Na pierwszy rzut oka jest im – młodości i filozofii – do siebie bardzo daleko.
Obraz filozofii, jaki jawi się czasami młodym, to przyprószony siwizną mędrzec, niespiesznie rozmyślający w spokojnym odosobnieniu o tajemniczych głębiach wszechświata, o „transcendentalnej jedności apercepcji” i tym podobnych sprawach, wymagających oderwania się od przyziemnej krzątaniny, od jej radości i smutków.
„Kiedy filozofia zaczyna malować szarością na szarości, pokazuje to, że jakaś forma życia się zestarzała, a swoją szarością na szarości filozofia nie może jej odmłodzić, lecz jedynie zrozumieć; Sowa Minerwy swój lot rozpoczyna dopiero o zmierzchu”[1] .
Powiedział to Georg Wihelm Friedrich Hegel.
Słoneczny poranek wiosennego dnia o wiele lepiej usposabia młodzież do wesołego rozkoszowania się pstrą wspaniałością barw i dźwięków, zbytkiem sił zdrowej muskulatury, radosnym odczuwaniem nowości i niepowtarzalności świata dookoła, do napiętego oczekiwania przyszłości, która obiecuje być jeszcze wspanialsza, barwniejsza i radośniejsza…
Co z tego, że przyjdzie kiedyś wieczór życia, że nastanie jesienny zmierzch? Wówczas przyjdzie też czas na głębokie filozoficzne rozmyślania. A dopóki są siły –
„Kierujcie się ku słońcu, przyjaciele, aby zbawienie rodu ludzkiego nadeszło szybciej! Co z tego, że liście nam przeszkadzają! Albo gałęzie! Podążajcie ku słońcu, a jeśli się zmęczycie, to też dobrze! Tym przyjemniejszy będzie sen!”[2]
Kto to napisał? Nie zdziwcie się, że to znów ten sam Georg Wilhelm Friedrich Hegel, najwybitniejszy w historii filozofii mistrz pojednywania niepojednanych sprzeczności. Tyle tylko, że młody – dwudziestopięcioletni, jako filozof jeszcze nikomu z niczego nieznany. Ale, być może, to tylko kolejny dowód na to, że młodość z filozofią może pogodzić tylko nieubłagany czas i że sam Hegel musiał dożyć zmierzchu, żeby rozkoszować się lotem mądrych nocnych sów?
Jest w tym pewna doza prawdy. Ale zdarza się, że gwałtowny potok wydarzeń tak ściska naprężony czas, że nie płynie on już, ale pędzi jak wiatr, a wówczas mądrość przychodzi do człowieka wcześniej niż w czasach spokojnych i niespiesznych. Właśnie taka epoka szybko i wcześnie uczyniła z młodego człowieka o nazwisku Hegel jednego z największych mędrców historii. Już dwanaście lat po wygłoszeniu przytoczonych powyżej słów stał się on autorem słynnej „Fenomenologii ducha” – książki, która swoją głębią i rzeczywistą mądrością przewyższała wszystkie dzieła przedstawiciela starszego pokolenia: sławnego na całym świecie, w tamtym czasie 80-letniego Immanuela Kanta. Hegel więc, według dzisiejszych standardów, był jeszcze całkiem młodym człowiekiem. Miał 37 lat. Przypomnijmy jednak, że właśnie w takim wieku dożyli swoich lat Puszkin i Majakowski – nauczyli się dialektyki „nie według Hegla”, chociaż także ich życie zmusiło do osiągnięcia mądrości w wysokim stopniu dialektycznej na długo przed osiągnięciem takiego wieku.
Młodość trafia do filozofii różnymi ścieżkami. Ktoś zostanie odciągnięty od prawdziwej, naukowej filozofii przez ponurego, niemądrego wykładowcę – i tym samym popchnięty w objęcia filozofii wesołkowatej, ale pustej i bardzo słabej, a nawet groźnej dla zdrowia. Tak bywa. Komuś innemu w odpowiednim momencie wpadnie w ręce – pod wpływem ochoty, przez przypadek – prawdziwie wartościowa książka filozoficzna, która może zaprowadzić w jego mózgu prawdziwy zbawienny i ozdrowieńczy przewrót, zmieniwszy jego wcześniejszy, młodzieńczy sposób sądzenia o rzeczach na bardziej rozumny. Z filozofią, czy tego chcesz, czy nie, zetkniesz się prędzej lub później, młody człowieku. Nie ma od niej ucieczki. Zwłaszcza w naszych czasach. Pytanie tylko, czy będzie to filozofia prawdziwa, rozumna, czy jej paskudny erzac, z wierzchu do niej podobny, ale z obrzydliwym nadzieniem.
Młodość trafia do filozofii różnymi ścieżkami
Filozofia bowiem koncentruje w sobie pewien sposób myślenia, pewną logikę myślenia i rozjaśnia ją samemu myślącemu człowiekowi. Z filozofią nie zetknie się zatem tylko ktoś, kto w ogóle nie myśli, kto w ogóle nie zastanawia się nad tym, co robi on sam i jego bliźni, co robią wszyscy wokół niego – zarówno ludzie dalecy, jak i bliscy. A jeśli przyswajasz ten albo inny sposób myślenia, ten albo inny sposób sądzenia o rzeczach – wiedz, że przyswajasz również (być może nawet o tym nie wiedząc) w pełni określoną filozofię. Albo porządną, albo lichą. I lepiej wiedzieć, co dokładnie się łyka, żeby potem nie żałować. W końcu muchomor sromotnikowy bywa bardzo podobny do pieczarki. Tak samo jest z filozofią…
Młodość charakteryzuje się bezgranicznym optymizmem. I bardzo dobrze. Ale jeszcze lepiej, kiedy ten optymizm nie jest bezmyślny. Bowiem bezmyślny optymizm stanowi słabe oparcie w życiu. Najczęściej nie starcza go na długo – do pierwszej poważnej życiowej porażki, do pierwszej trudności, nawet niedużej. I oto wczorajszy optymista staje się najbardziej ponurym marudą i pesymistą, którego już nic nie cieszy i któremu nic nie sprawia przyjemności, mimo że według paszportu jest młody, ma zdrowy żołądek i mocne zęby. Jest to figura tragikomiczna. To typ rozczarowanego za młodu życiem, „znawcy jego głębi”: domorosły Schopenhauer. „Śpiewał, że pobladł życia kwiat, / A nie miał… osiemnastu lat!”. Rozmienił się na drobne razem ze swoimi radościami; nie patrząc pod nogi, potknął się o pierwszy krawężnik. Oczekiwał słusznych przyjemności, naiwnie wierząc, że nasza planeta jest w pełni wyposażona dla jego szczęścia, a dostał siniaka lub guza na łbie. Dobrze, że jeszcze nie połamał nóg. I na tym guzie, jak na fundamencie, rozwija się rozbudowany światopogląd, w którym wszystko rysuje się już nie tylko w szarych, ale najczarniejszych barwach. Siniak, bywa, że zniknie, a „światopogląd”, „zdobyty za cenę cierpienia”, pozostaje i owocuje. I tam, gdzie kiedyś człowiek widział tylko pachnące róże, nie zauważając cierni ukrytych pod ich liśćmi, teraz kłują go w oczy tylko ostre ciernie, w których gąszczu nie dostrzega róż. A i same róże zaczynają wydawać się iluzoryczną i kłamliwą przynętą „dla głupców”, całkowitym omamem wzrokowym – i niczym więcej.
