fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

W 1953 roku w Iranie dochodzi do zamachu stanu, w wyniku którego ze stanowiska premiera usunięty zostaje Mohammad Mosaddegh, wybrany w demokratycznych wyborach dwa lata wcześniej. Mosaddegh musi odejść, bo podniósł rękę na rzecz świętą – irańską ropę kontrolowaną przez Brytyjczyków od 1901 roku, kiedy to brytyjski biznesmen William Knox D’Arcy uzyskał koncesję na poszukiwanie, pozyskiwanie i sprzedaż ropy naftowej znajdującej się na terenie Persji. Od pierwszej wojny światowej zajmowała się tym Anglo-Persian Oil Company, przemianowana później na Anglo-Iranian Oil Company, bardzo uczciwie dzieląca się zyskami z rządem perskim – 16% dla Persji, 84% na konto brytyjskiej korporacji. Koncesje na wydobycie bezskutecznie próbuje cofnąć w latach trzydziestych Reza Szah Pahlawi, po negocjacjach udaje mu się nieznacznie poprawić warunki, lecz prawo do wydobycia wciąż pozostaje w brytyjskich rękach. Regularnie powracają również wątpliwości dotyczące tego, na ile uczciwie korporacja sprawozdaje osiągane zyski i czy Persja, a potem Iran, nie są przez Brytyjczyków okradane.

Z tego względu w 1951 roku Mohammad Mosaddegh wzywa Anglo-Iranian Oil Company do audytu, chce skontrolować poziom wydobycia i zyski, nie ukrywa również, że planuje renegocjować umowy. Mossadegh idzie za przykładem Rómulo Gallegosa – prezydenta Wenezueli, któremu w 1948 roku udaje się przeforsować równy podział zysków pomiędzy państwo a amerykańskie przedsiębiorstwo Creole Petroleum Corporation (a który jeszcze w tym samym roku straci władzę w wyniku zamachu stanu). Brytyjczycy odmawiają zarówno okazania dokumentacji, jak i jakichkolwiek rozmów renegocjacyjnych, w wyniku czego Madżlis, irański parlament, jeszcze 1951 roku podpisuje ustawę nacjonalizującą irańską ropę. Wielka Brytania nakłada na Iran embargo i rozpoczyna blokadę irańskich portów, przygotowując się do przeprowadzenia zamachu stanu, do którego dojdzie półtora roku później – przy współpracy CIA i MI6. Żeby przygotować grunt pod zmianę władzy, zaczynają prowadzić operacje propagandowe nakierowane na osłabienie pozycji premiera, rozpowszechniać informacje o jego rzekomej współpracy z komunistami i przedstawiać go jako zagrożenie dla irańskiej demokracji. Amerykanie i Brytyjczycy przekupują kluczowe osoby w irańskim rządzie, wojsku i mediach, wywołują protesty i zamieszki – wszystko po to, żeby zdyskredytować i osłabić Mosaddegha, którego rząd ostatecznie zostaje obalony 19 sierpnia 1953 roku. Pełnię władzy w Iranie przejmuje szah Mohammad Reza Pahlawi, o którym trzy dekady później Polki i Polacy będą czytać w książce Ryszarda Kapuścińskiego.

Udział służb amerykańskich i brytyjskich w operacji nie był zaskoczeniem dla nikogo zainteresowanego tematem, choć CIA do swojego udziału przyznała się dopiero w sześćdziesiątą rocznicę zamachu. W 2013 roku odtajniono dokumenty, z których wynikało, że zamach stanu przeprowadzono pod amerykańskim kierownictwem, po zatwierdzeniu na najwyższych szczeblach władzy. Operacja CIA nosiła kryptonim „TPAJAX”, a Brytyjczycy nazywali ją „Operation Boot”. Dokumenty, do których mamy dziś dostęp są w swojej wymowie jednoznaczne – padają w nich wprost takie frazy jak „Kampania zainstalowania pro-zachodniego rządu w Iranie” i „przy pomocy legalnych lub pół-legalnych środków spowodowanie upadku rządu Mossadegha i zastąpienie go pro-zachodnim rządem pod przewodnictwem Szaha” (tłum. HW).

