fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Donata Subbotko, Rafał Trzaskowski

„Rafał", Rafał Trzaskowski w rozmowie z Donatą Subbotko, Wydawnictwo Znak, Kraków 2025, 480 stron.

 „Rafała” warto przeczytać dla samego indeksu nazwisk. Znany dyrygent Karl Böhm i jego syn, aktor Karlheinz Böhm. Karlheinz Stockhausen – genialny kompozytor oraz jego syn, Markus Stockhausen, dosyć znany trębacz. Faulkner sąsiaduje z Fangorem. Nie tylko Vermeer albo Jan van Goyen, ale nawet mniej znany marynista niderlandzki Jan van de Cappelle. Baudrillard obok Bąkiewicza. Ciekawy i mocno postmodernistyczny zestaw. W której innej książce znanego polityka znaleźlibyśmy takie erudycyjne potpourri? Tusk też powoływał się raz na Stockhausena, podobno ulubiona książka Jarosława Kaczyńskiego to „Eksplozja w Katedrze” Alejo Carpentiera, ale to chyba inne poziomy zagęszczenia.

„Rafał” jest długą pozycją, ale dość wartko napisaną, w wielu miejscach zabawną (czasem zamierzenie a czasami niechcący, jak to zwykle bywa). Trzaskowski ma spory talent (auto)narracyjny, potrafi łączyć ton gawędziarza z tonem wykładowcy, często meandruje, rozwija wątki poboczne, ale robi to przystępnie. Choć, jak się dowiadujemy, ojciec, wybitny jazzowy pianista nie rekomendował synowi muzycznej kariery, narrator potrafi znaleźć jakiś balans pomiędzy improwizacjami a powtórzeniami. Najmniej ciekawe są natomiast momenty, w których mowa jest wprost o polityce, jednym słowem o tym, co powinno być w zasadzie najbardziej interesujące w książce głównego kandydata na fotel prezydencki, wydanej na dodatek w toku kampanii.

Na ponad 425 stronach Trzaskowski, z uporem aż trochę zaskakującym, staje się „Rafałem”. Były minister konstytucyjny i europoseł, doktor politologii, prezydent dwumilionowego miasta, minimalny przegrany poprzednich wyborów prezydenckich, na dzień dzisiejszy nadal wyraźny faworyt do prezydentury, konstytuuje się teraz jako Rafał. Uciekając, moim zdaniem nie do końca potrzebnie, a może nawet błędnie przed wieloma gębami, swojej dorosłości i powagi co prawda się nie zrzeka całkowicie, ale ją rozmiękcza i obłaskawia. Kim jest zatem ów Rafał, rozumiany w tym miejscu jako postać na poły literacka, wytworzona (co nie znaczy od razu „wymyślona” w znaczeniu pejoratywnym) w wywiadzie Donaty Subbotko z Rafałem Trzaskowskim?

Wiemy, że „Zaklęte rewiry” to dla niego najlepszy polski film, ale ma również sentyment do „Stawki większej niż życie” i „Czterdziestolatka”. Wraca do starych filmów z Alainem Delonem. Lubi wszystko Almodovara i Allena, ale też Kubricka czy Tarantino (co łączy go z Donaldem Tuskiem: „»Wściekłe psy« były porywające, »Kill Bill« długo nie dał mi zasnąć” wyznał obecny premier w 2004 roku w wywiadzie dla pisma „Film”).