Optymizm, jeżeli jest bezmyślny, może z nas okrutnie zadrwić. A wówczas młodość staje się łatwym łupem dla filozofii, tylko, niestety, tej bardzo marnej i płaskiej oraz, pomimo jej mądrego wyglądu, nie posiadającej większej głębi od wcześniejszego młodzieńczego optymizmu dla niej porzuconego. Takich filozofii wyprodukowano bardzo dużo i to najróżniejszych – pod różne gusta. One, podobnie jak religia, uważnie czyhają na człowieka w minucie goryczy, w godzinie nieszczęścia, w dniach piętrzenia się drobnych nieprzyjemności. I lepiej koniec końców nie czekać, aż któraś z takich filozofii wybierze odpowiedni moment i drapieżnie wczepi się swoimi szponami w twoją udręczoną niepowodzeniami głowę, udając na początek dobrego pocieszyciela. O wiele rozumniej jest zadbać o to, żeby zawczasu, póki nie zmatowiał jeszcze naturalny i zdrowy optymizm młodości, poważnie zaprzyjaźnić się z prawdziwą, porządną filozofią. Z filozofią, która uczy widzieć jednakowo jasno zarówno róże, jak i ciernie realnego życia. Z filozofią, która nie ślepnie w blasku słońca i dobrze pamięta o ciemnych chmurach, wiszących nad horyzontami naszego wieku, a w mroczne dni niepogody przypomina o tym, że za chmurami burzowymi koniec końców skrywa się jasne i czyste niebo. Z materialistyczną dialektyką.
Optymizm, jeżeli jest bezmyślny, może z nas okrutnie zadrwić
Poza tym, nie jest zupełnie prawdą, że filozofia musi koniecznie malować „szarością na szarości”. Co jak co, ale w tym stary Hegel wyraźnie się mylił. Wieczorne zmierzchy, być może w rzeczy samej, podpowiadają tę barwę jako najlepiej dopasowaną do oddania stopniowo tonących w mroku „zestarzałych” form życia. Ale przecież prawdą jest również to, że oprócz zmierzchów zdarzają się jeszcze ciemności przed świtem, koniecznie następujące w ślad za nimi. Noc nigdy nie trwa wiecznie, jakkolwiek długa i nieznośnie ciemna nie chciałaby się wydawać. I z pewnością jedna zorza spieszy, żeby zastąpić drugą, dając nocy nawet jeśli nie pół godziny, to w żadnym przypadku nie więcej niż okres konieczny do tego, by pod jej osłoną cicho dojrzały nowe, młode formy życia, wstępujące na miejsce tych „zestarzałych”.
I mądre ptaki bogini Minewry wylatują w bezkres ciemności przed świtem na spotkanie wstającemu słońcu, w świetle którego coraz jaśniej wyłaniają się z mroku formy i barwy rozpoczynającego się dnia.
A wtedy filozofia przestaje pisać szarym po szarym. Wspaniałości porannego świtu nie da się oddać za pomocą tej barwy. Nadaje się ona do przedstawienia obrazu pogrążania się w nocy, kiedy wszystkie koty są szare. Rozbłyskujące światło słońca nowego dnia, nawet jeśli jeszcze słabo migocze nad horyzontem, zmusza filozofię do sięgnięcia po paletę ze wszystkimi kolorami spektrum – z jego kontrastami, odcieniami i przechodzeniem w siebie różnych barw. Tutaj wyraźnie nie wystarcza już samych tonów przejściowych między bielą a czernią. W takich chwilach zaczyna błyszczeć i skrzyć się zupełnie inny literacki styl filozoficznego pisania – styl Woltera i Diderota, Feuerbacha i Marksa. Styl, którym świetnie władał zresztą i sam młody Hegel. I jest to jeden z najpewniejszych symptomów tego, że filozofia budzi się do nowego młodego dnia, że jej zainteresowania są takie same jak zainteresowania młodości, że przyjmuje ona nowe, młode formy życia. A pedantyczne i monotonne „uczone” mówienie „szare na szarym”, które usypia i nudzi, traci w takich epokach wiarygodność. Nawet wtedy, kiedy mówi się rzeczy słuszne: świadczy to o tym, że wszystko, co rzeczywiście prawdziwe w tym mówieniu, przyswojono już dawno i głęboko, i nikogo nie interesuje jego papugowate powtarzanie… Zwłaszcza nie interesuje ono młodości.
Taki jest nieunikniony los wyradzającej się w scholastykę filozofii – młodość się od niej odwraca. Prawdą jest, że w filozofii często pojawiają się rzekomi prorocy, starający się oczarować młode umysły kwiecistą elokwencją – pisarze tacy jak Schopenhauer i Nietzsche, Heidegger i Bierdiajew – i czasami im się to udaje. Ale z reguły nie na długo. Moda na takie rzeczy, jak każda moda, musi przeminąć. Ludzie nie mogą długo żyć iluzją mądrości. Prędzej czy później młode umysły rozpoznają, gdzie jest prawdziwa, poważna i natchniona filozofia, a gdzie tylko jej modny ersatz.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby natychmiast zagonić młodość do filozofii, przeobrazić tę ostatnią w obowiązkowy przedmiot nauczania, ani o to, żeby przekonać młodzież do porzucenia wszystkiego innego i zanurzenia się w jej odmętach. Zupełnie nie. Sama filozofia zresztą dawno ustanowiłę tę prawdę: realne życie z jego radościami i smutkami jest o wiele ważniejsze od jakiejkolwiek filozoficznej teorii.
