Spodziewałam się krytyki konstruktywnej, a wkręcono mnie w wir plotek i ploteczek personalnych” – skarżyła się Martyna Buliżańska w rozmowie z Bianką Rolando, komentując recepcję swojego pierwszego, nagrodzonego Silesiusem tomu. Rozmowa ta odbyła się z okazji wydania tomu drugiego, o tytule znacznie krótszym, choć nie mniej emfatycznym niż debiut: „wizyjna” (BL, 2017). Na chwilę wróćmy jednak do „moja jest ta ziemia” (BL, 2013): skoro książkę nagrodzono jedną z najważniejszych poetyckich nagród, w czym rzecz? Na czym polegała ta niekonstruktywna krytyka, kto za nią stał, jaki nieprzychylny autorce spisek uknuto w nogach kawiarnianych stolików, w salach z zakazem palenia? Otóż, nagroda dla Buliżańskiej – za tom, który zresztą cenię, który cechowała urokliwa, wiejska maniera i który dowiódł, że z honetyzmu można jeszcze sporo wycisnąć – pokazała skalę pęknięcia między gustami roczników 80. i 90., a zacnym gronem jurorskim. Jeśli ktoś napisał o Buliżańskiej nieprzychylne, plotkarskie, pudelkowe treści i swoją antykrytyką urągał tym samym jej lirycznej godności, to właśnie to wzburzone, cyniczne, facebookowo prymitywne stado czytelników, które (o zgrozo!) lobbowało wówczas za debiutanckimi książkami Kamila Brewińskiego lub Macieja Taranka. Czas pokazał, że jury Silesiusa miało oczywiście rację: Buliżańska, która kilka lat temu mówiła Krzysztofowi Sztafie, że „nie chce być literatką”, że „do świata literackiego nie przynależy i przynależeć nie będzie”, wydała drugi tom, tymczasem ten cały Brewiński czy Taranek pozostali tylko reprezentantami jakiejś tam dykcji cybernetyczno-lirycznej, zupełnie przecież nieistotnej dla współczesnej poezji. Skoro jednak autorka nie doczekała się krytyki konstruktywnej wokół tomu „moja jest ta ziemia”, może doczeka się jej teraz, przy okazji „wizyjnej”?
Spróbuję pomóc, wspierając się na ramionach gigantów i pozostając tym samym w trybie przyjacielskiej rozmowy. Trudno czytać bowiem nową Buliżańską bez tekstu, który konwojował jej tomik na stronie wydawcy, czyli recenzji „Przemyt mroku” Adama Poprawy. Znajduje wrocławski krytyk różne sposoby na dowartościowanie kunsztu autorki, jego argumenty zaś dobrze ukazują wspomniane wcześniej pęknięcie, warte są więc rozważenia w szerszej, krytycznoliterackiej perspektywie. Zastanawiając się nad tym, czy poprzednia książka nie zasługiwała na miano jednej z większych prowokacji poetyckich ostatnich lat, Poprawa zwraca uwagę na trzy tekstowe sygnały owej prowokacyjności: tytuł „moja jest ta ziemia” (podnoszący styl), dedykację („dążącym do piękna”) i motto z Baudelaire’a. Brzmi to wszystko patetycznie i niebywale wtórnie, szuka więc krytyk znaków ironii i… nie znajduje, dochodząc do wniosku, że Buliżańska to wszystko jednak na poważnie, z wyboru… I chyba ten wniosek prowadzi go przez oba tomy: że skoro na poważnie, to jest to świadoma, celowa prowokacja, a nie kolejny przykład dziwnego gustu, przez który modernistyczne pojęcia odbijają się w krzywym zwierciadle i wracają kalekie.
Trudno się z Poprawą w wielu miejscach nie zgodzić, choćby w takim:
podziwiam jej młodzieńczy gest, jej próbę pisania tak, jakby modernizm trwał nadal bez większych kłopotów. O ile mogę sądzić, wybór stylu jest u Buliżańskiej nie tyle „naturalny” bądź „spontaniczny”, lecz, by tak rzec, codzienno-kulturalny, czyli wynika z preferencji lekturowych (a także dźwiękowych i obrazowych), wspartych przemyśleniem.