Imponować może jego talent językowy. Ledwie przejechał parę razy przez Czechy, od razu zapamiętał kilkaset słów po czesku. Nie zna natomiast niemieckiego (choć „kawę i piwo zamówi”), wolałby się nauczyć niderlandzkiego. Potrafi nawet dogadać się po chorwacku, choć partner siostry jego żony, Serb z Belgradu, śmieje się, że jego gramatyka przypomina gramatykę niepiśmiennego rybaka, do tego z weneckim dialektem. Ledwie pokochał Sándora Máraia, od razu zaczął sprawdzać, co pisali inni węgierscy moderniści: Dezső Kosztolányi i Gyula Krúdy, czy „genialny i lekko przerażający morfinista” Géza Csáth. Ma świra na punkcie Ameryki Południowej, uwielbia muzykę brazylijską. Gust muzyczny ma w ogóle bardzo eklektyczny, nie słucha tylko country i heavy metalu (szkoda), choć z drugiej strony jako dzieciak słuchał po prostu wszystkiego, czego słuchali wtedy inni rowieśnicy: Michaela Jacksona, pierwszych płyt Perfectu i Lady Pank. Kiedy idzie na targ pod Halę Mirowską, przemyka się w bejsbolówce, chcąc być najwyraźniej jako Prezydent Miasta Stołecznego trochę incognito. Za komuny chodził do tych samych szkół, co rówieśnicy, stał w tych samych kolejkach: po papier toaletowy i szynkę. Kiedy jednak dostał się na stypendium do USA, wybrał to, co go najbardziej interesowało: kurs całej historii Stanów Zjednoczonych, ale też osobno np. historię Ameryki widzianą z perspektywy Afroamerykanów. Miał zagrać rolę małego Zygmunta Augusta, bo Janusz Majewski, reżyser, wielki fan jazzu, przyjaciel jego rodziców, zaprosił go na plan, jednak słynna aktorka Aleksandra Śląska orzekła, że Rafał był wówczas do tej roli „za gruby”. Bohaterami jego młodości byli Reagan i Thatcher, ale dzisiaj to już nie jest tak aktualne; punktem odniesienia pozostają zatem autorytety ponadczasowe: Marek Edelman, Marian Turski, ale i ksiądz Boniecki.

Bez dwóch zdań mamy do czynienia z obfitością wystarczającą na szereg różnych biografii ludzi o tak zwanym ciekawym życiorysie, w każdym wypadku ludzi istnie spostrzegawczych. Koniec końców wszystko sprowadza się jednak do wspólnego mianownika. Ex pluribus unum – jak piszą m.in. na banknotach dolarowych. Ale jakiego dokładnie? Rdzeń literackiej postaci pozostaje jednocześnie niezmienny i trudny do nazwania; charyzma utrzymuje się na poziomie dygresji, wątków drugorzędnych, dykteryjek, anegdot. Poza tym wszystko pozostaje niezmienne i uspokojone. Czy w ostatecznej rachubie chodzi bardziej o pozycję intelektualisty, który zaangażował się w partyjną politykę bardzo serio, lecz był to i wciąż nawet pozostaje dla niego nieco obcy teren (być może właśnie dlatego ima się z upodobaniem wątków osobistych)? Odmianę neoarystokraty w czasach, w których główną rolę ma odgrywać, wypracowany przynajmniej w dużej części osobiście, kapitał kulturowy razem z pewną dawką oświeconej, umiarkowanie postępowej świadomości? A może Rafał to dość zwykły w tych czasach wielkomiejski chłopak, który mimo znacznie bogatszych od wielu innych kolegów doświadczeń międzynarodowych, niewinnie zachowuje habitus raczej dosyć skromnej ursynowskiej middle class?

Bez dwóch zdań mamy do czynienia z obfitością wystarczającą na szereg różnych biografii ludzi o tak zwanym ciekawym życiorysie

Odpowiedź nie jest łatwa, przede wszystkim dlatego, że autorka do spółki z narratorem neutralizują te nieco różne pozycje: intelektualisty (zaangażowanego w politykę, która go czasem przerasta, lecz częściej vice versa), neoarystokratychłopaka, a może jeszcze bardziej poczciwego faceta, zwyklejszego niż każdemu dotąd się zdawało. „Rafał” jest w tym sensie formą, która łączy swoje różne warianty w byt bogaty w doznania, lecz dość nieokreślony, otwarty, inkluzywny i – wręcz za wszelką cenę – w intencjach „niekontrowersyjny”.

Bardzo łatwo zarzucić takiemu narratorowi samouwielbienie i niedostrzeganie własnych błędów lub wad. Czy jednak nie jest świętoszkowatą hipokryzją oczekiwanie od ludzi aspirujących do przewodzenia państwami, żeby demonstrowali brak jakichkolwiek skłonności do narcyzmu? Podobno Karol Nawrocki vel Tadeusz Batyr kocha Polskę, nie siebie, lecz nie będąc nigdy w jego skórze nie mogę mieć pewności, czy to prawda; tym bardziej nie jestem przekonany, czy to lepiej dla Polski. A co jeśli w przypadku Rafała, przynajmniej tego wykreowanego w omawianej książce, problem prędzej przedstawia się odwrotnie? Co, jeśli koniec końców za mało wierzy w siebie, a zanadto (i chyba nie zawsze właściwie) „rozumie” świat współczesny, podobno coraz mniej łaskawy dla „liberalnych elit” – i dlatego właśnie w ostatnich miesiącach schodził coraz częściej na manowce mentzenizmu-light?