Niemniej filozofia, właśnie ta najpoważniejsza i głęboka, zdecydowanie może znaleźć dla siebie miejsce właśnie pośród autentycznych radości realnego życia i stać się taką samą nieodpartą potrzebą dla umysłu, jaką jest sport, kultura fizyczna dla młodego, pełnego sił ciała. Potrzebą duchową, która w młodości często jeszcze znajduje fałszywe ujście, pozorny sposób zaspokojenia. To właśnie ta sama potrzeba, żeby zająć czymś umysł, która często jest marnowana w czasie wolnym od zajęć…
Potrzeba zajęcia umysłu, potrzeba zastanawiania się, myślenia, rozumienia tego, co widzisz… Nie trzeba udowadniać, że inteligencja nie jest luksusem, ale higieną. Higieną zdrowia duchowego, równie niezbędnego w życiu jak zdrowie fizyczne.
Bez tego duchowego zdrowia łatwo bowiem w naszych czasach zachłysnąć się i utonąć w rwącym potoku informacji, które zwalają się na człowieka każdego dnia i każdej godziny ze wszystkich stron. Tym bardziej że ten potok nie zawsze niesie ze sobą wartościowy pokarm duchowy. Tak więc dbanie o zdrowie duchowe posiada również bezpośrednie społeczne znaczenie, ważne w życiu każdego człowieka.
Rzecz jasna każdy – i bez pomocy jakiejkolwiek filozofii – rozumie, że o wiele lepiej jest być mądrym niż głupim. Ale już dalece nie każdy, nawet spośród całkiem wykształconych ludzi, pojmuje, że rozum, zdolność refleksji, umiejętność sprawnego myślenia nie są wrodzonymi właściwościami, nie są darami natury, ale właśnie umiejętnościami, które każdy człowiek może i powinien rozwijać w sobie sam, i że nie otrzymuje się ich za darmo.
Rosyjskie słowo um (rozum – A.F.) nie na darmo pochodzi z tego samego rdzenia co słowa umienie, umielec (umiejętność; ktoś, kto coś doskonale umie, zwłaszcza o rzemieślnikach – A.F.). Rozumny człowiek to człowiek umiejący myśleć, rozmyślać, samodzielnie sądzić o rzeczach, o ludziach, o zdarzeniach, o faktach. Właśnie sądzić – z punktu widzenia wyższych norm i kryteriów ludzkiej kultury duchowej. Przejawiać „siłę sądzenia”, jak nazwał kiedyś tę zdolność Immanuel Kant.
Wydaje się, że przeczy temu powszechnie znany fakt: często spotykamy całkiem mądrych ludzi, którzy nie otrzymali nie tylko wyższego, ale nawet średniego wykształcenia. We wszystkich czasach, w tym również w naszych, nierzadko spotykało się i spotyka nadal „uczonego durnia”. Persona znana każdemu. Oczywiste jest też to, że „dużo wiedzieć” nie jest tym samym, co „umieć myśleć”. „Erudycja nie uczy rozumu”[3] ostrzegał jeszcze u zarania filozofii Heraklit Ciemny ze starogreckiego miasta Efez. Co prawda, powiedział on też coś innego: „Trzeba bowiem bardzo, aby miłujący mądrość byli badaczami wielu”[4], i że bez rzeczywistej wiedzy nie ma i nie może być prawdziwej mądrości…
„Rozum” („mądrość”) nie jest „wiedzą” samą w sobie, nie jest zestawem wiadomości, umieszczonych dzięki wykształceniu w pamięci, nie jest informacją i nie jest zestawem reguł łączenia słów ze słowami, terminów z terminami. To umiejętność właściwego dysponowania wiedzą, umiejętność wiązania tej wiedzy z faktami i wydarzeniami realnego życia, obiektywnej rzeczywistości, a przede wszystkim – umiejętność samodzielnego tej wiedzy zdobywania i uzupełniania. Tak od dawna definiuje „rozum” wszelka prawdziwie mądra filozofia. I dlatego proste przyswojenie wiedzy – to znaczy uczenie się jej na pamięć – wcale z konieczności nie prowadzi do kształtowania umysłu, myślenia. W zawodach na proste uczenie się informacji najmądrzejszy człowiek nie jest w stanie rywalizować z najgłupszym i najprostszym komputerem. I właśnie na tym polega jego wyższość nad komputerem: to przewaga posiadania rozumu.
Każdemu znana jest od dziecka międzynarodowa przypowieść o głupcu, który w niewłaściwych miejscu i czasie wygłasza wyuczone frazy, ni z gruszki, ni z pietruszki[5] – frazy będące całkowicie na miejscu przy innych okazjach. Morał tej bajki, jednakowej w folklorze wszystkich narodów Ziemi, jest następujący: tak, można się wyuczyć ogromu najbardziej prawidłowych fraz (nawet twierdzeń naukowych!) i je zapamiętać, a przy tym na zawsze pozostać głupcem, człowiekiem niemądrym. Nawet po wyuczeniu się frazeologii, terminologii i „semantyki” całej nauki razem ze zbiorem praw (algorytmów) przekształcania jednych wyrażeń językowych w inne wyrażenia językowe.
Erudycja rzeczywiście nie uczy rozumu. Co zatem uczy? I czy rozumu można w ogóle uczyć? Albo uczyć się?
A co jeśli rację mają ci, którzy utrzymują, że rozum to dar od Boga? Albo – w bardziej współczesnej i oświeconej terminologii – dar natury, przyrodzona właściwość, uzależniona, jeśli nawet nie w stu, to w co najmniej osiemdziesięciu procentach od genów tatusia i mamusi, specyfiki budowy mózgu?