Spróbujmy jednak przepisać te zdania na tryb nieco mniej afirmatywny, pozbawić je ezopowego uroku:
autorka pisze tak, jakby od czasów ukochanego Baudelaire’a nic się w literaturze i języku nie wydarzyło; podziwiam ten młodzieńczy gest, chociaż nie mogę napisać o nim inaczej, niż w kategoriach młodzieńczości właśnie, bo jest to wybryk pewnej rozwijającej się wciąż świadomości lekturowej. Wybryk ten nie jest jednak wynikiem predyspozycji psychicznych autorki (wszystko z nią dobrze, uff, to nie jest egzaltowana liryka wyznania), ale jej drogi edukacji w dziedzinach literatury, muzyki i malarstwa, która to edukacja zaowocowała zatrzymaniem się preferencji autorki w okolicach początku XX wieku.
Mamy zatem świadomość, że w modernistycznych naleciałościach znać ślad lektur i przyzwyczajeń oraz że ślad ten ma charakter młodzieńczych preferencji, „wspartych przemyśleniem”. Zastanawiające, jakie przemyślenie wypływa z owych lektur? Że modernizm doskonale nadaje się do oddania kondycji współczesnego człowieka? Że Baudelaire wiecznie żywy, a podwyższonym stylem można powiedzieć coś ważniejszego lub głębszego? Otóż nie – nie o kult przeszłości i wysokiego modernizmu tu chodzi, nie o powagę czy patos. W przeciwieństwie bowiem do „moja jest ta ziemia”, tomu pełnego religijnej pasji, zakorzenionego w wiejskim kontekście, wyrosłego z Kujaw i spełniającego się w literaturze małych ojczyzn, „wizyjna” jest książką na wskroś miejską (choćby wiersze „las vegas”, „tokio drift”, „london calling”), kosmopolityczną i zupełnie zeświecczoną, podporządkowaną doświadczeniu flanerskiego egzystowania w warunkach względnego komfortu. Innymi słowy: autorka porzuciła przygody z pszczołami i krowami i poznała wreszcie urok międzynarodowego życia literackiego.
Ciągoty Buliżańskiej do modernistów i jej pogrywanie z kategorią piękna nie wynikały nigdy z filozoficznego namysłu. Doskonale wpasowują się za to w pewien uniwersalny, ponadczasowy spleen, który z „wizyjnej” czyni tomik lifestylowy, wydany na pastwę stylizacji na artystycznych salonach naszego zbiedniałego poletka. Nie wątpię równocześnie, że w książce zawarto to właśnie doświadczenie, które odpowiada konkretnemu okresowi z życia autorki – nagrodzonej, poetycko spełnionej, zaczynającej studia, stającej się uczestniczką kosmopolitycznego życia kulturalnego, z całym jego wydumanym blichtrem. Nic mi do tego. Niestety taka jest również warstwa formalna „wizyjnej”: pełna poloru we wszystkich jego znaczeniach, sztucznie nabłyszczana, onieśmielająco bezpieczna i zarazem bezwstydnie odgrzewająca przesmaczny kotlet „ośmielonej wyobraźni”. O ile zatem „moja jest ta ziemia” mogła być jeszcze postrzegana jako artystyczna prowokacja, o tyle nowy tom zdaje się obnażać słabości debiutu: gesty na pokaz i estetyczne maski, dobrze umocowane w gustach krytycznoliterackich gremiów. Prowadzi to niestety do utworów strupiałych, martwych, będących luźnym zbiorem obrazów, słów i symboli. Chociaż podmiotka toczy jakieś rozmowy, dokonuje opisów postaci kobiecych, czasem zagęszcza klimat i z pewnością posiada życie wewnętrzne, wiersz Buliżańskiej pozostaje statyczny, unieruchomiony jak żuk w formalinie, a przy tym znać w nim każdy trud poetyzacji, każdą kombinację, metonimię, toporność doboru środków. Dostrzeżemy odblask na skrzydłach, przypomnimy sobie wieczyste ars moriendi, by w pewnej chwili zrozumieć, że daremne były próby (re)animacji tak skostniałego stworzenia, że to tylko skorupa, obwieszona srebrem i neonami:
pewna japonka i pewien japończyk pogryźli sznur paciorków i zostali nim zapłodnieni;
z ich oddechów narodził się pas neonów,
który wchłania dziewczęta błyszczące
srebrem
potem
wieloświatem wschodu i zachodu.
