fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Tu tłumacz. Ten, który pastwi się nad zwłokami autora. Ten, który nie wie, co czyni i na dodatek nie zna angielskiego w stopniu pozwalającym na dostrzeganie niuansów, nie mówiąc już o potykaniu się o własne nogi, gdy posługuje się polszczyzną, jak przekonuje Michał Tabaczyński w swoim szkicu „Król jest blady”.

A więc tak, to ja – ten, który „odpowiada” za tak krytykowany w artykule przekład powieści „The Pale King” Davida Fostera Wallace’a. Jako że krytyka tłumaczenia została napisana w tonie oskarżycielskim, nie zamierzam dopuścić, by proces, który wytacza mi jej autor, przebiegał w trybie zaocznym. I to nie tylko dlatego, że niejeden z zarzutów formułowanych pod moim adresem uważam za już to bezpodstawny, już to wyolbrzymiony bądź poparty jedynie poszlakowymi dowodami. Chodzi mi także o to, że wyrazy niezadowolenia kolegi tłumacza, współentuzjasty Wallace’a, odczytuję, może nazbyt niefrasobliwie, jako wezwanie czy zaproszenie do rozmowy o wiele istotniejszej od wykłócania się o poszczególne zdania, rozmowy o tym, jak tłumaczyć pisarza, którego styl jest wybitnie idiosynkratyczny. To ważne pytanie zadaje Tabaczyński w swoim tekście, ale ostatecznie nie mówi, poza ogólnymi stwierdzeniami, jaki miałby być ów postulowany ekwiwalent „współczesnego idiomu amerykańskiej prozy”, którego wzoru w dzisiejszej polszczyźnie nie znajduje.

Jeśli o mnie chodzi, po kilku latach pracy nad nieukończoną powieścią Davida Fostera Wallace’a (i wcześniejszych próbach z opowiadaniami) mogę powiedzieć tyle, że do jego definicji poetyki wallace’iańskiej, którą tłumacz powinien starać się przetransponować, mam pewne zastrzeżenia. Mój krytyk podsumowuje ją (zaznaczając, że upraszcza) następująco:

Elegancja stylu, wysublimowane słownictwo, składniowa wirtuozeria wchodzą tutaj w mariaż z potocznym tokiem wypowiedzi, konwersacyjnym czy gawędziarskim tonem, do tego zaś szczególarstwo (z wykorzystaniem możliwości idiolektów i języków specjalistycznych, gier językowych, kalamburów, detalicznych opisów) łączy się w tym pisarstwie z – najczęściej – wielkim rozmiarem tekstów, ich ogromną skalą, rozmachem.

Dodaje przy tym, że to „atrakcyjnie męczliwa proza, która jednocześnie zadziera nosa i z tego zadzierania nabija się własną lekkością, niedbale drobiazgowa, nonszalancko precyzyjna, wciskająca nam te wszystkie kity (od żartów do wzruszeń) z wystudiowaną powściągliwością”. Owszem, w wielkiej ogólności zawiera się w tym wszystko, co w pisarstwie Wallace’a spotykamy, ale… nie zawsze w identycznych proporcjach, nie zawsze wszystko łącznie. Wreszcie na rozważenie zasługuje pytanie, czy miłośnik autora „od przypisów” nie idealizuje tych cech i czy to aby nie ta optyka pozwala mu pogodzić kilka właściwości, które „mogłoby się wydawać, są trudne do pogodzenia”. Być może tego efektu współistnienia wymienionych cech wcale nie znajdziemy nie tylko w moim – zgadzam się – niedoskonałym przekładzie, ale i w oryginale powieści?

O tym, dlaczego przestrzeganie zaproponowanej przez Michała Tabaczyńskiego wykładni w całym „Bladym Królu” nie jest wcale pożądane, chciałbym tutaj parę słów napisać (notabene, tak powinien być zapisywany tytuł przekładu; jest to bowiem, jak wynika z rozdziału 18, pseudonim niegdysiejszego dyrektora Regionalnego Centrum Kontroli w Peorii, przy czym pewne poszlaki mogą świadczyć o tym, że w jednym z rozdziałów spotykamy tę éminence pâle twarzą w twarz; wiem, że w rozsyłanej mediom wersji przedsprzedażowej na karcie tytułowej widniał jeszcze „Blady król”, ale przecież w tekście właściwym, chociażby w przedmowie Pietscha, konsekwentnie pojawiał się tytuł, w którym oba jego człony zapisano dużymi literami). Nim jednak postaram się wykazać, dlaczego rozpoznania Tabaczyńskiego nie należy traktować jako ostatniego słowa czy prawdy objawionej w kwestii stylu pisarskiego Wallace’a lub, ściślej rzecz biorąc, formuły językowej, jaką prozaik rozwijał w ostatniej powieści – rzeczy niejednorodnej i polifonicznej – odniosę się do oskarżeń, które krytyk wysuwa w szkicu. Postaram się wykazać, że nawet gdyby nie popełnił przy ich wypowiadaniu przeoczeń, może niekoniecznie da się na ich podstawie rozstrzygać, że przekład całkowicie spłyca wrażenie lekturowe, a tłumacz „załapał się na drugie człony […] bezwzględnych alternatyw” obowiązujących w IRS i – w przekonaniu Tabaczyńskiego – również przy przekładaniu Wallace’a .