A jeśli tak jest, to oczywiście już żadna filozofia nie pomoże. Ten pesymistyczny pogląd jest bardzo szeroko rozpowszechniony wśród współczesnych psychologów i pedagogów, starających się zwalić na przyrodę i na geny winę za skrajną nierówność społeczną między ludźmi, a tym samym uwiecznić system edukacji stworzony przez społeczeństwo klasowe. Całkiem niedawno na łamach „Litieraturnoj gaziety” można było przeczytać artykuł pewnego amerykańskiego teoretyka, który starał się przekonać czytelnika, że „rozum” w osiemdziesięciu procentach zależy od szczęśliwej kombinacji genów, warunkującej rozwój koniecznej dla „rozumu” budowy mózgu, a tylko w dwudziestu procentach – od warunków wychowania i edukacji. Inni teoretycy idą jeszcze dalej i przekonują, że jedynie sześć procent populacji Ziemi od urodzenia obdarzone jest mózgiem zdolnym do twórczej pracy, a pozostałe dziewięćdziesiąt cztery skazane zostały przez samą naturę (albo samego Pana Boga) od dziecka na pracę nietwórczą, do której rozum jest niepotrzebny, na bezmyślne powtarzanie „operacji” według wcześniej przygotowanych reguł i instrukcji.
Innymi słowy, korzystając z taktownego naukowego rejestru, utrzymuje się, że od urodzenia jedynie sześć procent ludzi jest rozumna, a pozostałe dziewięćziesiąt cztery przynależą z tej samej przyczyny do kategorii nieuleczalnych durni, „czystych reproduktorów”, jak preferują ich nazywać zwolennicy tej filozofii. „Reproduktorzy” to ci, którzy zdolni są wyłącznie do „reprodukcji”, tj. do pracy ograniczającej się do monotonnego i jednostajnego odtwarzania jednych i tych samych, raz wyuczonych operacji, schematów (reguł), które opracowane zostały dla nich przez tych „rozumnych”.
Ci sami uczeni zapewniają dalej, że z pomocą pewnych testów, tj. specjalnie wymyślonych zadań egzaminacyjnych, można już we wczesnym dzieciństwie wystarczająco dokładnie określić, czy dziecko od urodzenia należy do „mądrych”, czy „głupich”, a na podstawie tego zdecydować, na jaki los należy od najwcześniejszych lat nakierowywać dziecko, jaki typ wykształcenia należy mu dać.
Tym, u których przejawił się wystarczająco wysoki „iloraz inteligencji” należy zapewnić wszelkie warunki dla rozwoju ich przyrodzonego intelektu, a dla większości (jak utrzymuje wspomniany autor artykułu w „Literaturnoj gazietie” dla osiemdziesięciu albo nawet dziewięćdziesięciu czterech procent) zapewnianie takich warunków nie ma sensu, bowiem urodzili się oni „reproduktorami”. Trzeba ich posłać do odpowiednich szkół, a „utalentowanych” do szkoły dla „utalentowanych”, gdzie uczy się jak rozwijać rozum, myślenie, zdolności twórcze. Dla „reproduktorów” to wszystko jest zbędne. Im wystarczy wkuć, nauczyć się raz na zawsze niepojętych dla nich „reguł postępowania”, algorytmów operacji, zyskać niezbędne profesjonalne nawyki, aby całe życie posłusznie i w sposób zdyscypliwany pracowali tam, dokąd ich skierują rozumni dysponenci.
To już cała filozofia, mająca czelność z góry określać los młodzieży, los każdego młodego człowieka. Nie jest to abstrakcyjne rozważanie i bujanie z głową w chmurach, ale teoria, zgodnie z którą współczesny kapitalizm buduje swój system edukacji, wychowania i wpływania na wybór zawodu przez młodzież. Jest to filozofia, która po prostu zapoznaje interesy życiowe każdego wchodzącego w życie człowieka i chce z góry określić los każdego, czyli wszystkich.
I jest to właśnie filozofia, chociaż jej przedstawiciele nie lubią tego słowa, preferując nazywanie siebie przedstawicielami „nauk ścisłych”, a „filozofię” wyzywając od „oderwanego od życia mędrkowania”.
I nie lubią tego słowa z bardzo prostego powodu.
Rzecz w tym, że tradycyjna filozofia w osobach swoich najlepszych przedstawicieli wypracowała w ciągu dwóch tysięcy lat historii zupełnie przeciwne rozwiązanie tej samej kwestii.
Dlatego też przedstawiciele powyżej zarysowanego punktu widzenia nie lubią także samego słowa „filozofia”. Świetnie rozumieją, a jeśli nie rozumieją, to przeczuwają: jeśli ich teorie mierzyć miarą prawdziwej filozofii, to trzeba byłoby zaliczyć je do filozofii bardzo słabych.
Faktem jest, że prawdziwa filozofia już od ponad dwóch tysięcy lat zajmuje się badaniem właśnie problemów umysłu, myślenia, „rozumu” i dlatego ma coś do powiedzenia ludziom na te tematy. Opiera się ona na solidnym fundamencie ponad dwutysiącletniej praktyki „rozwijania rozumu” i dokonuje syntezy całkiem poważnych rezultatów tej praktyki.
Przedstawiciele tych nowomodnych koncepcji, opierających się jakoby tylko na „nauce ścisłej”, tej historii nie znają i poznawać jej nie zamierzają, prychając na nią jako „przestarzały chłam”. Ale zapytajcie ich, co rozumieją przez słowa „umysł”, „myślenie”, „rozum”, „intelekt”. Spróbujcie. Odpowiedzą wam, że wszystko to są pojęcia mętne, rozmyte, „trudne do zdefiniowania”, „filozoficzno-metafizyczne” (w ich ustach to obelga) i że z tego powodu trudno im udzielić odpowiedzi.
Tym niemniej pretendują oni właśnie do tego, aby z pomocą swojej techniki „precyzyjnie zmierzyć” – a do tego z góry – „współczynnik” tych samych mętnych i rozmytych właściwości człowieka… Dokonują oni pomiarów i wyrażają w „dokładnych liczbach” ten sam „iloraz inteligencji” czy też „współczynnik wrodzonych zdolności intelektualnych”, starannie unikając zdania nawet przed sobą samym sprawy z tego, co oni w zasadzie mierzą, co w zasadzie wyraża ta ich cyfra.
W rzeczy samej: co takiego wyraża? To jest sedno sprawy.