(„tokio drift”, s. 21)
listopad i gwiazda, która wskazuje mój czas. znika
sułtan brunei i alisher usmanov, złota łazienka, najlepszy airbus-
-boeing-liczba nieznana (choć dobrze mieć trójkę lub siódemkę z sobą);
było mi zimno, świeciło mi w oczach, następna stacja, dłonie w kieszeniach,
najdłuższa noc na świecie, nie wracam. victoria
(„samoloty”, s. 30)
Wiersz Buliżańskiej pozostaje statyczny, unieruchomiony jak żuk w formalinie, a przy tym znać w nim każdy trud poetyzacji, każdą kombinację, metonimię, toporność doboru środków
Może nie jest jednak aż tak źle, a te dwadzieścia pięć krótkich wierszy niesie za sobą jakiś rodzaj doświadczenia, któremu warto dać szansę? Na pewno jest to świadectwo wizualnej wrażliwości autorki. Postrzegając świat za pomocą obrazów i kolorów (a może bardziej nawet widm światła), Buliżańska nie zapomina o zaprzęgnięciu i rozprzężeniu pozostałych zmysłów. Ponadto lubuje się w tworzeniu kulturowych zagadek i mnożeniu aluzji. Spójrzmy na taki np. wiersz jak „szkic: sylvia vane”:
rysunek węglem, gdzie twarz to prastara spirala siostry archimedesa. koraliki życia
i śmierci nawlekane na palce błyszczą
i błyszczą sine kostki stóp, wirujące jak stolik do ouija
(wtedy, gdy umarła ostatnia panna vane).
tylko włosy, te pierwsze, jak poszycie leśne, spłynęły słoną woda,
a nie plastrem miodu.
(„szkic: sylvia vane” s. 8)
Czego tu nie ma: z jednej strony tandetne metafory dopełniaczowe jak „koraliki życia i śmierci” czy „sine kostki stóp” oraz dekoracje popadające w kamp: leśne poszycie, słona woda i plaster miodu (jakby wręcz naśmiewały się z estetyki Honeta), z drugiej istna krzyżówka do rozwiązania. Sibyl Vane to pierwsza wybranka i ukochana Doriana Graya, która, porzucona przez niego, popełnia samobójstwo (wszystko rozgrywa się w modernistycznym kantorku między człowiekiem autentycznym a jego obrazem, między prawdziwym życiem a życiem pozornym). Pasuje do wiersza? Jasne. Ale Sibyl Vane nie była w żadnym razie ostatnią z panien Vane, a sam wiersz dotyczy Sylvii Vane, czyli postaci z czwartego epizodu „Opowieści z krypty”, niewątpliwie zainspirowanego powieścią Wilde’a. W tej wersji to Sylvia jest Dorianem i to ona – najpierw dopuściwszy się morderstwa, potem kupcząc własną urodą – kończy z pomarszczoną, zniszczoną twarzą. Wiemy, czym jest spirala Archimedesa, ale czym jest spirala siostry Archimedesa? Czy to pomarszczona twarz Sylvii Vane, czy jakaś głębsza, uniwersalna, sfeminizowana metafora starzenia się? Kto nawleka koraliki na palce? Czemu błyszczą? Skąd nagle wirujące kostki stóp, skąd stolik do ouija? Przyjmijmy asocjacyjne przejście między koralikami i kostkami, przyjmijmy nastrój grozy, budowany równie tanimi środkami, jak w samych „Opowieściach z krypty” (nie umniejszając ich kultowości). Wywołujemy tu przecież ducha panny Vane, a może wszystkich innych panien Vane, których piękno, talent lub spełnienie pragnień kosztowało życie (mamy też estoński zespół rockowy Sibyl Vane, którego teledysk „No 44” pasuje do wiersza Buliżańskiej lepiej, niż opisane konteksty). Dwa kroki dalej pojawia się kolejna frazeologiczna zagadka: spływanie plastrem miodu oraz stosunek tej czynności do spływania słoną wodą? Z jednej strony morze lub łzy (tragedia), z drugiej lepkość, słodkość, pozorna słodycz może? Szereg przypuszczeń, przez które dochodzimy do wniosku, że „szkic: sylvia vane” jest po prostu próbą oddania jakiegoś nastroju, usytuowanego w pobliżu toposu piękna i brzydoty śmierci, rozegranego w modernistycznych dekoracjach (bo inaczej ich potraktować nie można), z licznymi wycieczkami w stronę wujka Google.