„Wallace finezyjny” jako swego rodzaju uproszczenie

Trudno polemizować z krytyką, której autor błyskotliwie i z jadowitym wdziękiem przedstawia moje poczynania przekładowe jako wielkie nieporozumienie pod względem wykonawstwa i niedorozumienie oryginału na etapie interpretacji. Jednocześnie niezwykle łatwo jest odpowiadać na krytykę, której autor stawia tak kategoryczne tezy. Argumenty, których użył przy formułowaniu aktu oskarżenia zostaną teraz poddane weryfikacji. Tak, jak jemu łatwo przyszło na podstawie kilku zdań i ogólnych stwierdzeń przekonywać czytelników o niewspółmierności roboty tłumacza do tego, co dane jest w prozie Wallace’a rodzimym użytkownikom amerykańskiego angielskiego, tak mnie łatwo będzie przekonywać, że to za mała próba, niekoniecznie reprezentatywna; że to, w czym Tabaczyński dostrzega karygodnie lub poważnie chybione decyzje translatorskie, podpierając się jednym zdaniem, krótkim fragmentem, daje się uzasadnić czy po prostu broni się w odniesieniu do większej struktury – rozdziału bądź całej książki.

Odmiennego rodzaju zastrzeżenia budzi we mnie uprawnione poniekąd posądzenie o słomcycyzm, o niewolnicze kalkowanie składni oryginału, o dosłowność. Owszem, wielu zdaniom można było nadać bardziej wymyślną strukturę, bardziej naturalny szyk; nie uchroniłem się, wskutek własnych deficytów, przed kalkami, niejednokrotnie bezwiednymi, jakkolwiek na ogół starałem się przeciwstawiać tej tendencji. W jakim stopniu mi się to udało, polskojęzyczni czytelnicy sami będą mogli się przekonać, tymczasem, niezależnie od wszystkiego, trzeba przyznać, że zdania, które spotykamy w „Bladym Królu” do najkrótszych nie należą i ciągną się całe akapity, bywa, że całe strony, a normą jest, że przecinają je dygresje odchodzące nieraz na znaczne odległości od głównego ciągu wypowiedzi, nierzadko w postaci piętrowych przypisów. Niech kto mówi, co chce – to nie są normalne zdania, zdania eleganckie, a rozmachu w nich mniej więcej tyle, co w biurokratycznym zamieszaniu wynikłym z wadliwie skonstruowanego systemu i prób prowizorycznego łatania tegoż, rodzących dalsze perturbacje. Te zdania są prędzej własną parodią, odpowiadają swoją poetyką sytuacjom, o których mówią. Przyjrzyjmy się części zdania z rozdziału 24, z pominięciem przypisów:

[296–7] As in, for example, the fact that the madhouse at the Exam Center’s main entrance and lobby area upstairs, and the extremely long line of travel-weary employees in hats with baggage and brown Service expandable files of documentation and posting orders that now extended (i.e., this line did) all the way out through one of the heavy hermetic fire doors out into the fluorescent rotary at what later turned out to be the center of the central pod of Level 1, which line consisted of newly posted and/or transferred personnel waiting to have their passport-sized photo taken and their new Post 047 ID printed and run through the laminator, after which it would be almost too hot to hold for several minutes, such that you could see personnel holding their new IDs by one corner and fanning them rapidly back and forth through the air in order to cool them before attaching the gator clips to their breast pockets (as was required at all times on-post)… that all this mid-May roil and crowding was in fact due to a major restructuring of the IRS’s Compliance Branch that was ongoing at all six operational RECs and over half of all Districts’ Audit facilities (whose sizes varied widely) nationwide, scheduled to begin (i.e., the restructuring had been) exactly one month after the national individual income tax filing deadline of April 15, in order to allow the annual massive inflow of returns to have gone through its initial sorting and processing at the Regional Service Centers […]

W przekładzie oddałem to następująco, a w nawiasach kwadratowych komentuję niektóre wybory, żeby w poręczniejszy sposób odnieść się do kwestii, które mogą wyłaniać się z lektury:

[330] Tak było na przykład z faktem, że dom wariatów przed głównym wejściem i holem Centrum Kontroli nad nami [narrator mówi z perspektywy podziemnej i sytuowanie „upstairs” w polskim przekładzie jako „na górze” nie jest wyborem jedynie słusznym – przyp. tłumacza, który niniejszym korzysta z okazji do wykazania, że punktowe ustawianie szkła krytyki jest niekoniecznie najlepszą praktyką] oraz niewiarygodnie długa kolejka zmęczonych podróżą pracowników w kapeluszach, z bagażem i brązowymi rozkładanymi teczkami Służby z dokumentacją i listami oddelegowania, które teraz ciągnęły się (tzn. dom wariatów i kolejka) [w oryginale mamy kolejkę, ale że tam „that now extended” zgadza się gramatycznie zarówno z „posting orders” i „line”, a po polsku forma czasownika, jeśli zgadza się z pierwszym rzeczownikiem, to automatycznie nie zgadza się z drugim; dlatego w obręb nawiasu wraz z kolejką wciągnąłem dom wariatów, żeby podmiot zrobił się mnogi] od parkingu przez pierwsze z szeregu ciężkich hermetycznych drzwi przeciwpożarowych do wnętrza oświetlonego fluorescencyjnie rondka [miało być, jak w dalszym ciągu rozdziału 24: okrąglaka; no cóż, nie udało się wyplenić wszystkich pozostałości pierwotnej wersji] w centrum – jak się później okazało – centralnego [w centrum centralnego – tak, to nie przypadek, tylko dalsze uwypuklanie autoparodystycznej predylekcji Wallace’a w ustępach z tego rozdziału] pawilonu Poziomu 1., która to kolejka [i teraz już kolejka, a nie kolejka i dom wariatów; być może na siłę, ale wydaje mi się, że przechodzi] składała się z ludzi nowo przyjętego i / lub przenoszonego personelu, czekających na wykonanie fotografii w rozmiarach zdjęcia paszportowego oraz wydrukowanie i wyjście z laminatora ich nowych identyfikatorów dla Placówki nr 047, za gorących do tego stopnia, że jeszcze przez kilka minut trudno je było utrzymać w ręku, i widać było, jak pracownicy trzymają swoje identyfikatory ostrożnie za jeden róg i energicznie poruszają nimi na podobieństwo wachlarzy, żeby je schłodzić, zanim przypną je sobie krokodylkami do górnej kieszeni (tak – zgodnie z przepisami – należało je nosić przez cały czas przebywania na terenie placówki)… że za całym tym majowym najazdem [narrator w pewnym momencie urywa, jakby przeładowany tabunem wyliczonych dotąd informacji i woli zacząć od początku] i tłumami stała w istocie duża restrukturyzacja Pionu Przyjęć IRS, do której doszło jednocześnie we wszystkich sześciu działających RCK-ach i ponad połowie placówek audytowych we wszystkich krajowych okręgach (które znacząco różniły się między sobą rozmiarami), a której rozpoczęcie wyznaczono na dokładnie miesiąc po obowiązującym na terenie całego kraju ostatnim dniu na złożenie indywidualnego zeznania podatkowego, czyli 15 kwietnia, po to, by doroczny zalew zeznań zdążył przejść przez wstępne sortowanie i procesowanie w Regionalnych Centrach Obsługi […]

Widać z powyższego, że tekst trochę puszcza do odbiorcy oko – zwłaszcza z miejsc, w których pisarz wprowadza nawias i wielokropek, a więc poniekąd podpórki, sygnały jawnej kapitulacji wobec zagmatwania struktury wystawiającej na próbę czytelników.

Zdania, które spotykamy w »Bladym Królu«, ciągną się całe akapity, bywa, że całe strony, a normą jest, że przecinają je dygresje odchodzące nieraz na znaczne odległości od głównego ciągu wypowiedzi

Ponadto passusy tego rodzaju obsługują często kilka planów czasowych: od „tu i teraz” przechodzi narrator meandrami rozproszeń przez perypetie minione, by do „tu i teraz” powrócić, zostawiając odbiorców z refleksją (bo i z nią pozostaje wypowiadający) że wszystko to, co streścił, sprowadza się do jakiegoś zaklętego koła, jest absurdem, który nie ma końca, skoro te dygresje można by jeszcze ciągnąć i mnożyć. Koronnymi tego przykładami mogą być fragmenty monologu Chrisa Fogle’a z rozdziału 22, liczne inne ustępy zawierające wypowiedzi „prawdziwego” Davida Wallace’a (choćby przypis na stronie 330, w którym omówiono powody nieprzystawania planu sytuacyjnego budynku do faktycznego układu kondygnacyjnego) czy rozdziały dające nam wgląd w świadomość Claude’a Sylvanshine’a, bohatera przeżywającego gonitwy myśli, którego własne wielopiętrowe zamartwianie się (choćby rozdział 2 – tam ostatnie zdanie ciągnie się przez z górą trzy strony) poprzetykane jest wtargnięciami danych na temat innych osób (chociażby rozdział 7, zdanie ze stron 64–65). Rozwiązania, które proponował Michał Tabaczyński – pocięcie zdań średnikami albo podzielenie ich na mniejsze jednostki – rodzi ryzyko rozsypania i tak karkołomnie aż do przesady skonstruowanych ciągów. Czy z analizy podanego wyżej fragmentu nie wynika, że przypisywanie elegancji lub składniowej wirtuozerii „Blademu Królowi” w całej rozciągłości jest niesłuszne?