 

Chic casual?

Muszę przyznać, że kompletnie nie rozumiałem, dlaczego czymś politycznie doniosłym miał kiedykolwiek być pamiętny wpis o dyskusjach po francusku z ponoć bardzo surowym profesorem Geremkiem. Przecież ewentualną bufonadę tego wpisu może dobrze zrozumieć ten, kto kojarzy nieźle nazwisko Edgara Morina. Lewicowi facebookowi intelektualiści, zarzucając – często nie bez racji – kandydatom „liberalnym” oderwanie od rzeczywistości, okazali się wtedy, takie miałem wrażenie, jeszcze o wiele bardziej oderwani od rzeczywistych frontów walki.

No ale dlaczego Trzaskowski w „Rafale” tak często wraca do gęby Bążura? Dlaczego ciągle się z nią mierzy, zamiast po prostu olać ten dosyć dęty temat?  Niekiedy opisuje w oczywisty sposób niedostępne większości, możliwe dzięki rodzinnym koligacjom doświadczenia:

Miałem 16 lat a Piotr Skrzynecki potrafił zaprosić mnie na wódkę albo rozmawiać ze mną na serio o Polsce (…). Kiedyś zadzwonił do dyrektora Muzeum Książąt Czartoryskich i wziął mnie tam w środku nocy, żeby posiedzieć przed „Krajobrazem z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta),

Kiedy indziej pokazowo dołącza do „zwykłego szeregu”:

Jako dzieciak szlajałem się z chłopakami głównie po Nowym Mieście i okolicach. (…) Zimą w przejściu pod Wisłostradą wykręcaliśmy z lamp plastikowe obudowy jarzeniówek i zjeżdżaliśmy z nich po śniegu.

Śledziłem kiedyś pamiętniki potomków arystokracji, po wojnie „zdegradowanych” do poziomu inteligentów żoliborskich albo saskokępskich. Choć były to na ogół książki pisane gorzej od „Rafała”, ich perspektywa była dosyć podobna, przy czym trochę inna od stereotypowych podejrzeń łowców „klasowej wyższości”. Ich ważną cechą stylistyczną staje się np. autoironiczny i sentymentalny ton pełen anegdotek, który mógłbym opatrzyć etykietką „dziwne życie pomiędzy blichtrem a skromnością”. Drugim ważnym elementem narracyjnym był „umiarkowany dystans do własnej genealogii”. Żeby było jasne: Trzaskowski jako postać prywatna może być w pełni wiarygodny; w latach 80. nawet nastolatek z warstw relatywnie najwyżej sytuowanych na ogół wystawał pod blokiem albo w szarawej bramie. Jest jednak coś tragikomicznego w tym cierpiętniczym, syzyfowym i być może pod każdym względem zbędnym (również z głębokiej pozycji lewicowej) naprzemiennym zamazywaniu i usprawiedliwianiu własnego uprzywilejowania – narrator przywraca je na nowo właśnie w tych momentach, w których chciałby się poczuć wreszcie wolny. Możliwe jednak, że nie ma innego wyjścia, nie tylko dlatego, że w sztabie Trzaskowskiego uznali, iż Bążurem można przegrać drugą turę (co dla mnie byłoby jednocześnie przesadą i ucieczką przed większego kalibru problemami), bowiem właśnie to ustawiczne rekonstruowanie i dekonstruowanie własnej pozycji społeczno-kulturowej ostatecznie spina Rafała jakąś klamrą, nadaje mu dystynkcję, w której po raz pierwszy jawi się na polskiej scenie publicznej jako ktoś wyrazisty. Oto wodzirej stylu casual chic, stylu być może istotnie dziś najbardziej „elitarystycznego”, chociaż w podstępny sposób. Jak zaraz zobaczymy, pełni on jeszcze inne funkcje.

 

Neointeligencja. Fajnoprogresywizm. Europa.