Zderzają się ze sobą w tym punkcie wcale nie „filozofia” i „nauki ścisłe”, ale naukowa filozofia z filozoficzną ignorancją, z filozoficznym obskurantyzmem, który całkowicie na próżno stroi się w szaty „nauki ścisłej”. Zderzają się tutaj filozofia jako nauka z filozofią domorosłą, z filozofią „grochu z kapustą”, w której dziwacznie mieszają się ze sobą elementy naprawdę przestarzałych doktryn filozoficznych z frazami zapożyczonymi z najróżniejszych nauk, z terminologią i frazeologią cybernetyki, teorii informacji, fizjologii wyższej działalności nerwowej, biologii molekularnej, matematyki itd. itp. Wziętymi zewsząd. Ze wszystkich tych nauk, które w rzeczywistości nigdy nawet nie zajmowały się pytaniem, co to takiego „rozum” („myślenie”), nigdy nie badały tej zmyślnej zdolności człowieka i z tego powodu nie mają żadnych podstaw, żeby wejść w tym punkcie w spór z filozofią – osobną dyscypliną naukową, która właśnie temu zagadnieniu poświęciła wysiłki wszystkich swoich wybitnych przedstawicieli. I młodzieży nie bez pożytku byłoby wiedzieć, co nauka ta potrafiła z wystarczającą dokładnością wyjaśnić w tej kwestii.
A więc, co to takiego rozum, myślenie, intelekt? Skąd się biorą? Co należy rozumieć przez te słowa? Czy człowiek otrzymał je od Boga ojca, czy matki natury? Albo, być może, od społeczeństwa z jego systemem rozwijania tych tajemniczych zdolności? A może ich natura i tajniki ich pochodzenia (pojawienia się) są zupełnie niewyjaśnialne?
***
Wyjdziemy od tego, że rozum jest faktem. Takim samym faktem, jakim jest również jego brak, czyli głupota. Przeciw temu twierdzeniu nikt oczywiście nie będzie oponować. W życiu bez trudu odróżniamy mądrego człowieka od głupca i robimy to na podstawie zwykłego codziennego doświadczenia, na podstawie wystarczająco oczywistych faktów. Od takich faktów będziemy wychodzić. Rzadko się tutaj mylimy, a jeśli nawet się pomylimy, to zwykle nie pozostajemy długo w błędzie. Nawet głupiec dostrzega głupca z daleka. Nawet w przypadku, w którym sam siebie za takiego nie uważa.
Jednakże rozumienie faktu – nawet najbadziej oczywistego – to o wiele trudniejsze zadanie i w tym miejscu od razu wstępujemy na grunt filozofii, na grunt nauki o rozumie, o myśleniu.
Posłuchajmy, co mówi na ten temat pewien filozof, który spróbował uczciwie i trzeźwo zdać sobie sprawę z tego, co on sam – jak wszyscy ludzie – rozumiał i rozumie pod tym zwykle bezwiednie wykorzystywanym słowem: „rozum”. Odpowiedzieć na pytanie, co to takiego rozum jest zapewne najłatwiej, porównując bezsporny fakt posiadania rozumu z tak samo bezspornym faktem jego braku. Tak też ów filozof uczynił. I otrzymał ogólne, nawet jeśli wstępne i przybliżone, to jednak całkowicie bezsporne określenie.
Mądry człowiek – w odróżnieniu od głupiego – nawet przy niedużym zasobie przyswojonej w szkole wiedzy potrafi wykorzystać ten zasób do rozwiązywania problemów, które stają przed każdym z nas w każdej minucie i każdej godzinie życia. Nawet jeśli nie są to złożone problemy. I na odwrót, człowiek głupi nawet przy ogromnym zasobie znajdujących się w jego pamięci informacji wpada w tarapaty przy najprostszych sytuacjach życiowych, wymagających samodzielnego, z góry (tj. a priori) nieprzewidzianego, niewyznaczonego rozwiązania…
Dość ogólnie, ale za to wystarczająco bezspornie. Są jakieś głosy sprzeciwu? Jeśli nie, pójdziemy dalej śladami tego filozofa.
A zatem rozum to umiejętność odnoszenia niektórych ogólnych „prawd”, przyswojonych w toku edukacji, czy to najbardziej elementarnej, czy to najwyższej, do faktycznie występujących w życiu – i dlatego każdorazowo niepowtarzalnych, niemożliwych do przewidzenia, nieoczekiwanych i indywidualnych – splotów okoliczności.
Formułując to w wysokim, filozoficznym stylu, należy powiedzieć, że jest to zdolność „zapośredniczenia ogólnego z jednostkowym, z indywidualnym, ze szczegółowym”. Umiejętność określania, czy dany niepowtarzalny przypadek podpada pod zadaną ci przez kulturę „regułę”, czy nie podpada? Czy do danego przypadku odnosi się wszystko to, co wiadomo ci z twojego własnego doświadczenia, ze szkoły, z nauki, ze słów innych ludzi, czy też się nie odnosi? Albo, być może, zetknąłeś się tu właśnie z takim przypadkiem, przy którym wszystko, co wiesz, okazuje się zupełnie niewystarczające, kiedy nie wolno powtarzać tego, co już znane, ale przychodzi samemu łamać głowę, próbując pojąć to samodzielnie?
Taka sytuacja wystarczająco ostro pozwala skonstatować obecność albo brak własnego rozumu. Albo po prostu rozumu, bowiem rozum bywa tylko własny – musisz sam pójść po rozum do głowy, z konieczności prędzej lub później znajdziesz się w warunkach takiego „eksperymentu”, który wyjawi, czy masz rozum, czy go nie masz.
Stąd wynika także kolejny wniosek: rozum można określić jako zdolność dokonywania osądu o jednostkowym fakcie z wysokości przyswojonej przez kogoś kultury ogólnej. To się rozumie samo przez się: czym wyższa kultura (zasób przyswojonej przez ciebie wiedzy, prawd ogólnych), tym lepiej, tym więcej miejsca dla ujawnienia się rozumu. Ale jeśli człowiek nie ma zdolności (umiejętności) samodzielnego odnoszenia tego zasobu do indywidualnych, niepowtarzalnych sytuacji – nie możemy w ogóle mówić o rozumie. Jest jego brak – głupota. Nawet przy ogromnym zasobie wiedzy.