Osobną, choć powiązaną kwestią jest z kolei inna cecha pisarstwa Wallace’a, o której być może wspomina autor szkicu „Król jest blady”, kiedy pisze o idiolektach i językach specjalistycznych, ale nie nazywa jej po imieniu. Nie można też powiedzieć, by dotyczyła wszystkich tekstów pisarza tudzież wszystkich fragmentów niedokończonej powieści. Jednak jest w niej, jak zresztą w całej prozie Wallace’a, silnie obecna. Chodzi mi mianowicie o brzuchomówstwo, o nadawanie „myślanym” cząstkom narracyjnym, pisanym na zasadzie strumienia świadomości, cech języka, jakim posługiwaliby się bohaterowie, których dotyczą, gdyby przyszło im relacjonować swoją percepcję rzeczywistości (np. rozdział 33, w którym doświadczamy kontroli deklaracji podatkowych z perspektywy przeprowadzającego je pracownika, sfrustrowanego młodego ojca, do niedawna studenta lokalnego college’u zawodowego, mierzącego się z konsekwencjami nieplanowanej ciąży swojej dziewczyny), a także o formy pośrednie, jak np. rozdziały 5 i 8 – tam narrator opowiada losy przyszłych urzędników skarbówki, od czasu do czasu filtrując pewne sceny przez ich wrażliwość.

Rozdziałów tego typu, w których głos narratora wykazuje podatność na odkształcenia odzwierciedlające osobowość bohatera (pragnącego zadowolić wszystkich Stecyka, nieufającej nikomu Ware, zrozpaczonego Deana) można naliczyć w ostatniej powieści amerykańskiego autora wiele, a ich pierwowzory odnajdziemy w obu wydanych dotychczas w Polsce tomach opowiadań pisarza. Uwagę na „przesączanie się jednych projektów w drugie na przestrzeni lat” zwraca Steven J. Burn[1] w poświęconym „Blademu Królowi” eseju „A Paradigm for the Life of Consciousness: The Pale King” (151). Motywy z „Niepamięci” – wspomnienia szkolnych traum, zaburzenia rozwojowe, liczenie słów, trudności ze skupieniem – powracają w ostatniej, nieukończonej powieści Wallace’a i zwykle w rozdziałach im poświęconym znajdziemy, tak jak w poprzedzających je opowiadaniach, elementy emocjonalności dziecięcej, nastoletniej (porównania jak choćby te z „Na zawsze w górze”), bezkrytyczne przyswajanie formuł i przestróg wpajanych przez dorosłych, kompleksy nastolatków czy echa retoryki kościelnej („Kościół niezbudowany ręką ludzką” z „Krótkich wywiadów”). To ważna cecha prozy Wallace’a – ten rodzaj empatii poprzez język. Nieco niżej przedstawię swoją hipotezę co do motywacji kierującej pisarzem przy sięganiu po ten środek.

W powieści mamy do czynienia nie tylko z myślami urzędników (nazywanych też agentami – w pewnym miejscu dowiemy się, że niektóre typy pracowników instytucji lubią o sobie myśleć jako o funkcjonariuszach bezpieczeństwa), ale również z tym, co mimetyczne tygrysy lubią najbardziej, czyli niezapośredniczonymi rozmowami o pracy i jej realiach. Podejmując ten wątek, odniosę się do konkretnych zarzutów, które pod adresem mojej roboty kieruje Michał Tabaczyński, bo wydaje mi się, że ich wspólnym mianownikiem jest właśnie doszukiwanie się w moim podejściu do tekstu z gruntu bezrefleksyjnej interpretacji świata przedstawionego, która miałaby (poza brakami warsztatowymi) rzutować na język „Bladego Króla”. Interpretacja taka czy też – można odnieść wrażenie – brak jakiejkolwiek interpretacji miałyby skutkować niekonsekwencją i chybionymi decyzjami w kwestii udomowienia czy egzotyzacji rzeczywistości utworu, tego jak funkcjonuje ona w mowie narratorów i bohaterów.

Języki wysokiego poziomu u naszego kancelisty

Zacznijmy od ogólnej sugestii autora krytyki, że nomenklaturę stanowisk i elementów rzeczywistości IRS należałoby wzorować na okołobiurowym nazewnictwie stosowanym w Polsce w latach 80., a więc w okresie, w którym usadza przy biurkach i mdłym świetle lamp fluorescencyjnych swoich urzędników Wallace. Nie jestem o tym przekonany. To dwa różne światy, dwie różne biurokracje, a postulowanie, by w przekładzie pojawiał się kancelista czy protokolant, jeśli w oryginale nie ma akurat stanowisk, które korespondowałyby z ich funkcjami, wydaje się oczekiwaniem jałowym. Przy tym Michał Tabaczyński nie jest do końca precyzyjny w tym dość apodyktycznie brzmiącym oskarżeniu: „ani razu (!) nie pojawiają się słowa: inspektor, referent, naczelnik, protokolant, pełnomocnik, koordynator czy kancelista. Są za to: »komisarz« (jako odpowiednik »officer«), »nadzorca« (»supervisor«) czy »kierownicy grupy« (»group managers« – powiedziałbym raczej »kierownicy zespołu«, ewentualnie »kierownicy grupy roboczej«)”.