Oczywiście tytuł tłumaczy niejasności, niedociągnięcia ołówka w „wizyjnej” percepcji poetki. Czego więcej wymagać od szkicu? Pytanie brzmi raczej: czy którakolwiek z metafor albo dowolny inny środek w tym wierszu inspiruje do czegokolwiek, poza wpisaniem go w poczet zużytych wywoływaczy grozy rodem z kina klasy B i literatury minionych epok? Czy naprawdę podąża za tym refleksja nad istotą piękna i brzydoty, wpisanych w spiralę życia? Czy porównanie włosów z poszyciem leśnym daje czytelnikowi tę niezwykłą satysfakcję obcowania z bogactwem wyobraźni lub innowacyjnością języka? Koniec pytań. Inny przykład podobnie rozrywkowego skojarzania rodem z krzyżówki „Przekroju” znajdziemy w wierszu, nie kryjącym się nawet z gatunkową dominantą: „zadanie logiczne: tribute to balthus”:
judenrat. król kotów zbliżał się.
w tym samym czasie inny, o oczach skośnych jak oczy kota, czekał. król kotów uciekał.
skośne oczy kota śledziły szczura (czy
żydowski król szczur miał w dłoniach bochen chleba, gdy padał na bruk
przestrzelony wpół przez
zabójcę króla kotów szczura karla-günthera?)
(„zadanie logiczne: tribute to balthus”, s. 19)
Taki oto, poetycki ekwiwalent „Mesjasza” sprezentowała czytelnikowi Buliżańska. Rozwiązujemy krzyżówkę: Balthus, prócz malowania nimfetek, umiłował sobie wszak malowanie kotów. W pojedynek kot-szczur wchodzimy jednak innym tropem: od słowa judenrat, które rozbite, zawiera w sobie oczywiście angielskie „rat”, ale które oznaczało żydowską radę, organ sprawujący władzę w gettach w czasie II wojny. Żydzi jako szczury to znana, nazistowska metaforyka, a stąd już tylko krok do sytuacji polowania i do dziwnych odwróceń. Sama scena odnosi się oczywiście do legendarnej historii zabicia Brunona Schulza przez Karla Günthera, stąd i bochen chleba, po który podobno udawał się pisarz. Kto jednak jest szczurem, a kto kotem? Czy to rodzaj poetyckiej zabawy z czytelnikiem w kotka i myszkę? „Żydowski król szczur” to oczywiście autor „Sklepów cynamonowych”, dlaczego jednak Günther zostaje określony jako „zabójca króla kotów” oraz „szczur”? Czy sytuacja pościgu prowadzi do jakiejś zamiany ról? Czy śmierć żydowskiego króla, ta oczywista, chrystianistyczna metafora, jest śmiercią odkupieńczą? Istny kot Schrödingera, co swoją drogą pasuje do „zadania logicznego” z tytułu. Cóż jednak z tego, że zamknięci nawiasem, uwięzieni w pytaniu na wpół martwy Schulz oraz na wpół winny zbrodni Karl Günther wymieniają się rolami, a rozstrzygnięcie zostaje odroczone? Cóż z tego, że przypomnieliśmy sobie tę słynną historię śmierci jednego z naszych wielkich prozaików?
Wiersz za wierszem dowodzi raczej, że poezja Buliżańskiej nie jest wcale wizyjna, że nie odbywa się w niej rozprzęgający semantykę ruch wyobraźni, jak miało to miejsce kiedyś u samego Honeta czy ostatnio u Piotra Przybyły, ale że jest formą intelektualnej zagadki, której rozwiązywanie pozostaje wysoce autoteliczną zabawą w spleen. Piszę to nie tylko jako zwolennik projektów osadzonych w nieco mniej modernistycznej estetyce, ale też jako zwolennik językowej świadomości literatów, która pozwala, aby język giętki… i te sprawy. Jeszcze dwa cytaty, jeden z kotem, drugi z włosami, żeby pokazać konsekwencję autorki w ogrywaniu tych samych figur: „wbijam się i drążę tunel, justyno,/ pamiętasz ostatnie kadry, szereg nabiegłych krwią plam, mokrych włosów na skroniach/ i ten dzień, gdy kreśliłyśmy kółka na miękkim podbrzuszu martwego kota” (s. 12); „w te włosy chce się/ wplątać palce dłoni i nie puszczać – a puszczam. mój lament/ rozszerza się jak pradawne łono wraz/ z gorzkim posmakiem w ustach” (s. 18). Z pewną ulgą przyjmuję, że w te włosy chce się wplątać palce dłoni, a nie np. stóp, ale cóż z tego, gdy tymczasem wchłania nas pradawne łono (pewnie alter ego prastarej spirali).