Trzaskowski jak dotąd nie ma doktryny. Czy mógł ją mieć? Wydaje się, że był taki moment. Ze strzępków wywiadów z okolic warszawskiej kampanii prezydenckiej 2018 r. mógłbym zbudować pewną reformistyczną filozofię dwóch etapów budowania III RP. Pierwszy to „pot i łzy”, czas planu Balcerowicza, narracji o krytycznej sytuacji państwa, potrzebie mocnych ruchów. Przekonanie, że skutki uboczne  transformacji – nawet jeśli po czasie okazały się niesprawiedliwe – były nieuniknione. Teraz jesteśmy jednak już na drugim etapie i trochę dzięki temu, że pierwszy w sumie się udał, a trochę z uwagi na bardziej empatyczny rodzaj świadomości, będziemy przede wszystkim zabiegali o lepszy komfort życia większości – dziś już nas na to stać, poza tym jesteśmy wrażliwsi.

Ten koncept, nigdy nie przekuty w teorię przez politologa, który godzi mniej pryncypialnych fanów neoliberalizmu z umiarkowanymi jego krytykami (zwolennikami korekty, a nie kontestacji) odpowiada innej ówczesnej tendencji, którą można nazwać fajnoprogresywizmem. Fajnoprogresywizm powstał gdzieś koło 2018 roku i trzeba byłoby rekonstruować ten okres miesiąc po miesiącu, żeby wyłonić momenty i postaci założycielskie dla tego mikroprzełomu. Nie obyłoby się bez wcześniejszego wpływu ruchów miejskich, same zmiany wprowadzone przez PiS częściowo go wymuszały; w owym czasie aktorów było jednak wielu: z całą pewnością Biedroń, bliższe dziś centrolewu panie z Nowoczesnej, które na krótko przejęły stery po wyprawie Ryszarda Petru na Maderę, później dołączył do tego grona Hołownia. Trzaskowski nie był twórcą fajnoprogresywizmu, ale stał się w owym nieformalnym gronie postacią najbardziej eksponowaną i być może jednak najbardziej predestynowaną.

Fajnoprogresywizm powstał gdzieś koło 2018 roku i trzeba byłoby rekonstruować ten okres miesiąc po miesiącu, żeby wyłonić momenty i postaci założycielskie dla tego mikroprzełomu

Fajnoprogresywizm? Ale co to jest? Po pierwsze, optymizm wbrew wszystkiemu i deklarowanie wiary w potencjał społeczeństwa, które jest już nowoczesne i otwarte na zmiany. Po drugie – choć w słowach czasem niekonkretnych – mówi się wiele o różnorodności oraz tolerancji. Dla niektórych mogło to oznaczać tylko przywrócenie „kompromisu aborcyjnego”, pigułki „dzień po” bez recepty, in vitro i być może wprowadzenie związków partnerskich, chociaż zdarzały się postulaty odważniejsze. Krytyka PiS była radykalna, jednoznaczna, ale i podkreślano, że nie może być dokładnie tak samo jak przed 2015 rokiem. W obszarze socjalnym akcentowano na przykład „usługi publiczne”, „walkę o czyste powietrze” oraz inne rzeczy przyjemne, słuszne i niekontrowersyjne. Generalnie opiekuńczych gestów państwa miało być więcej niż mniej na tle oferty pisowskiej, a szczęście nie miało już polegać na samym zapierdolu. Jako wzorce z zachodniego świata od teraz będą podawane Wiedeń albo Kopenhaga, nie Houston czy Los Angeles.

W tym kontekście casual chic Trzaskowskiego stał się być może głównie estetycznym, ale bardzo wymownym znakiem mieszczańskiej polityki i jej aspiracji. Mimo wszystko jednak pewien background intelektualny też stał się atutem, nawet jeśli mógł budzić nieufność albo niechęć wśród „polityków z zawodu”.