Sprostuję zatem:

– w książce pojawia się zarówno słowo „inspektor”, jak i „naczelnik” (odpowiednio na stronie 363 i 179 i choć rozumiem, że einmal ist keinmal, granica błędu statystycznego itd., to mimo wszystko…);

– „nadzorcy” nie uważam za dobry wybór, jednak „komisarz” w nazwie wysokich stanowisk, na poziomie okręgowym czy regionalnym (otóż to: region, a nie rejon uznałem za lepszy odpowiednik angielskiego „region”, z tego chociażby powodu, że owe „regions” obejmują w książce terytoria kilku stanów, podczas gdy jurysdykcja naszych sądów rejonowych nie jest w gruncie rzeczy rozległa – to tyle, jeśli chodzi o zbyt ochoczy postulat upodobniania wallace’owskiego świata przedstawionego do rzeczywistości kultury docelowej), gdy w jego nazwie pojawiało się słowo „Officer” tak na ogół tłumaczyłem; wyjątkiem jest bodajże rozdział o groźnym, „dorosłym” niemowlęciu jednego z kierowników grup;

– a skoro już przy tym jesteśmy, to sugestia, że „group manager” powinien być „kierownikiem zespołu” napotyka na problem – oto czytamy na stronie 346: „Sześcioro skorków w każdej sekcji, cztery sekcje to zespół, sześć zespołów to grupa”. W oryginale mamy tu odpowiednio: chalk, team, group. Taka jest więc struktura – są i zespoły, i grupy. W pracę nad przekładem włożyłem wiele tysięcy godzin na przestrzeni kilku lat, zatem pewne rzeczy, jak właśnie nazwy stanowisk, działów czy pionów organizacji oraz instytucji rozpisałem sobie i przemyślałem rzetelnie, mając na uwadze, że niektóre z nich wchodzą w relacje znaczeniowe z innymi warstwami powieści.

Co do nazw instytucji, innych nazw własnych oraz haseł i sloganów, Tabaczyński zarzuca mi chaos czy niekonsekwencję, z czego wynika, że konsekwencję pojmuje w sposób niekoniecznie najkorzystniejszy dla dzieła literackiego – albo wszystkie nazwy tłumaczymy na polski, albo wszystkie zostawiamy w oryginale. Wychodząc od tego postulatu, wytyka mi, zresztą całkowicie błędnie, że pojawienie się na przestrzeni jednej strony (375) skrótowców IRS i RCK to przykład takiego karygodnego translatorskiego miszmaszu. Nie wiem, czy autor krytyki rozkojarzył się na chwilę (to można mu spokojnie wybaczyć – recenzje mogą mieć kiksy, pomyłki, błędy rzeczowe, przynajmniej według mnie – piszą je w końcu ludzie, nie geniusze czy Davidowie Fosterowie Wallace’owie), czy może jednak w lekturze mojego brudnopisu skupił się wyłącznie na podkreślaniu miejsc z faktycznymi bądź rzekomymi błędami. Otóż skrótowiec IRS ma w moim tłumaczeniu rozwinięcie, któremu nadałem brzmienie polskie wobec tego, że pojawia się w powieści dość często, a rezygnowanie z emblematycznych, rozpoznawalnych trzech liter skrótu nazwy tej federalnej agencji wydałoby mi się zbyt dużą stratą – stąd Izba Rozliczeń Skarbowych. Na tej samej stronie jest Regionalne Centrum Kontroli. Oba po polsku. Argument krytyka, że panuje tu chaos, upada. Czy to, że brak w takiej propozycji nazwy „Służby”, czyli „Service” z oryginalnego „Internal Revenue Service”, oznacza, że tracą sens wszelkie odniesienia, które ma uruchamiać identyfikowanie się pracowników z tworem w ten sposób określanym? Dlaczego urzędnicy o swojej organizacji mówią „Służba”, co w powieści ma oczywiste podwójne znaczenie? Ano choćby dlatego, że to jedna ze służb federalnych.

Wykroczenia, przestępstwa, zbrodnie, okoliczności łagodzące

Wydaje mi się zatem, wobec powyższego dowodzenia, że dalece bardziej sensownym od subiektywnych ocen zapatrywań na sprawy konsekwencji lub jej braku w przekładaniu nazw byłby namysł nad tym, czy te fragmenty przekładu, które wiedzie się przed trybunał za faktyczne odstawanie od oryginału – choćby niedokładnie oddane idiomy albo kompromisy przy słowach znaczących, powracających w całym dziele – są fragmentami na tyle ważnymi, że zmieniają jakieś istotne sensy, rzutują bezpośrednio na odczytanie całości, sprawiają, że przepada wielowymiarowość znaku, że naładowany wieloznacznym sensem element – taki jak gra słów czy kalambur – jest trywializowany albo zgoła oddawany walkowerem. Czy przekłamanie lub niedokładne przełożenie takiego fragmentu sprawiają, że element funkcjonujący poza nim także w innych miejscach w utworze, a więc w sieci wysoce kalorycznych relacji z innymi jego elementami, przestaje funkcjonować w (dostatecznie) podobny sposób w którejś z tych relacji; a może rzutuje na charakter tych relacji tak, że pada cała sieć? Jakiego rodzaju odejście, uproszczenie ma znaczenie, a jakiego rodzaju nie?