Dlatego też rozsądnie jest określić rozum jako władzę sądzenia. A tej władzy nie można włożyć do głowy w gotowej formie – w formie ścisłej reguły, w formie algorytmu, byłaby to bowiem „reguła stosowania wszelkich możliwych reguł”, a przy tym „we wszystkich możliwych jednostkowych przypadkach”. A takiej nie udało się sformułować jeszcze nikomu i istnieją wszelkie podstawy ku temu, by sądzić, że nigdy to się nie uda, bowiem pomysł ten jest nieziszczalny z samej swojej natury. Ręczy za to zresztą również współczesna logika matematyczna, która wykazała, że w samym tym pomyśle ukryta jest fundamentalnie nierozwiązywalna sprzeczność. Taka sama jak w pojęciu „zbioru normalnego wszystkich zbiorów normalnych” albo w „katalogu wszystkich katalogów”. Czy katalog wszystkich katalogów powinien w swój rejestr wliczać sam siebie? Jeśli nie, nie może on pretendować do pełnego spisu wszystkich; jednego w nim będzie brakować. Jeśli tak, to jeszcze gorzej: będzie musiał on włączać samego siebie (to jest jednego z wielu) do samego siebie jako część wszystkich katalogów, i właśnie po to, żeby tę część przedstawić jako wyczerpujący wykaz wszystkich części…
Tak samo mają się sprawy tutaj. Reguła zastosowania wszystkich możliwych reguł do wszystkich możliwych przypadków ich zastosowania z konieczności musi uwzględniać także samą siebie. A czy stosuje się ona do samej siebie? Elementarna logika, formułująca zwłaszcza takie – ścisłe – prawa myślenia kategorycznie zaprzecza samej możliwości podobnego prawa, inaczej wszystkie pozostałe prawa, w zgodzie z którymi zobowiązuje ona wszystkich (w tym siebie) do myślenia, okazują się „nieprawidłowe”. Bowiem w samym pojęciu „odnoszenia się do samego siebie” ukryty jest paradoks, sprzeczność, antynomia. Nie może zaistnieć takie niedorzeczne „odniesienie” – odniesienie może istnieć tylko w relacji do czegoś innego.
Immanuel Kant (to on jest autorem przywołanego rozumowania) wyprowadza stąd wniosek: władzy sądzenia jako zdolności stosowania praw nie można ustanowić w formie kolejnej reguły, a nawet w formie ich najbardziej rozbudowanego systemu. Wniosek ten jest absolutnie nienaganny z punktu widzenia współczesnej logiki matematycznej[6].
A człowiek mądry – czyli człowiek obdarzony władzą sądzenia – na każdym kroku robi właśnie to: udaje mu się „prawidłowo” (tj. zgodnie z jakimś tajemniczym „prawem”) zastosować dowolne „prawo” szczegółowe. Jest to fakt (z punktu widzenia ścisłej logiki) absolutnie niemożliwy. Tym niemniej to fakt, którego brak stanowi głupotę.
„Brak władzy rozpoznawania jest właściwie tym, co nazywamy głupotą, a tej ułomności nie można zaradzić”. Święte słowa. Każdą, nawet „głowę tępą i ograniczoną (…) – argumentuje Kant – można bardzo dobrze wyposażyć nauczoną wiedzą, nawet uczonością. Ponieważ jednak wtedy zazwyczaj brak owej szczypty mądrości (…), to nie jest niczym niezwykłym, że spotyka się bardzo uczonych ludzi, którzy w stosowaniu swej nauki często zdradzają ów brak niczym niedający się naprawić”[7].
Oznacza to, że rozum – chociażby tępy i ograniczony – trzeba mieć, zdaniem Kanta, przed, poza i niezależnie od jakiejkolwiek edukacji, od jakiegokolwiek wykształcenia, a jego „(…) braku nie może zastąpić żadna szkoła. Jakkolwiek bowiem szkoła może ograniczonemu intelektowi dostarczyć pod dostatkiem prawideł zapożyczonych z cudzego zrozumienia (…) i zaszczepić mu je niejako, to przecież zdolność trafnego posługiwania się nimi musi uczeń mieć sam w sobie i żadne z prawideł, które by mu w tym celu przepisano, nie jest – w braku takiego naturalnego uzdolnienia – zabezpieczone przed błędnym zastosowaniem”[8] (tj. zabezpieczone przed głupim zastosowaniem najmądrzejszej nauki). W tych słowach słuszne jest praktycznie wszystko, za wyjątkiem być może jednego detalu – podkreślonych przez nas słów mówiących o „naturalnym uzdolnieniu”. Ale i sam Kant powątpiewał co do ich słuszności. Dopuszczał on również inną – alternatywną – możliwość, zgodnie z którą ów dar nie jest zupełnie „naturalny”, ale w całości boski. W spór między tymi dwiema teoriami nie tyle nawet wolał się on nie zagłębiać, co w ogóle zabronił sobie w niego wchodzić, przekonany (w oparciu o swoje poglądy na temat tego, czym jest myślenie), że spór ten jest zasadniczo nierozwiązywalny, w każdym razie przy użyciu środków naukowych. Na tym właśnie polega swoistość całej jego filozofii, całego jego rozumienia „umysłu”, „myślenia”, „rozumu” i jego możliwości…
Zgodnie z filozofią Kanta rozwiązanie tego problemu przekracza siły każdego, nawet nawet najrozumniejszego rozumu – naukowego rozumu w ogóle, jak daleko nie posunął się on na drodze badania, i dlatego „władza sądzenia”, która stanowi jego rdzeń, na zawsze pozostanie dla niego samego nierozwiązywalną zagadką. Ona zawsze będzie wyglądać jak paradoks, jak „fakt logicznie niemożliwy”, jak coś „nie do pomyślenia” – i dlatego (właśnie dlatego!) sam Kant skłaniał się ku temu, że „władza sądzenia” pochodzi od Boga, a nie od przyrody. Że pochodzi ze szczególnej łaski, a nie z właściwości zwojów mózgowych.
Ale żadnego trzeciego rozwiązania Kant nie rozważał nawet hipotetycznie. Albo Bóg, albo kwas deoksyrybonukleinowy (geny, DNA) – oto jego alternatywa wyrażona bardziej współczesnym językiem.
A przecież trzecie rozwiązanie istnieje i nie tylko nasuwa się samo przez się, ale nawet było też znane Kantowi, bo nie tylko zostało sformułowane, ale do tego w błyskotliwym literackim stylu, przez nieco starszego filozofa – a nawet w pewnym sensie jego filozoficznego poprzednika – Claude’a Adriena Helvétiusa w dwóch światowej sławy traktatach: „O umyśle” i „O człowieku”. Helvétius, jeden z duchowych ojców Wielkiej Rewolucji Francuskiej lat 1789-1794, dowodził światu, że rozum to w stu procentach produkt i rezultat wychowania człowieka w społeczeństwie. Wychowania rozumianego w najszerszym sensie tego słowa, tj. procesu, w którym biorą udział miliardy mikrouwarunkowań, które przez przypadek splatają się w taki sposób, że rozum powstaje, albo w taki, że nie powstaje (tj. powstaje głupota).