Poezja Buliżańskiej jest formą intelektualnej zagadki, której rozwiązywanie pozostaje wysoce autoteliczną zabawą w spleen
Nieco karkołomne wydają się zatem próby dowartościowania „wizyjnych” struktur Buliżańskiej, jej zmetaforyzowanych obrazów, w których zawarł się młodzieńczy spleen, podszyty marzeniem o byciu uwiedzionym przez stroboskopowe światło i smęcącą z głośników muzykę w elitarnej wspólnocie czytelników, w której „boring” powraca jako hasło rozpoznawcze, a odrzwia przekroczyć mogą tylko młodzi a piękni, hermetyczni a dekadenccy.
Buliżańska: „Ja po prostu lubię, kiedy wszystko jest spójne i ma jakąś taką myśl przewodnią, a nie kiedy rządzi tym wszystkim coś arbitralnego”.
Poprawa: „Świat przedstawiony nowego tomu chyba jeszcze trudniej uspójnić niż w wypadku książki poprzedniej. Zgoda, i tym razem ten świat dobrze się tłumaczy jako konstrukcja przede wszystkim estetyczna (…)”.
Może tu jest pies, pardon kot pogrzebany? W tęsknocie za poezją, która upomina się o estetyzm, „poezją czystą”, z dala od lewackiego wkurwu, społecznikowskich diagnoz, zabaw z językami programowania, z dala od tabletów, smartfonów, 500+ i 500-? Jeśli dzisiaj coś tłumaczy się dobrze „jako konstrukcja przede wszystkim estetyczna”, to znaczy – co wiemy po latach edukacji z marksizmu i studiów kulturowych – że zabezpiecza pewien porządek w imię ukrytych założeń. Wiemy też całkiem nieźle, że coś, co tak dobrze sprawdza się w kategoriach już opracowanych i przyswojonych estetyk – czy będzie to wysoki modernizm, czy świeższa, a i tak już przerobiona „ośmielona wyobraźnia” – działa regresywnie zarówno na język, jak i czytelnicze wybory.
Wierszom Buliżańskiej towarzyszy dobra muzyka (Bauhaus, The Clash, John Maus, David Bowie czy najbardziej hipsterski z gatunków, czyli shoegaze), dobra literatura (głównie autorzy, których poznała zapewne w czasie zagranicznych wyjazdów – Ihalainen, Duisenbinov), filmy (Tarantino, Jarmush, w tle czuć Lyncha), malarstwo (oczywiście Balthus oraz popis z Wenus al secco), ale w taki sposób, że zaczyna się tęsknić za każdym tomem Szymona Słomczyńskiego i jego erudycyjnymi ekfrazami. Wszystkie te wycieczki w stronę sztuki składają się w pewną opowieść o (nad)użyciach kobiecości, których dokonuje sama autorka: metaforyka seksualna, bazująca na różnicy płciowej, perwersyjna, przeciwstawiająca męskie gesty zawłaszczania czy penetracji żeńskim gestom zawłaszczania i penetracji, może być oczywiście odczytana jako wyraz poszukującego kobiecego „ja”. Jest to jednak „ja” na tyle zmanierowane, że na myśl przychodzi raczej obraz zepsutego dziecka, prowokującej lolitki Nabokova, która z bliżej nieokreślonych przyczyn – zapewne demonstrując swój kosmopolityzm i przednio się przy tym bawiąc – wrzuci w rozmowę coś o Stalinie, Rosji, Norymberdze, Holokauście i zbliżającej się wojnie, bo przecież czym byłby manifest kobiecości bez militarystycznego katastrofizmu. Zaprawdę, wizyjna.
Cykl krytyki negatywnej
Tekst jest częścią autorskiego cyklu prowadzonego przez Jakuba Skurtysa
Martyna Buliżańska "wizyjna", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017, s. 36.
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji "Przerzutni".