Zgoda, w pewnym sensie wszystko ma znaczenie, gdy mowa o słowach napisanych przez świadomego swojego warsztatu pisarza, ale wydaje mi się, że podnosząc sprawę tłumaczenia tego nieżyjącego prozaika do rangi mierzenia się z tekstem objawionym (a tak, mam wrażenie, stawia sprawę autor szkicu „Król jest blady”), popadamy w dogmatyzm, który nie służy ani refleksji nad przekładem w ogólności, ani odbiorowi twórczości Davida Wallace’a w szczególności. „Blady Król” to, koniec końców, jak każdy tłumaczony utwór literacki, tekst na którym tłumacz dokonuje pewnych operacji (przesunięć, poświęceń, kompensacji części składowych) tak, by całość – już to pojedynczy rozdział, już to wszystko, co mieści w sobie okładka – wypadała przekonująco. Tu można zapytać, jak duże odejścia, wynikające nieraz z pomyłek, lapsusów i deficytów czujności decydują o tym, że danego przekładu nie sposób identyfikować z przekładanymi autorką czy autorem. Zapewne decyzję o tym, jak pisarz powinien brzmieć, należy umieścić w orbicie tej właśnie refleksji. O tej ostatniej kwestii już wspomniałem, różnicując dyskursy wallace’owskiego narratora w zależności od typów wypowiedzi i wrócę do niej jeszcze niżej, a tymczasem odpowiem na postawione przez siebie pytanie zgodnie z tym, co uznaję w praktyce za istotną zasadę warsztatu. Odpowiem, że wierzę w kontinuum, a więc, że czasami (rzadko lub niezwykle rzadko) udaje się nam nic nie odpuścić, innym razem niektóre z tych sensów przepadają, ale możemy się obronić, gdzieś kompensując czy podmieniając czymś, co sobie radzi. Jak negocjowałem te istotne treści i czy mi się udało, proponowałbym rozstrzygać właśnie na podstawie wspomnianych większych całości, nie pojedynczych zdań wyjętych z kontekstu. Pokażę to na przykładach.

Tłumacz dokonuje pewnych operacji (przesunięć, poświęceń, kompensacji części składowych) tak, by całość – już to pojedynczy rozdział, już to wszystko, co mieści w sobie okładka – wypadała przekonująco

Michał Tabaczyński zwraca uwagę, że w otwarciu rozdziału 19 nie potraktowałem należycie idiomu „to ride the crest of” i zastąpiłem go odmiennym znaczeniowo zbieraniem żniwa. To, że odpuściłem dokładne oddawanie idiomu, nie ulega wątpliwości. Trudno jednak zaprzeczyć, że „zbierać żniwo” brzmi dość neutralnie, konwersacyjnie i jako takie wpisuje się w ton całego rozdziału – dyskusji pracowników IRS w zaciętej windzie na temat, między innymi, konsekwencji postawy obywateli, szczytowej wybujałości konsumpcyjnego podejścia do polityki, dla zmian w amerykańskiej administracji podatkowej i filozofii politycznej w ogóle (rozmowa ma miejsce w przededniu wyborów, w których pałeczkę przejmą neokoni). W tym sensie moje tłumaczenie tego idiomu „nie zakłamuje” większej całości, którą zdanie z jego użyciem otwiera. Mowa jest o tym, dlaczego obywatele lada chwila zagłosują na diadę Reagan–Bush, duet zdolny przekonać wyborców, że łączy w sobie antyrządowy indywidualizm i kompetencje rodzica, który zwolni ludzi z niechcianej odpowiedzialności. Czas dojrzał i teraz zbieramy żniwo braku wychowania obywatelskiego w szkołach – tak sprawę widzi uczestniczący w rozmowie dyrektor placówki.

Notabene, Tabaczyński w proponowanej przez siebie wersji tego zdania oddaje „civics” jako „wiedzę o społeczeństwie”, co wprawdzie zgodne jest z polskim uzusem, jednak warto pamiętać, że amerykańskie „civics” nie jest odpowiednikiem naszego WOS-u w skali 1:1. Przedmiot w szkołach amerykańskich skupiony jest – a przynajmniej był w epoce, gdy go wprowadzano, jak słyszymy od jednej z postaci – na systemie i tradycjach politycznych USA, wobec czego warto tej jego specyfiki nie kamuflować swojsko brzmiącą nazwą zwyczajowego przedmiotu-michałka. W samym zaś rozdziale „obywatelskość” to często powtarzane słowo. Wydaje mi się, że „wychowanie obywatelskie” jest, wobec powyższych rozważań, lepszym rozwiązaniem w kontekście całego rozdziału.

Innym jeszcze wyborem, który Tabaczyński ocenia jako nietrafny, jest nazwanie „widmami” tworów, które w rozdziale 26 narrator przedstawia jako „phantoms”. Krytyk tłumaczenia proponuje „zjawy”. Tyle że z opisu w dalszej części fragmentu dowiadujemy się, że natura tych zjaw jest halucynacyjna, wynika ze skrajnego znudzenia/znużenia – to zwidy, a więc widma, fantomy, przywidzenia. Prędzej dwa prawdziwe duchy można by określić mianem zjaw.

