David Foster Wallace
„Blady Król", tłum. Mikołaj Denderski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019, s. 592.
W majowym numerze „Małego Formatu” Michał Tabaczyński po raz kolejny „na ostro” rozprawił się z polskim przekładem powieści Davida Fostera Wallace’a. Tym razem przedmiotem krytyki stał się wydany właśnie „Blady Król” w tłumaczeniu Mikołaja Denderskiego, powieść złożona i po raz pierwszy opublikowana w Stanach Zjednoczonych po śmierci autora w 2011 roku dzięki niezwykle wnikliwej i, jak podejrzewam, karkołomnej pracy jego redaktora, Michaela Pietscha. Kiedy wspomniana krytyka pojawiła się w sieci, wiedziałam już, że będę o „Bladym Królu” pisać do kolejnego numeru „Małego Formatu”, więc na spokojnie przyglądałam się eskalującej pomału Facebookowej dyskusji. W obserwowanym sporze (nie będę złośliwie komentować wysokich dawek ego dyskutantów, którymi czuli się zobowiązani przy tej okazji epatować, a które mnie osobiście do całej sprawy stopniowo dystansowały) geniusz geniusza nie został ani razu poddany w wątpliwość. Może dlatego, że cała sprawa dotyczyła przekładu, a nie samej powieści, a to przecież dwie różne rzeczy. No, powiedzmy.
Chciałabym na wstępie zaznaczyć: ja też nie zamierzam poddawać geniuszu geniusza w wątpliwość, bo, ostatecznie, kimże jestem? Zastanawiam się po prostu, jaki ma sens chwalenie czy ganienie trupa, nawet jeśli był geniuszem?
Inny, całkiem żywy geniusz w niedawno czytanym przeze mnie wywiadzie powiedział kilka ładnych zdań, które sobie przepisałam do kajetu:
To, co naprawdę chcę powiedzieć, to nic. Jedyne pytanie, które sobie stawiam, jest takie, czy to, co napisałem, sprawdza się jako konstrukcja. Dla mnie ważna jest wewnętrzna koherencja, spójność i siła. […] Kiedy piszesz książkę, nie chodzi o to, co chcesz powiedzieć, tylko o to, co chcesz zrobić.
W dyskusjach intelektualnych nie interesuje mnie ich treść, bo ona cały czas się zmienia, w nieskończoność przybiera nowe formy. Interesuje mnie to, co jest ukryte, pod spodem, wybuchy pragnień, żądze, instynkty kierujące myśleniem podczas dyskusji[1].
Ładne, nie?
To samo zresztą powiedział już wcześniej jeszcze inny geniusz, może trochę więcej linijek mu to zajęło i zrobił to w sposób nieco bardziej zawiły, ale w swoich pamfletach przeciw interpretacji Deleuze mówił coś podobnego, sięgając po pojęcie maszyny[2]. Pisał mniej więcej tak: książki działają, a nie opowiadają historie czy odbijają rzeczywistość; czytać książki to wchodzić w światy, uruchamiać systemy, których działanie zapisane jest w treści. Te literackie formuły za każdym razem realizują się nieco inaczej, bo kto inny je uruchamia. Myślę, że z Littellem i Deleuze’em się zgadzam i że pisarstwo Wallace’a jest doskonałym przykładem tego typu literatury: usiłuje ona wytwarzać za pomocą języka pewne doświadczenia estetycznie, a równocześnie docierać gdzieś głębiej, pod powierzchnię znaków, do nagiego mięsa naszych myśli, pragnień, przeżyć.
No ale wiadomo, jak to jest z maszynami: działają albo nie działają. Co więcej, działają tylko wtedy, kiedy użytkownicy chcą i umieją je obsługiwać. Bez użytkowniczki maszyna stoi, kurzy się i rdzewieje. Myślę, że to największy horror dla maszyny: maszyna genialna, ale użytkownicy nieskorzy. Wallace raczej nigdy nie będzie się kurzył, ale myślę, że trzeba zapytać, co jego pisanie dzisiaj robi? Czy działa? Co ma w sobie takiego „Blady Król”, że warto zainwestować czas w czytanie tej, powiedzmy sobie szczerze, niezwykle długiej i momentami potwornie męczącej, 600-stronicowej powieści?