Casual chic można kojarzyć wyjściowo z „fajnopolską” , ale czy coś to oznacza poza szyderstwem prawicowym, przejętym w pewnym stopniu przez lewicową bańkę? Fajnopolskość, jeśli ma sens to pojęcie, tworzą co najmniej dwie warstwy. Po pierwsze nowocześnie patriotyczna burżuazja spod znaku: „Nie mówcie, Polska jest piękna, wiele się nam udało” oraz płytka, estetycznie motywowana ojkofobia: „Nie wiem, czy jestem ateistą, lecz święta to na Lanzarote, nie z rodziną. Zajadam rukolę z winegretem, zamiast sałaty ze śmietaną. Pracuję kreatywnie. W Barcelonie wśród gwiazd ludzie się częściej uśmiechają”.  Pierwsza grupa to raczej betonowy elektorat PO (z wyjątkiem tych, dla których Polska stała się krajem sukcesu, nie ruiny dopiero na jesieni 2015), drudzy raczej głosowali na Platformę jak na mniejsze zło albo i nie głosowali, część mogła się wahać nad Kukizem, a może potem jakaś cząstka przeszła nawet na lewo. Mimo wszystko wyczyny dobrej zmiany wokół sądownictwa i konflikty z UE u pierwszych i w dużej części u drugich były szokiem poznawczym. Zaczęła jednak wzrastać świadomość polityczna, pojawiło się opozycyjne zaangażowanie, a nawet poczucie pewnej misji ratowania kraju. Dlatego właśnie okres władzy PiS to raczej wzrost komponentu inteligenckiego w polityce, okres powiedzmy „neointeligencki”; po przegranych Ewy Kopacz i Komorowskiego okazało się, że technokratyzacja klasy politycznej nie wystarcza. Aktywiści KOD-u chcieli być inteligentami w stylu KOR-u. Stricte inteligencka (w sensie etosu i narracji) była też część lewicy bliska partii Razem – ciągłe krytyki inteligenckości i jej szlacheckich korzeni albo pisanie historii ludowych bardziej tego dowodzą niż temu zaprzeczają.

A Trzaskowski? Aktor polityczny bardziej inteligencki czy mieszczański? Czy  chodzi o postać zanurzoną jeszcze (albo na nowo) w formacji inteligenckiej rozumianej jako warstwa siłą rzeczy ekskluzywna, dysponująca kapitałem (niekoniecznie finansowym) w  aktualnych warunkach na tyle jeszcze rzadkim, że nie tylko może, ale nawet „musi” zwracać się do ogółu społeczeństwa z pozycji wtajemniczającej? Czy jednak byłaby polityczna kariera Trzaskowskiego i jej momenty zwrotne świadectwem względnego sukcesu modernizacyjnego (a równocześnie jego barier)?  Jeżeli czymś już relatywnie powszechnym stały się nie tylko zasoby finansowe umożliwiające letnie wakacje na Istrii, ale i niezła znajomość przynajmniej angielskiego, do tego kosmopolityczne przeżycia kulinarne, bliskość światowej popkultury inkluzywnej dla osób LGBT, pewien umiarkowany progresywizm nie byłby już sprawą etosu nieśmiało lewicującej w kwestiach tzw. światopoglądowych części inteligencji, ale bardziej naturalnie  przyswojoną postawą, przynajmniej w większych ośrodkach. W tym wypadku osobowość polityczna Trzaskowskiego byłaby bardziej emanacją „kulturowych” potrzeb społeczeństwa, przyjmijmy tej jego z grubsza połowy, dla której PiS  zawsze był obelgą. Byłby on wtedy postacią zdolną, oczytaną, sytuowaną  z uwagi na niewątpliwe przywileje oraz pewne zdolności, w awangardzie tych zmian, ale jednocześnie płynącą dosyć biernie z ich nurtem (który bywa kapryśny).

Ta sprawa właśnie nie jest jednoznaczna. Inteligent a nawet intelektualista z rodziny artystycznej, prywatnie ciekawy świata i ambitny, który „dostosował” się pragmatycznie lub konformistycznie (jak kto woli) do reguł bardziej masowego politycznego marketingu? Czy dość klasyczny yuppie, którego nietypowy wśród polskich rówieśników kapitał kulturowy wciąż pozostaje ryzykiem (ów strach przed gębą Bążura w II turze), ale od pewnego momentu zaczął być atutem, przynajmniej w rywalizacji o pozycję lidera jakiegoś odświeżonego konceptu liberalnego (w końcu Trzaskowski zaczął być popularny w okresie między Oskarem dla „Idy” a Noblem dla Tokarczuk)? Prywatnie może to pierwsze, ale jeżeli chodzi o publiczny wizerunek w większym stopniu to drugie, czego konsekwencje są dwuznaczne. Na plus można zapisać (relatywny) brak typowo inteligenckiego „tłumaczenia światu”, jak powinno być. Ale jeśli „Rafał” rozwadnia swoją inteligenckość,  tłumacząc się z roli człowieka posiadającego przewagę kulturową, skazany odtąd jest na dryfowanie w ogólnym nurcie modernizacyjnym, podatnym, tak jak zresztą ostatnio i w krajach wyżej rozwiniętych, na różne odnogi reakcyjne, momenty ewidentnej ariergardy.