Iran nie był oczywiście ani pierwszy, ani ostatni. Podobną operację amerykańskie służby prowadziły rok później w Gwatemali, kiedy w wyniku wojskowego zamachu stanu obalony został Jacobo Arbenz Guzmán. Guzmán również był demokratycznie wybranym prezydentem, i rownież podniósł rękę na to, na co ręki podnosić nie wolno – amerykańską korporację United Fruits Company, która była największym posiadaczem ziemi w Gwatemali. W wyniku reformy rolnej Guzmán zaczął wywłaszczać korporację z leżących odłogiem ziem i przekazywać je bezrolnym chłopom, co godziło w amerykańskie interesy i stanowiło niebezpieczny precedens. Na przestrzeni kilku lat Gwatemala, z kraju, o którego istnieniu jeszcze w latach czterdziestych większość Amerykanów nie miała pojęcia, stała się bastionem Związku Radzieckiego i niebezpiecznym ośrodkiem południowoamerykańskiego komunizmu. Wymagało to oczywiście interwencji amerykańskich służb i zainstalowania nowego rządu.

Guzmán był demokratycznie wybranym prezydentem i podniósł rękę na to, na co ręki podnosić nie wolno – amerykańską korporację United Fruits Compan

 

Ameryka patrzy na resztę świata

W kolejnych dekadach Stany Zjednoczone „interweniowały” w dziesiątkach krajów – ze szczególnym upodobaniem w państwach Ameryki Południowej i Bliskiego Wschodu. Na uwagę zasługuje anglojęzyczna Wikipedia, w której artykuł o amerykańskim zaangażowaniu w „zmianę reżimów” opatrzony został notką redaktorską o tym, że może być zbyt długi, żeby dało się wygodnie go czytać i sprawnie po nim nawigować. Anglojęzyczni wikipedyści naliczyli na przestrzeni ostatnich stu pięćdziesięciu lat ponad siedemdziesiąt interwencji międzynarodowych prowadzonych przez amerykańskie służby.

O tym wszystkim pisze John Perkins, autor książki „Hitman. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty”. Opisuje on swoją rolę w procesie, który w naukach społecznych nazywany jest „imperializmem ekonomicznym”, a mówiąc wprost – w gospodarczym wyzyskiwaniu krajów ubogich przez kraje bogate. Zamachy stanu są ostatecznym rozwiązaniem, gdy skutku nie przyniosą znacznie bardziej subtelne metody działania. Najpierw do krajów peryferyjnych wysyła się ekonomistów i konsultantów, którzy przygotowują odpowiednie analizy. Szacują potencjał rozwojowy inwestycji infrastrukturalnych – w drogi, koleje, sieci kanalizacyjne czy elektryczne – i przedstawiają je lokalnym władzom. Zachęcają do korzystania z pożyczek z Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy USAID, z których można sfinansować inwestycje zlecane następnie amerykańskim korporacjom. Obiecują, że długi bez trudu spłacone zostaną z przyszłych zysków i owoców wzrostu, które wystrzelą w nowej zmodernizowanej gospodarce. Wkrótce okazuje się jednak, że korzyści są mniejsze niż przewidywane, a ubogie państwa nie mają z czego spłacać zadłużenia. Przedstawia się wówczas plany restrukturyzacji długu, renegocjuje się warunki spłaty w zamian za, na przykład, prawa poszukiwania złóż ropy naftowej czy wydobycia innych zasobów naturalnych, ostatecznie cementując zależność krajów ubogich od światowych imperiów. Taką rolę „ekonomisty od brudnej roboty”, jak sam siebie tytułuje, w całej operacji odgrywał John Perkins. Oficjalnie był zatrudniony jako główny ekonomista w międzynarodowej firmie consultingowej – nieistniejącej dziś Chas. T. Main. Od lat siedemdziesiątych podróżował służbowo do Indonezji, Panamy, Ekwadoru czy Iranu, fabrykował analizy, fałszował liczby, przekonywał prezydentów i ich doradców do inwestycji, na których zarabiały głównie zachodnie korporacje lub lokalne elity nadzorujące.