A skoro jesteśmy przy tym fragmencie, to fakt – zawiniłem z pozoru niczym nieuzasadnioną wybujałością, oddając „Much of the following info comes after the fact from Claude Sylvenshine” jako „Spora część poniższych informacji została objawiona w postaci faktu objawionego Claude’owi Sylvanshine’owi”. Nie widać żadnej metody w tym szaleństwie – skąd to „objawienie w postaci faktu objawionego” zamiast prostego „później”? To udziwnienie wzięło się z nałożenia się paru zakłóceń. Między innymi z rozdziału 15 „Bladego Króla” wiemy, że „istnieją jasnowidze danych”, ludzie dotknięci niewyjaśnionym przez naukę syndromem „intuicji przypadkowych faktów”, osoby, w których świadomości samorzutnie pojawia się wyrywkowa wiedza na temat znanych i nieznanych im osób. Na podobny syndrom cierpi Claude Sylvanshine. Fakt, że przysnąłem nad banalnie prostym „after the fact”, doszukując się w nim jakiejś magicznej formuły, naprowadził mnie na pomysł, żeby odnieść się bardziej bezpośrednio do nadprzyrodzonych zdolności Sylvanshine’a, a do swobody (daleko idącej) zachęciło mnie rozpoznanie czy też dość konsekwentne odczytywanie stylu Wallace’a jako – w wielu miejscach – autoparodii, udziwnienia, które zwraca na siebie uwagę. Może nie w tak ostentacyjny sposób, jak podobne nieintencjonalne działania tłumacza, ale zawsze. Czy jednak to, że takie posunięcie samo w sobie w tym akurat rozdziale jest błędne, sprawia, że przeczy sensom całego utworu? Sylvanshine, Sylvanshine’em będąc, nie miał jak inaczej dojść do tych informacji.

No to jak mówi gorliwy pleciuga?

I tak, powróciwszy do zarzutu stylistycznego, nieuzasadnionego rozpasania, ponawiamy pytanie o klucz do rozumienia stylu Wallace’a – czy skoro sami rodzimi użytkownicy angielskiego nie znajdują w niej wyłącznie bezszwowo łączonych rejestrów, należy oczekiwać wyłącznie kołysania skomponowaną karkołomnie kwieciście, ale zawsze przejrzystą elokwentną frazą? Na blogu Part&Palimpsest można przeczytać ciekawą analizę stylu pisarza, której fragment przedstawiam poniżej:

Pisaniu Wallace’a zawsze towarzyszy pewne napięcie. Z jednej strony mamy intrygujące wyczulenie na zmysłowe i emocjonalne wymiary języka technicznego (a także, miejscami, biurokratycznego). Z drugiej – zgłębianie tego terytorium wymaga od Wallace’a stosowania terminów na sposoby „nieoficjalne”, w gruncie rzeczy niedbałe – inaczej bowiem pisałby po prostu podręcznik techniczny, artykuł naukowy i tym podobne, a te odmiany prozy są zbyt nieelastycznie sztywne, by posługiwać się nimi jako formami literackimi. Tak więc proza Wallace’a ma w sobie zawsze pewien ton parodii czy blagi, ponieważ stara się wywołać to rześkie, określone wrażenie właściwe tekstom specjalistycznym bez przestrzegania standardów rygoru, które sprawiły, że to wrażenie w ogóle z literaturą specjalistyczną zaczęto kojarzyć [tłum. własne – M. D.].

Przytaczam go, ponieważ w „Bladym Królu” ustępów, które cechuje pewien stopień „nieoficjalności” czy niedbałości jest, ilościowo rzecz ujmując, nie mniej niż tych, które upodobniają się do cytatów z instrukcji dla urzędników fiskusa. Bardziej niż to ściśle oficjalne oblicze instytucji, którą pisarz uczynił centralnym punktem odniesienia dla swojej ostatniej powieści, interesują go w niej żywi ludzie, ich język, ich zwichrowana świadomość. Dwudziestolatek z Illinois po finansach w lokalnej szkole nie myśli językiem Pascala, a nawet duch szeregowego pracownika manualnego, samouka sypiącego cytatami z Kierkegaarda i słowników etymologicznych, trajkoczący mu nad głową, nawija jak żywy człowiek. Nawrócony na wiarę w instytucję dawny student szeregu nigdy nieukończonych kierunków humanistycznych snuje w monologu rozważania na temat dziecięcych i dorosłych traum, i choć nie odróżnia twórczości Percy’ego Bysshe’a Shelleya od twórczości Marie Wollstonecraft, a cytat z Williama Jamesa bierze za fragment biblijny (no i przede wszystkim jest lingwistycznie mniej zdyscyplinowany czy biegły niż choćby narrator esejów Wallace’a), to ostateczny rezultat jego rozumowania jest nader istotny dla odczytania całej powieści.