Tak jak Kendrick Lamar ma w swoim DNA „ćwiartkę koksu, wojnę, pokój, siłę, truciznę, ból i szczęcie”, Rafał w swoim kulturowym kodzie ma wgrane niczym pojemna baza danych AI wszystkie możliwe warianty oraz permutacje polskich tradycji politycznych i intelektualnych  – chociaż tylko w wariantach możliwych do zaakceptowania z perspektywy dzisiejszych liberalno-demokratycznych wartości. W Rafale są zakodowane i duchy powstańców, i duchy pozytywistów. Są wierni piłsudczycy, przede wszystkim ceniący legendę Marszałka z epoki legionów czy roku 1920, ale też ci, którzy nie byli w stanie wybaczyć przewrotu majowego. Są obecne okrzyki z lat 80. w rodzaju „Orła wrona nie pokona”, ale i racje tych, którzy przyjęli, że budowa lepszej Polski w ramach narzuconego porządku jałtańskiego oznacza serię różnych kompromisów. Są bezwzględnie oddani wielbiciele Mazowieckiego i Kuronia, którzy głosowali w drugiej turze wyborów 1995 roku na Wałęsę (jeżeli w ogóle) głównie z uwagi na sentymenty solidarnościowe i jako na „mniejsze zło”; są też ci, których dopiero rozmaite wyczyny Kaczyńskich czy Macierewicza odstręczały od dosyć ewidentnie prawicowego „antykomunizmu”. Jest „Tygodnik Powszechny”, Papież-Polak, Ksiądz Tischner i Kluby Inteligencji Katolickiej; są osoby, jak na polskie warunki danych lat, zdecydowanie laickie. W genealogicznej bazie danych Rafała znajdzie się miejsce dla wielu. Można było bywać na Warszawskiej Jesieni czy Warsaw Summer Jazz Days, można też było preferować rockandrollową prostotę Panasewicza albo Markowskiego nad nowofalowe, artystowskie ambicje Ciechowskiego.

Rafał w swoim kulturowym kodzie ma wgrane niczym pojemna baza danych AI wszystkie możliwe warianty oraz permutacje polskich tradycji politycznych i intelektualnych

Co jednak wynika z tej syntezy, jeżeli to synteza? Cóż, summa bardzo wielu indywidualności czy indywidualizmów nie daje indywidualnej perspektywy, chociaż bywa ciekawym w swoim anegdotyzmie spojrzeniem na ciekawe osoby i ciekawe czasy. W tym miejscu można zwrócić uwagę na rolę „europejskości” dla polskiej inteligencji oraz klasy średniej, bo przecież Rafał Trzaskowski, alumn Pałacu w Natolinie jest głównie europeistą. Nie jest do końca tak, a przynajmniej nie jest tylko tak, jak twierdzi część prawicy, że wynika ona z naiwnego fukuyamowskiego zapatrzenia w zjednoczoną Europę jako grę o sumie zawsze dla każdego dodatniej; Trzaskowski próbuje zresztą zaprzeczyć takim skojarzeniom w swoim ostatnim „prawicowym zwrocie”, gdzie nie wstydzi się półnutek czy ćwierćnutek kontrolowanego eurosceptycyzmu. Przede wszystkim chodzi o coś innego: „Europa” jako pewien horyzont staje się wygodnym przekreśleniem problemów historycznej tożsamości, dość wygodnym sposobem na zniesienie pytań polskiej inteligencji o dokładną pozycję i własną ideologiczną konstytucję. Europejskość jest dobra, ale bywa ucieczką od samoświadomości. Dlatego do „Europy” mieli wchodzić raźnym równym krokiem na przykład zwolennicy pro-lifepro-choice. Europejskość była komfortowym, w jakimś stopniu faktycznie bardzo oczywistym i praktycznym, zniesieniem różnych pytań o jej własne wektory. A dzisiaj? Europa powraca jako zarazem łatwe intelektualnie i konieczne politycznie rozwiązanie, ilekroć bywa na nowo zagrożona przez rozmaitych Ziobrów, Czarnków czy Mentzenów. Pomimo tego mamy problem, którego nie rozwiązuje świadomy brak zdecydowanych wyborów i mocniejszych cięć. Jedna rzecz jest znacząca: abdykacja z bardziej doktrynalnych aspiracji oznacza u (neo)inteligenta głównie akceptację populizmu w wydaniu prawicowym. Tymczasem nawet ów fajnoprogresywizm mógłby być jakimś krokiem do przodu, gdyby tylko został mocniej przyswojony, skonceptualizowany.