 

Polska spogląda na Stany Zjednoczone

Pierwsze wydanie książki Perkinsa pojawiło się na polskim rynku w 2006 roku za sprawą Wydawnictwa Emka, na okładce lekturę polecała „Gazeta Prawna”. W 2017 roku ukazało się wydanie drugie, rozszerzone o historie z pierwszej dekady XXI wieku, które wyprzedało się w całości i wróciło na rynek wraz z dodrukiem pod koniec ubiegłego roku. Wszystko to pomimo niewielkiej obecności książki w mediach – krótkie recenzje ukazały się w „Rzeczypospolitej” oraz na portalach Sprawy NaukiForum Polskiej Gospodarki. Nikły oddźwięk może być zaskakujący, biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce mieliśmy doświadczenia z „ekonomistami od brudnej roboty”. Choć Perkins o nich nie wspomina, bo nie pracował w Europie Środkowo-Wschodniej, pisały o nich w latach dziewięćdziesiątych polskie gazety – potocznie i pogardliwie nazywając ich „brygadami Marriotta”. Tytułowani w ten sposób od nazwy luksusowego warszawskiego hotelu, w którym kwaterowali się zagraniczni konsultanci Banku Światowego i innych międzynarodowych organizacji, sowicie opłacani, niemający pojęcia o polskiej kulturze i gospodarce, pisali analizy i ekspertyzy o nikłej wartości merytorycznej.

Nikłe reakcje na książkę mogą być zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce mieliśmy doświadczenia z »ekonomistami od brudnej roboty«

Książka Perkinsa nigdy nie stała się również istotną lekturą polskiej lewicy, jak sądzę z dwóch powodów. Po pierwsze Perkins nie jest naukowcem, a „Wyznania ekonomisty od brudnej roboty” nie mają z naukowością nic wspólnego. Wykształconych czytelników będą razić brakiem źródeł, swobodnym żonglowaniem terminami, które w naukach społecznych mają swoje precyzyjne definicje, nieodwoływaniem się do żadnych istotnych autorytetów akademickich czy luźnym autobiograficznym stylem, w którym przemyślenia autora swobodnie mieszają się z narracją polityczno-historyczną. Wszystko to sprawia jednak, że dla przeciętnego czytelnika bez dyplomu z nauk społecznych jest to książka strawna i zrozumiała, w przeciwieństwie do prac uznanych badaczy takich jak Immanuel Wallerstein czy Samir Amin, którzy piszą o tym samym, tyle że w rygorze akademickim.

Jest to ziejąca dziura w naszej debacie publicznej – nie mamy w Polsce lewicy wyrastającej z tożsamości klasowej, zdrowego rozsądku czy oczywistego odruchu sprzeciwu wobec miliarderów i korporacji. W istotnej części lewicę tworzą sieroty „Gazety Wyborczej” – wychowywani i kształtowani intelektualnie przez idee liberalizmu, które coraz bardziej rozjeżdżały się z rzeczywistością. Droga na lewo prowadziła przez lektury, debaty czy wykłady na uniwersytetach. Ze względu na pokoleniową dynamikę i stawianie młodych lewicowców w roli wrażliwych idealistów niemających pojęcia o twardych realiach rzeczywistości byli oni związani nieustannym poczuciem, że na każdą stawianą lewicową tezę trzeba mieć przygotowaną teczkę z przypisami. Wszystko to doprowadziło do okopania się w naukowym żargonie, w świecie badań, analiz i złożonych teorii społecznych, pogardzania szeroko rozumianym populizmem. A w tym okopie na takie lektury jak książka Perkinsa nie ma szczególnie miejsca.

Nie mamy w Polsce lewicy wyrastającej z tożsamości klasowej, zdrowego rozsądku czy oczywistego odruchu sprzeciwu wobec miliarderów i korporacji

Po drugie zaś w Polsce Stany Zjednoczone wciąż jawią się jako wielki sojusznik zza oceanu. Bez względu na zmiany w rządach na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat, od momentu transformacji jesteśmy jego najwierniejszym uczniem i przykładnym pupilem. Już pod koniec 1989 roku byliśmy jedynym krajem bloku sowieckiego, który w radzie bezpieczeństwa ONZ poparł inwazję Stanów Zjednoczonych na Panamę. Jak wspominał Zdzisław Najder, Polska w latach dziewięćdziesiątych była na zachodzie Europy postrzegana jako „pudło rezonansowe Amerykanów”. Dekadę później jako jedyny kraj europejski, nie licząc Wielkiej Brytanii, dołączyliśmy do Stanów Zjednoczonych w prowadzonej na Irak inwazji.