Kanta jednak przerażał zdecydowany i kategoryczny materializm takiej hipotezy. I przerażał go nie z powodu przyrodzonej bojaźliwości, ale z powodu dalece poważniejszych motywów. Dlatego też nie podjął się on nawet rozpatrzenia na poważnie hipotezy Helwecjusza. Hipoteza ta była zbyt śmiała dla wszystkich ludzi epoki Kanta. Do tej pory zresztą wydaje się ona zbyt odważna, zbyt daleko idąca, wielu światłym ludziom, nawet badającym naturę i pochodzenie rozumu specjalistom…
Niemniej, późniejszy rozwój filozofii w całkowitej mierze przyznał słuszność Helwecjuszowi i jego przyjaciołom. Ale w tym celu potrzebne były nie tylko śmielsze filozoficzne umysły niż Kant, ale i śmielsza – takie umysły rodząca – epoka, bardziej zdecydowana niż czasy kantowskie.
Prywatnie Kant nie był w zupełności człowiekiem tchórzliwym. Tchórzliwa była jego epoka, niezdolna doprowadzić do ostatecznego i nieodwołalnego rewolucyjnego wyjścia z rozrywanej sprzecznościami sytuacji historycznej. Kiedy tylko czasy stały się śmielsze, również filozofia od razu nabrała odwagi. A rezultatem wszystkich jej zdecydowanych ataków na ten problem był wniosek: człowiek nie zawdzięcza swojego umysłu, swojego myślenia, swojej władzy sądzenia ani Bogu, ani naturze.
Natura podarowała mu jedynie naturalne i przyrodnicze przesłanki zaistnienia rozumu, ale jeszcze w zupełności nie sam rozum. Podarowała mu mózg, ale nie podarowała zdolności wykorzystywania tego mózgu w charakterze organu myślenia, organu specyficznie ludzkiej psychiki – intelektu, wyobraźni, świadomości, woli, samopoznania. A człowiek zadzięcza je wyłącznie samemu sobie, swojemu własnemu wysiłkowi, swojej własnej działalności, swojej własnej historii.
Te zadziwiające, niecharakterystyczne dla jakiegokolwiek innego organizmu żywego funkcje psychiczne nie tylko „są wytrenowane” w społeczeństwie (jak utrzymywał Kant), ale również w nim pierwotnie się rodzą, powstają, kształtują, a następnie rozwijają aż do wyższych form tego rozwoju – do fazy osobowości, do fazy talentu.
A czy ta albo inna jednostka osiągnie ten bądź inny poziom rozwoju owych zdolności, to już zależy w rzeczywistości od miliardów wzajemnie przenikających się i korygujących czynników i wpływów „wychowawczych”. Ale w tym właśnie tkwi radykalna różnica między koncepcją marksistowską a koncepcją Helvétiusa – te „przypadkowe okoliczności”, dzięki zbiegowi których jedna jednostka wyrasta na mądrą, a druga na ślimaczy móżdżek, jedynie na pierwszy rzut oka wydają się obrazem czystego chaosu. Jeśli przyjrzeć się całościowemu ruchowi tych „przypadkowych okoliczności” uważniej, to ów ruch wyjawi pewne tendencje, pewne ogólne prądy, które zmuszają owe „przypadki” do łączenia się w granicach pewnych stref społecznych całkiem nierównomiernie. W jednych strefach organizmu społecznego tworzą się „zbiegi przypadkowych okoliczności” bardziej sprzyjające rozwojowi człowieka, podczas gdy w innych strefach „zbiegają się” okoliczności znacznie mniej korzystne…
Przy tym nie należy myśleć, że najbardziej sprzyjające dla rozwoju umysłu warunki koncentrują się właśnie tam, gdzie bogactwo materialne, tj. w środowisku panującej klasy albo stanu. Jeśli chodzi o warunki otrzymywania edukacji, to w dobrze sytuowanych rodzinach i warstwach społeczeństwa są one, co się rozumie samo przez się, bardziej sprzyjające. Nie tak prosto mają się sprawy z warunkami powstania rozumu, talentu. Zazwyczaj kształtują się one w tych warstwach społeczeństwa, które mocniej i ostrzej odczuwają ciśnienie historycznie napiętych potrzeb rozwoju, ciśnienie sprzeczności tego rozwoju, które właśnie zmusza je do myślenia, rozmyślania, „łamania głowy” w o wiele większym stopniu niż ludzi zamożnych i „dostatnio żyjących”.
„Przypadkowość urodzenia” od samego początku – od pierwszych dni – przesądza o tym, jakie dokładnie „przygodne” okoliczności będą oddziaływać na rodzącą się do życia duchowego jednostkę, jakie dokładnie „przypadki” będą napływać ze wszystkich stron w strefę jej wychowania, które z nich okażą się dominujące i określające. Siła konieczności zmuszająca „przypadkowe okoliczności wychowania” do zbiegania się nierównomiernie, w jednych warstwach społeczeństwa koncentrując przypadki bardziej korzystne dla rozwoju i rozkwitu rozumu, a w innych – mniej, jest potężną społeczną siłą społecznego podziału pracy.
Całościowa konieczność także tutaj, jak i wszędzie indziej, działa i wyjawia swoją najwyższą władzę właśnie poprzez ruch „przypadków”, na pierwszy rzut oka zdający się czymś zupełnie chaotycznym, pozbawionym jakiejkolwiek ogólnej prawidłowości. Jednakże stopniowo poprzez ten chaotyczny ruch „przypadkowych okoliczności” wyraźnie zarysowują się kontury klasowej struktury społeczeństwa z jego swoistym podziałem pracy między ludźmi i odpowiadającym mu rozdzieleniem zdolności między nimi. W rezultacie zdolności zostają rozdzielone właśnie tak i w takich proporcjach, jakie są wymagane przez złożony system podziału pracy społecznej.
Dlatego też każdy system podziału pracy społecznej zawsze zarówno tworzy, jak i kształtuje odpowiadający swoim potrzebom system wychowania, system edukacji, który produkuje ogólnie rzecz biorąc właśnie takich ludzi, jacy potrzebni są danemu społeczeństwu, i właśnie w takich proporcjach, jakie ustalają się w trakcie wspólnej produkcji.
