszłego Prezydenta RP. W tym pejzażu dominuje smutek głównego bohatera. Na pewno przeżył już swoje, kiedyś był taki jak Lucjan z poprzedniego kadru. 25 lat wcześniej mógłby być bohaterem jednego z nienamalowanych obrazów lat 90., w rodzaju „Pierwszy dzień pracy w czołowej kancelarii prawnej z międzynarodowym kapitałem”.

Figury realizmu deweloperskiego są zwykle rozdwojone. Wszyscy są Zeligami, są zwycięskoprzegrani

Na pierwszy rzut oka kobiety promieniują szczęściem, a zestresowany, wychudzony, obciążony nadgodzinami korpo-funkcjonariusz wysokiego szczebla tylko się przemyka. Charakter mężczyzny wydaje się być jednak odrobinę silniejszy niż się najpierw zdaje, choć zarazem mocno socjopatyczny. Flaneur w stylu Baudelaire’a, cierpiący na bezsenność erotoman, który z nieuświadomionym przez twórców wizualizacji obrzydzeniem, chociaż i dekadencką fascynacją ogląda rewitalizowaną metropolię. Owszem, jest wysoko postawiony w dużej firmie: nie tylko trzeba z czegoś żyć, ale przecież warto żyć na wysokim poziomie.

Kobiety też nie są szczęśliwe. Ta na pierwszym planie jest ewidentnie na rozstaju. Na każdym polu (poza życiem rodzinnym) osiągnęła sporo, mimo tego ma (mniej lub bardziej irracjonalne) poczucie, że donikąd nie doszła. Również blondynka po lewej stronie wydaje się dziwnie napięta i zawzięta, chociaż ona jeszcze dość pewnie zmierza do celu. Za drzewem ukryła się wrażliwa artystycznie i nieco zagubiona marzycielka w niebieskiej sukience, inna od silnych kobiet, typowych dla architektonicznych wizualizacji. Czyżby ten obraz przedstawiał ostatecznie tylko świat męskich fantazji?  Twarz menedżera jest wielkim krzykiem Muncha, kiedy myśli o trzech najważniejszych kobietach ze swojego dawnego życia i nie potrafi wybrać, którą kochał najbardziej. Lecz przecież nie jest powiedziane, że którakolwiek kocha jego, zwłaszcza dziś. Czy chodzi mu o Ewę – tę na pierwszym planie, z luźnym szalem i markową torebką – utalentowaną specjalistkę PR, która znajduje się w takim okresie, w jakim on był dekadę temu, kiedy po paru latach klubowo-kokainowego dolce vita zaczął poszukiwać bezpieczeństwa? Czy może o Sylwię (blondynka po lewej), stylistkę i byłą modelkę – tylko pozornie osobę optymistyczną? Jest jeszcze Zuza, sporo młodsza, rozmawia teraz za jego plecami przez telefon, wodząc oczami po chodniku – chyba napadł ją lęk, że zgubiła klucze (bardzo dla niej typowe). Znaczące są trzy inne kobiety na nieco dalszym planie, dosyć obnażone i bardzo anonimowe. One jako jedyne kuszą wizją życia zaspokojonego i nieskomplikowanego – to przecież idealnie odpowiada logice typowych „męskich fantazji”, zgodnie z którymi najprostsze byłyby relacje z kobietami mijanymi przypadkiem, spotykanymi tylko jeden raz. Kiedy mężczyzna uświadamia sobie to ostatnie, orientuje się, że życie zostawił za sobą.

Kim była jego miłość ostatnia? Może to właśnie Matylda w ciemnych okularach, ta czekająca w hotelu na spotkanie? To on mógł podglądać nowych lokatorów Powiśla z okna rodzinnej międzywojennej kamienicy. Niektóre wątki się łączą. Matylda właśnie odeszła, mając dosyć jego natręctw i szwindli, na które zawsze znajdował bardzo dobrą wymówkę (i to go w jej oczach pogrążyło). Bohater, powiedzmy, zniszczył wtedy papiery, które miały mu pomóc odzyskać intratną nieruchomość. Ale ta pierwsza w życiu prawdziwa odmowa, jak w wierszu Kafawisa inspirowanym Dantem, dobiła go zupełnie:

Dla niektórych ludzi przychodzi taka godzina,
Kiedy muszą powiedzieć wielkie Tak
albo wielkie Nie.

(…)
Ten, kto powiedział Nie – nie żałuje.
Gdyby zapytali go, czy chce odwołać je, nie odwoła.
Ale właśnie to Nie – to słuszne Nie – na całe życie go grzebie.

Od teraz na pierwszym planie pozostają już tylko one. Ich losy są dosyć powikłane. Kobieta z granatową torebką i blondynka z białym workiem na plecach ostentacyjnie zmierzają w przeciwnych kierunkach, tak jakby każda szła w inną stronę specjalnie przeciw drugiej. Są znów jak dwie bohaterki z „Mulholland Drive” – to starsze, bardziej doświadczone odpowiedniczki dziewcząt z kadru z 2013, w którym przed nowym łódzkim dworcem środkowo-europejscy aktorzy-amatorzy aspirujący do gwiazd czekali na przyjście Lyncha.

Intermezzo: Biel bez kremówek

Chciałem zaproponować także krótki scenariusz na kanwie wizualizacji obiektów sakralnych. Dotąd jednak koncentrowałem się na ludziach, natomiast rendery nowych kościołów przedstawiają opustoszałe wnętrza. Przepowiednia?

 

Wariacja VIII: Samotność długodystansowca.

To inwestycja w warszawskich Włochach. Portret ponurego rowerzysty, trochę utrzymany w duchu Mario Sironiego, mógłby nosić tytuł „Samotność w XXI wieku”, ewentualnie „Samotność długodystansowca”. Sironi nawet pasuje, podobnie jak Giorgio de Chirico – dlatego, że byli Włochami, a tu również mamy do czynienia z dziełem „włoskim”.