 

Białe plamy

Wiedza na temat imperializmu Stanów Zjednoczonych jest w naszym kraju nikła – do tego stopnia, że wspominanie o przeprowadzanych przez CIA zamachach stanu bywa traktowane jako folgowanie teoriom spiskowym. Wielu klasycznych pozycji na temat amerykańskiej polityki międzynarodowej nigdy nie wydano, nieliczne publikowano jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, były więc z założenia odrzucane jako narzędzia PRL-owskiej propagandy.

Można wspomnieć chociażby książkę „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej”, na której wznowienie czekaliśmy w Polsce czterdzieści lat. To spisana przez Eduardo Galeano brutalna historia imperializmu w Ameryce Południowej, która stała się biblią tamtejszej lewicy. Żywy i dosadny język opisujący wyzysk i bestialską przemoc uwodził tych, którzy widzieli je każdego dnia – w fawelach w Rio, callampas w Santiago de Chile czy barriadas w Limie. W Polsce „Otwarte żyły…” również przeszły bez echa, bo Polska leży w Europie, a co za tym idzie liberalizm gospodarczy ukazał się jej w zupełnie innych szatach. Pomimo brutalności naszej transformacji, jako kraj pół-peryferiów doświadczyliśmy liberalizmu w nieco bardziej cywilizowanej, subtelnej formie. Nie prywatyzowano u nas wody jak w Chile czy  Boliwii, a Stany Zjednoczone nie prowadziły w Europie Wschodniej własnej szkoły dla lokalnych bojowników, której absolwenci popełniali później ludobójstwa czy zbrodnie przeciwko ludzkości, jak miało to miejsce w Panamie. Właśnie dlatego w naszej części świata lewica może być traktowana jako nurt, który obietnice liberalizmu potrakował bardziej poważnie niż sami liberałowie. W Ameryce Łacińskiej liberalizm przyjął formę „niewolnictwa na plantacjach i w kopalniach, nagiej, niczym niezbuforowanej władzy bogatych nad biednymi, eksploatacji ludzi i natury – do krwi i do ostatniej wyjałowionej z soków piędzi ziemi”[1]. Jak ujmuje to Jarosław Pietrzak, to co w Polsce czy szerzej „w centrach systemu mogło być jedynie czczą czy niespełnioną obietnicą liberalizmu, na iberoamerykańskich (jak i innych zresztą też) peryferiach kapitalizmu było jawnym kłamstwem i kpiną w żywe oczy”[2].

O tych kłamstwach i kpinach pisze właśnie Perkins. Pisze nienaukowo, upraszczając złożone procesy gospodarcze, proponując naiwne rozwiązania. Mimo to oferuje syntezę globalnej polityki imperializmu, która nie odbiega istotnie od tego, co wynika z prac cenionych ekonomistów czy socjologów. Jeżeli chcemy mieć w Polsce lewicę inną niż akademicka, musimy nauczyć się takie książki cenić.

 

[1] Jarosław Pietrzak, „Smutki tropików”, Książka i Prasa, Warszawa 2016, s. 24.

[2] Tamże.

John Perkins

„Hitman. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty”, tłum. Krzysztof Krzyżanowski, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2023, 423 strony.

Hubert Walczyński
absolwent London School of Economics i Szkoły Głównej Handlowej, ekonomista, publicysta, działacz OZZ Inicjatywa Pracownicza. Uczy ekonomii w 2. Społecznym Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak

John Perkins

„Hitman. Nowe wyznania ekonomisty od brudnej roboty”, tłum. Krzysztof Krzyżanowski, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2023, 423 strony.

POPRZEDNI

recenzja  

Wracać wciąż do wraku

— Zofia Jakubowicz-Prokop

NASTĘPNY

recenzja  

Wsłuchując się w ziemię

— Katarzyna Koza