Był Rafał mimo wszystko wunderkindem swojego miejsca i czasu. Można wprawdzie założyć, że już na wstępie sprawę komplikowała ogólna dyspozycja „wzorowego ucznia”. Kto wie, czy cały problem Rafała nie polega na tym, że to strach przed właściwościami nazbyt określonymi sprawia, że musi być tych właściwości bardzo wiele? Jest dobrze być w życiu człowiekiem renesansu, ale jest i ryzyko, że wtedy ogólne otrzaskanie zastąpi wszelkie wyrazistsze koncepcje. Jest się oczytanym, więc warto być też wysportowanym, by nie być tylko oczytanym oraz vice versa. Jest się kosmopolitą, więc warto być patriotą, nawet skłonnym do tonów mięciutko narodowych oraz vice versa. Oglądało się nocą Rembrandta z Piotrem Skrzyneckim, więc warto być zwykłym facetem, żeby nie być „Bążurem”, lecz aby nie utonąć na dobre w zwyczajności, warto zatrzymać w pamięci te nocne wizyty w Muzeum Czartoryskich i niby-mimochodem czasem nimi się dzielić. Nie czas (tutaj ani nigdzie indziej) na męskie srogie mądrości w rodzaju: „Czasem trzeba oberwać, żeby wzlecieć do góry”, ale bardzo ciekawe, że i Tusk, i Kaczyński w swoim czasie przegrywali mocniej, o wiele mocniej. Trzaskowski aż do przegranych minimalnie wyborów prezydenckich w zasadzie szedł do przodu, drogą co prawda jak na polskie kariery polityczne w miarę nietypową. Być może ta „geneza” stworzyła albo wzmocniła jego publiczny temperament. W ramach ekstraklasy półperyferyjnej polskiej polityki jest graczem  zdolnym i dosyć elastycznym, a jednak nieskłonnym, żeby samemu dokonać jakiejś wolty, ustawić się do strzału z nietypowej pozycji, zaryzykować wszystko (w tym reputację u trenerów), żeby wszystko nie zostało jak było. Bo chociaż był uczniem Saryusza-Wolskiego i sympatykiem Rokity, a jako licealista na tle swoich rodziców raczej szedł na prawo, to w odróżnieniu od części platformersów chyba nigdy faktycznie nie był korwinistą. Dawno temu, o czym możemy się dowiedzieć, popierał Konfederację Polski Niepodległej Moczulskiego, lecz nigdy nie było mu blisko akurat do tego, czym dziś jest Konfederacja.

Jest dobrze być w życiu człowiekiem renesansu, ale jest i ryzyko, że wtedy ogólne otrzaskanie zastąpi wszelkie wyrazistsze koncepcje

Chyba problem z Rafałem oraz problem z Trzaskowskim nie polega na ich nadmiernej wierze we własną wyjątkowość albo na postawie nieuleczalnego elitarystycznego inteligenta – w porywach – intelektualisty, ale na czymś pod wieloma względami (chociaż w sposób dosyć specyficzny) wręcz przeciwnym – na jakimś niedostatku „woli mocy”, którą zastępuje szerokie obycie w świecie. Tu gdzieś jednak może leżeć pytanie, czy ten nasz czołowy polski reprezentant Bildungsbürgertum położy silniejszy akcent i nie stanie się prędzej albo później postacią raczej „weimarską”.

 

Deficyt Trzaskowskiego, nadwyżka Rafała?