Głos, ludzki głos, naśladowany w mowie pozornie zależnej czy kopiowany w hiperrealistycznym zapisie verbatim to ważna cecha twórczości Davida Fostera Wallace’a jako autora opowiadań i powieści. Mam wrażenie, że Michał Tabaczyński koncentruje się w przeważającej mierze na jego stylu reportażowym, eseistycznym, publicystycznym, czy jak jeszcze można by określić Wallace’owską literaturę non-fiction. W tych stylistycznych tours de force autor nie cofa się przed żadnym najwymyślniejszym formalnym chwytem, ale sprawuje (na ogół, i pod warunkiem, że pominiemy element autoparodii) pełną kontrolę nad formą: zdania skrzą się i błyszczą elokwencją, erudycją i erystyką. Ich styl stanowi poniekąd przeciwieństwo postulatu „nowej szczerości”, wprost wyrażonego w eseju „E Unibus Pluram”, w którym autor upatruje nowych buntowników literatury w antyironistach, mniej skupionych na efektownym mówieniu o symptomach upadku, a bardziej na mozolnym lecz zaangażowanym poszukiwaniu nadziei w straszno-śmiesznych czasach. Ten „rys moralistyczny” znajduje wyraz w prozie fabularnej Wallace’a począwszy od jego drugiej książki, tomu „Girl with Curious Hair”, gdzie w noweli „Westward the Course of the Empire Takes Its Way”, piętnuje ustami jednej z postaci (fikcyjnej wersji Johna Bartha) pisanie, które ma być pomnikiem dla konceptualnej pomysłowości i literackiej swady twórcy. Być może dlatego wysyła jej bohaterów, aspirujących młodych pisarzy, w podróż przez prowincjonalne lotniska i pola kukurydzy, w trakcie której zmuszeni są rozmawiać z najróżniejszymi typami i korzystać z ich pomocy. Sama książka pełna jest opowiadań pisanych w pierwszej osobie, a tożsamość narratorów wylewa się z ich słów, często prostych, brzydkich, niedoskonałych, pełnych medialnych klisz. Zaangażowanych w opowiadanie historii zdradza ich język. Dzięki temu jesteśmy bliżej nich, a co za tym idzie bliżej celu, jaki w literaturze upatrywał Wallace – owego jakże chętnie cytowanego odkrywania „co to znaczy być pieprzonym człowiekiem”. Zaryzykuję stwierdzenie, że „Blady Król” – powrót na flanelowe kukurydziane równiny, rozpisany na całą gamę głosów ich mieszkańców – miał być, w dużej mierze, próbą realizacji tej literackiej komunii, którą u wczesnego, mniej zdyscyplinowanego Wallace’a sabotowała być może chęć imponowania literackim kunsztem. Po więcej rozważań tej natury odsyłam do tekstu Juliusa Taranto „On Outgrowing David Foster Wallace”.

Głos, ludzki głos, naśladowany w mowie pozornie zależnej czy kopiowany w hiperrealistycznym zapisie verbatim to ważna cecha twórczości Davida Fostera Wallace’a

Nie chcę przez to powiedzieć, że „niedoskonałość” głosów postaci miałaby być usprawiedliwieniem moich potknięć. Sam życzyłbym sobie choćby w opowieści Chrisa Fogle’a widzieć więcej przypadków użycia „Z perspektywy czasu widzę, że” zamiast nachalnego „Patrząc wstecz”. Podobnie, z ubolewaniem przyznaję, w wielu miejscach dałem się zahipnotyzować składni oryginału do tego stopnia, że nawet po ponownych lekturach nie zdołałem wyrugować wszystkich kalk. Czy pogrążają one przekład w całości? Czy fakt, że fiskalne arkana w tłumaczeniu w pewnej mierze konstruowałem (bo systemy podatkowe polski i amerykański wcale do siebie nie przystają i na niewiele tu zdał się kurs księgowości, na który też się zapisałem, by tłumaczyć „Bladego Króla”), szkodzi w jakikolwiek sposób odbiorowi powieści, czy może jednak działa przekonująco jako konstrukt wytworzony na potrzeby książki (dodam, że Ulrich Blumenbach, tłumacz Wallace’a na niemiecki, podobnie postępował przy przekładzie „The Pale King”, konstruując w swoim języku amerykańskie uniwersum prawa podatkowego)? Pozostawiam to ocenie czytelników. Podobnie jak to, czy dialogi agentów IRS brzmią jak występy Egona i spółki. Przy okazji, naprawdę, nie rozumiem, dlaczego nie można by wzorować na dowcipie „Gangu Olsena” języka ludzi biurokracji lat 80., często walczących z absurdem mężczyzn w średnim wieku. Doświadczenie tworzenia głosów wszystkich tych postaci na przestrzeni lat było trudne i pracochłonne, ale przede wszystkim – jak pisze Michał Tabaczyński – szalone. Jak skok na bank. Było klawo. Klawo, jak cholera.

 

[1] Steven J. Burn „David Foster Wallace and »The Long Thing« New Essays on the Novels”, Marshal Boswell ed., Bloomsbury, London 2014.

Mikołaj Denderski
ur. 1987, tłumacz, entuzjasta twórczości Wallace’a, ukończył filologię angielską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Poza „Bladym Królem” przetłumaczył m.in. powieść Donalda Antrima „Głosuj na pana Robinsona i lepszy świat!” (Kraków 2019) oraz „Przedziwną sztukę porażki” Jacka Halberstama (Warszawa 2018).
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

varia poezja  

Nic za darmo

— Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

NASTĘPNY

recenzja  

Davidzie Fosterze Wallasie, zmiłuj się nad nami

— Teresa Fazan