Każdy system podziału pracy społecznej zawsze tworzy odpowiadający swoim potrzebom system wychowania i edukacji
Rzecz jasna, mniej lub bardziej uzgodnione ze sobą funkcjonowanie produkcji rzeczy (sfery materialnej produkcji) i produkcji ludzi (tj. sfery wychowania i edukacji) zawsze zostaje osiągnięte nie od razu i nie automatycznie. Te sfery produkcji dopiero stopniowo „docierają się” ze sobą, a w ich żarnach zmieleniu ulega mnóstwo żyć i losów poszczególnych jednostek.
Ale kiedy, prędzej lub później, system społecznej produkcji wpada w stan kryzysu, brzemiennego załamaniem się danego ustroju społecznego, i dojrzewa sytuacja rewolucyjna, to wyraża się to koniecznie także w ostrym rozdźwięku między systemem wychowania i życiem. Zgodność między nimi zostaje naruszona, wychowanie i życie zaczynają być ze sobą nawzajem „sprzeczne”, zderzają się w najostrzejszych konfliktach, i zawsze najbardziej boleśnie odczuwa to młodzież…
A żarna życia i wychowania dalej obracają się ze skrzypieniem, zgrzytem i szczękiem, łamiąc młode życiorysy, kalecząc losy, władczo zmuszając młodzież do myślenia, rozmyślania i szukania wyjścia z tragicznej sytuacji.
Na sztandarze naszego systemu wychowania znajduje się hasło: wszechstronny i harmonijny rozwój każdego człowieka, włączając tutaj, rzecz jasna, także najwyższy rozwój rozumu, zdolności myślenia, władzy sądzenia, umiejętności zastanawiania się, umiejętności rozumienia otaczającego świata, umiejętności samodzielnego zdobywania wiedzy. A nie szukania rozumu za morzem. Bowiem bez najwyższego poziomu rozwoju tych zdolności o żadnym harmonijnym rozwoju osobowości nie może być mowy.
Jest to wielki i szlachetny cel – zbudować dla wszystkich ludzi, dla każdego człowieka prawdziwie ludzkie warunki rozwoju. Takie warunki, w ramach których talent i uzdolnienie byłyby normą, a nie szczęśliwym odstępstwem od niej. Naturalnym statusem ludzkiego istnienia.
Rozum, intelekt w ogóle kształtuje się tylko w toku indywidualnego przyswajania kultury intelektualnej, zbudowanej wysiłkiem wszystkich poprzedzających pokoleń. Rozum, prawdę mówiąc, nie jest w gruncie rzeczy niczym innym, niż ta historycznie rozwijająca się kultura intelektualna, która w toku edukacji przekształca się w bogactwo osobowościowe, w dobro osobiste jednostki. Nic innego w skład „rozumu” nie wchodzi.
Dlatego pierwszym warunkiem rozwijania rozumu jest otwarty – dla każdego – dostęp do wszystkich skarbów kultury duchowej. Dla wszystkich i dla każdego, a nie tylko dla wybranych szczęśliwców, jak to miało miejsce i w ustroju niewolniczym, i w systemach stanowo-feudalnych, i w kapitalizmie.
[1] Tłumaczę dosłownie z rosyjskiego, gdyż cytat ten – do którego Iljenkow wielokrotnie w tekście nawiązuje – w tłumaczeniu Landmana znacznie odbiega od wersji rosyjskiej (a także niemieckiego oryginału). Por. G.W.F. Hegel, „Zasady filozofii prawa”, przeł. A. Landman, PWN, Warszawa 1969, s. 21 (przyp.tłum.).
[2] Гегель Г.В.Ф. Работы разных лет, т. 1-2. Москва, 1971, т. 2, с. 224. Nie są to słowa samego Hegla, ale fragment nieprzetłumaczonej na język polski powieści Theodora Gottlieba von Hippela „Lebensläufe nach aufsteigender Linie”, który cytuje w liście do Schellinga Hegel (przyp. tłum).
[3] Kazimierz Mrówka, „Heraklit: fragmenty, nowy przekład i komentarz”, Scholar, Warszawa 2004, s. 135 [B40] (przyp. tłum.)
[4] Kazimierz Mrówka, „Heraklit: fragmenty, nowy przekład i komentarz”, Scholar, Warszawa 2004, s. 127 [B35] (przyp. tłum.).
[5] Fraza „таскать вам не перетаскать”, której używa tu Iljenkow to nawiązanie do bajki Aleksadra Afanasjewa „Набитый дурак” (pol. „Skończony dureń”). Nie została ona przełożona na język polski, tłumaczę zgodnie z kontekstem użycia (przyp.tłum).
[6] Iljenkow w tym fragmencie odnosi się do paradoksu Russella, zwanego też paradoksem golibrody. Nie podaje jednak całego dowodu, jedynie do niego nawiązuje. Przedstawienie historii paradoksu, jego pełnej postaci oraz rozwiązań zob. https://plato.stanford.edu/entries/russell-paradox/ (przyp. tłum.).
[7] Immanuel Kant, Krytyka czystego rozumu, t. 1, tłum. Roman Ingarden, PWN, Warszawa 2010, s. 342.
[8] Immanuel Kant, Krytyka czystego rozumu, t. 1, tłum. Roman Ingarden, PWN, Warszawa 2010, s. 199.
Dofinansowano ze środków Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego w ramach programu na rzecz dialogu i porozumienia Polaków z narodami Europy Wschodniej.
(1924-1979), jeden z najważniejszych filozofów radzieckich. Zajmował się szeroko rozumianym myśleniem, które za Spinozą ściśle wiązał z działaniem. Logik dialektyczny, zagorzały krytyk neopozywizmu we wszystkich postaciach, znawca Hegla i Spinozy. Autor subtelnych opracowań metody stosowanej w „Kapitale” Marksa. Hejter sztuki współczesnej, abstrakcyjnego humanizmu i sprowadzania dialektyki do skostniałego schematu. Współuczestniczył w wychowaniu głuchoniewidomych w Zagorsku, co znalazło filozoficzne odbicie w szeregu jego artykułów. Popełnił samobójstwo. Po polsku z jego najważniejszych książek ukazała się jedynie „Logika dialektyczna”.