W jednej z trafniejszych anegdot z książki pt. „W obronie przegranych spraw” Slavoj Zizek, cytując wypowiedź bodaj irlandzkiego polityka, odwraca potoczne myślenie zdroworozsądkowe i mówi, że czasem problemem koniec końców praktycznym, a już na pewno politycznym jest to, że istnieją rozwiązania, które całkiem dobrze sprawdzają się w praktyce, ale są słabe w teorii. Czy – na tle radykalniejszych albo w każdym razie bardzo „wyrazistych” pozycji lewicowych albo prawicowych – problemem (jak najbardziej praktycznym) postawy „centrystowskiej”, w tym przypadku szeroko rozumianej (od centrolewicy czy socjaldemokracji, poprzez liberalizm, aż po eurochadecję) nie staje się deficyt uwodzicielskiej doktryny?  Pewnego typu odpowiedź  –  może jednak dzisiaj już nieco historyczna, późnodwudziestowieczna – mówi, że to właśnie dzięki tym centrystom ludzkość zamiast ginąć żyła, w dodatku dłużej i lepiej niż poprzednio. To raczej mało interesujący dla biografów starsi panowie jak Schummann czy Monet, stworzyli fundamenty pokojowej, zintegrowanej i zasobnej zachodniej Europy – na zgliszczach zostawionych przez ludzi, których socjopatia do dzisiaj wydaje się „intrygująca” i „nie dość wyjaśniona” dla wielu autorek i autorów poważnych opracowań.

Czy nie jest jednak tak, że w momencie, w którym czysto praktyczne atuty rozwiązań bliskich centrum nie są już wcale oczywiste (wzrost gospodarczy jest słabszy od przewidywanego i napotyka na konflikty z ideą solidarności albo argumentami ekologicznymi itp.), swoisty deficyt „charyzmy ideologicznej” nie jest problemem również bardzo praktycznym dla owych obrońców rozsądnego centrum (w szerokim rozumieniu)? Jeśli Kandydat Trzaskowski zostanie prezydentem, liczni przeciwnicy otwartej neoendecji politycznej odetchną z dużą ulgą, być może za wyjątkiem najbardziej antyliberalnych frakcji albo frakcyjek lewicowych; pochód brunatniejącego trumpizmu-orbanizmu zostanie zatrzymany albo spowolniony na czas jakiś,  jakkolwiek będziemy namawiani, aby „znosić” rozliczne jego rezydua, np. na wschodniej granicy.  Jeżeli jednak człowiek-niemalże ikona czy największa nadzieja tu i tam flirtującej z jakimś progresywizmem klasy średniej w dwudziestej największej gospodarce świata ma się okazać kimś na miarę, do której zasadniczo powinien aspirować, nie zrobi tego bez śladu skłonności teoretycznych, bez śladu własnych dogmatów albo twardszych a przy tym trochę oryginalnych pozycji ideowych. W końcu, to istotne, Komorowski też przegrał dopiero po pięciu latach. Możliwe, że Trzaskowski ma takie dyspozycje jako politolog, natomiast jako Rafał, współautor ostatniej jak dotąd dłuższej pisemnej wypowiedzi, unika ich, jak się da.

29.04.2025 r.

Donata Subbotko, Rafał Trzaskowski

„Rafał", Rafał Trzaskowski w rozmowie z Donatą Subbotko, Wydawnictwo Znak, Kraków 2025, 480 stron.

Wiktor Rusin
współzałożyciel inicjatywy kulturalnej „Orgia Myśli” (2005–2016), autor powieści „Wakacje” (2012), esejów z zakresu polityki i sztuki publikowanych m.in. w „Glissando”, „Elewatorze”, dzienniku „Krytyki Politycznej", „Małym Formacie”, „Dwutygodniku”, wydawnictwach Krytyki Politycznej i Korporacji Ha!art. Współautor scenariuszy i autor dramatów scenicznych („Generał i Dziewczyna”, reż. Anna Baumgart). Od 2019 roku publikuje eseje krytyczne na autorskiej stronie „poza tym”.
POPRZEDNI

szkic  

Raport ze stajni Augiasza, czyli podsumowanie debiutów poetyckich 2024

— Jakub Skurtys

NASTĘPNY

recenzja  

Programowa nieprogramowość

— Weronika Mazurek