Niekiedy tych młodszych bohaterów stać na bunt. Cyklista to nowy człowiek zbuntowany, trochę Mersault z Camusa, trochę „Buntownik bez powodu”. Pierwsza myśl: prawdopodobnie wraca z nieudanej randki, być może próbował wrócić do eks, którą niedobrze traktował, ale dowiedział się, że „Agnieszka już tutaj nie mieszka”. Gdzie wyjechała? Do Barcelony? Londynu? Która to była kobieta? Ta pochylona, wrażliwa z kadru nr VII, która schylała się jak gdyby po zgubione klucze? Rowerzysta ma przed sobą pustkę; im bardziej przyspiesza, tym bardziej czuje się wolny. Ponieważ jednak – jak kiedyś mówili paryżanie w lewicowych kawiarniach, „wolność wynika z absurdu i nieporozumienia” – ten człowiek praktycznie nie ma twarzy, jest anonimowy jak średniowieczny everyman. Zaczyna już myśleć, jak podpalić świat, gdzie podłożyć ładunki trotylu. Nie wykluczam jednak, że za szybko zdradził się ze swoimi ideami na nieudanym spotkaniu lewicowego kolektywu i został zgaszony jako przemądrzały radykał albo po prostu troll.

Możliwa jest też druga interpretacja: buntownik chciał kupić tutaj własne M, ale dowiedział się, że nie ma zdolności kredytowej i odjechał z nosem spuszczonym na kwintę. A przecież wydawało mu się, że najmniejszy lokal na osiedlu InPlace o powierzchni 27 metrów kwadratowych jest w jego zasięgu. Na szczęście w odróżnieniu od bezrobotnego z filmu Vittorio de Siki nie musiał kraść roweru: ten należy do niego i nie był taki tani – zawsze to jakiś postęp.

 

Finał: Exegi monumentum

Art Garden Wilanów – „nowoczesne, luksusowe rezydencje, które powstają jako odpowiedź na rosnące oczekiwania naszych Klientów” – podobnie jak poprzednio wspomniana świątynia, jest inwestycją bez ludzi. Nie ma ich na żadnej wizualizacji. Nie sądzę, żeby deweloper zakładał brak chętnych na apartamenty po circa 25 tysięcy za metr na obrzeżach miasteczka Wilanów – tacy z pewnością się znajdą. To musi być bardziej skomplikowane.

Zadziwia brama tego strzeżonego raju. Jest w stylu zakładu karnego, ale trochę też przypomina mi o pięknym minimalistycznym cmentarzu Skogskyrkogarden z międzywojnia (wpisanym na listę UNESCO), który zwiedzałem w Sztokholmie mniej więcej 10 lat temu.

Inwestycja jest zlokalizowana przy ulicy PAMIĘTNEJ.

„Pamiętaj! Czas jest graczem namiętnym, co wygra bez szachrajstw każdą partię. To reguła święta” pisał Charles Baudelaire w Paryżu zmienianym na jego oczach przez Barona Haussmanna, najsłynniejszego dewelopera tamtych czasów.

Czy jest to, jak pisał poeta „ogród koncentracyjny” dla liderek i liderów biznesu, którzy zostaną tu internowani? Przestrzeń, która ma pozory minimalistycznego raju, ale w rzeczywistości okaże się piekłem bezczynności – coś pomiędzy „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre’a a pierwszym sezonem „Białego Lotosu”? Którzy z bohaterów i bohaterek poprzednich scenariuszy tutaj trafią i jak się ze sobą dogadają?

A może to jednak luksusowy cmentarz, w którym mumie klientów VIP będą wiecznie wypoczywać na tarasach, w loggiach albo w jacuzzi zamiast w grobowcach? Mauzoleum dla wszystkich bohaterów poprzednich wizualizacji, wyżej naszkicowanych niemożliwych fabuł. „W Art Garden Wilanów, w przestrzeni osiedla, znajdą się specjalnie zaprojektowane i wykonane dla nas rzeźby. Rozlokowane będą wzdłuż alei głównej, w starannie wybranych miejscach” – to pasuje niestety do każdego z tych tropów, chociaż „aleja główna” wskazuje raczej na cmentarz.

Niestety, inwestycje skłaniają do równie pretensjonalnych interpretacji jak one same. Chciałbym natomiast zaproponować deweloperom albo projektantom, żeby na tej więzienno-cmentarnej bramie umieścili jakieś hasło z przytupem. Np. „Ars longa, vita brevis”, „Exegi monumentum aere perennius” albo „Sztuka czyni wiecznym”. Ewentualnie „Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba”.

Wiktor Rusin
współzałożyciel inicjatywy kulturalnej „Orgia Myśli” (2005–2016), autor powieści „Wakacje” (2012), esejów z zakresu polityki i sztuki publikowanych m.in. w „Glissando”, „Elewatorze”, dzienniku „Krytyki Politycznej", „Małym Formacie”, „Dwutygodniku”, wydawnictwach Krytyki Politycznej i Korporacji Ha!art. Współautor scenariuszy i autor dramatów scenicznych („Generał i Dziewczyna”, reż. Anna Baumgart). Od 2019 roku publikuje eseje krytyczne na autorskiej stronie „poza tym”.
redakcjaBarbara Rojek
korekta Krzysztof Sztafa
POPRZEDNI

szkic  

Świat jako symulacja. O doświadczeniu mistycznym w „Egzegezie” Philipa K. Dicka

— Andrzej Serafin

NASTĘPNY

szkic  

„Jestem baba” i feminizm społecznej reprodukcji

— Katarzyna Szopa