Wallace usiłuje wytwarzać za pomocą języka pewne doświadczenia estetycznie, a równocześnie docierać pod powierzchnię znaków, do nagiego mięsa naszych myśli, pragnień, przeżyć
***
Co łączy dwóch wspomnianych geniuszy: Gillesa Deleuze’a i Davida Fostera Wallace’a? Na przykład jeszcze inny geniusz: Franz Kafka. W „Zamku”, podobnie jak „Blady Król” przydługawym, pełnym opisów, męczącym i momentami nudnym, pisarz buduje maszynę, która przyprawia o szaleństwo nie tylko K., ale i czytelniczkę. Podobnie dzieje się w „Procesie”, gdzie razem z K. stajemy wobec struktury rzeczywistości, która osacza, tłamsi i alienuje jednostkę, mimo ogólnego bezsensu szamocącą się i bohatersko próbującą działać. Zastanawiamy się, co ten K. właściwie robi, dlaczego jeszcze pcha się w to wszystko, zarazem jednak dzielnie pchamy się dalej razem z nim. U Wallace’a mamy podobną sytuację: siedzimy na przykład spoceni w autobusie prywatnego przewoźnika w ciągnącym się w nieskończoność korku, wszystkie ciała dookoła też już są spocone i śmierdzą, ogólnie jest raczej ciasno i mało przyjemnie, ale z drugiej strony wciąż jakby normalnie i znajomo. Okazuje się przy tym, że psychofizyczny dyskomfort to dopiero początek: jedziemy właśnie do siedziby IRS (Izby Rozliczeń Skarbowych) i po drodze nie ominie nas niezwykle szczegółowe wdrożenie w tajniki działania amerykańskiej służby kontroli podatkowej. Kiedy w końcu dotrzemy na miejsce, poprowadzi się nas, spoconych i umęczonych nadmiarem faktów, w matnię korytarzy, które podobnie jak w Kafkowskim „Zamku” zmieniają położenie, kurcząc się, rosnąc i zapętlając, nie przedstawiając przy tym żadnej logicznej struktury, zaś samo błądzenie nie tylko nie daje, ale nawet nie obiecuje odpowiedzi na nawarstwiające się w głowie pytania.
Nie będę wymieniać popisowych chwytów Wallace’a, którymi niezawodnie cieszy i smuci czytelniczkę w „Bladym Królu”, bo zrobili to już wszyscy recenzenci. Poza tym Wallace porusza tyle wątków, że po przeczytaniu całości o ponad połowie z nich się zapomina. Nie jest jednak tajemnicą, że głównym wątkiem powieści jest właśnie opis i analiza życia systemu rozliczeń skarbowych. W „Bladym Królu” struktura federalnego urzędu skarbowego staje się matrycą absurdów zaawansowanego kapitalizmu. I jest to faktycznie dobra matryca. W pewnym sensie prawo podatkowe i sposoby jego implementacji stanowią zasadę metafizyczną współczesnej cywilizacji. Przykładem służy dzień dzisiejszy: afera z zeznaniem podatkowym obecnego prezydenta USA oraz zainicjowany przez niego projekt reformy kodeksu podatkowego. Już te dwie kwestie rysują adekwatny obraz tego, jak w prawie podatkowym objawia się przemoc systemu polityczno-ekonomicznego „Dzikiego Zachodu”. Parafrazując słowa jednego z bohaterów, można powiedzieć: „Powiedz mi, co myślisz o podatkach, a powiem ci, kim jesteś”[3]. Przez soczewkę świata kontroli skarbowej pisarz przygląda się zarówno rzeczywistości lat 70., jak i czasom sobie współczesnym. Profile pracowników służby reprezentujących dwa typy wypieranej, schizofrenicznej alienacji ukute przez różne fazy rozwoju zachodniego kapitalizmu znajdziemy w dodanych pod koniec powieści przypisach i uwagach:
(…) ludzie starej gwardii IRS kierują̨ się̨ przekonaniem o własnej słuszności, oszuści podatkowi to próżniaki, płacenie podatków to cnota – albo radzą̨ sobie w ten sposób z własnymi psychicznymi śmieciami: gniewem, resentymentem, służalczością̨ wobec władzy etc. Albo są̨ szarymi urzędnikami, których przyciągnęła stabilność́, przeciętnymi pracownikami budżetówki. Nowa gwardia IRS to nie tylko dobrzy księgowi, ale też nieźli strategiczni i biznesowi planiści: chodzi ostatecznie o maksymalizację wpływów z podatków – mniejsza o cnotę̨ obywatelskości, mniejsza o aspekt moralnego wojownika w pracy w urzędzie podatkowym. […] Chodzi ostatecznie o kwestię, czy to ludzie, czy maszyny lepiej się̨ spiszą̨ w kontrolach i zmaksymalizują̨ wydajność́ identyfikowania tych zeznań́, które wymagałyby audytu i przyniosą̨ wpływy[4].
Praca w IRS jest służbą w religijnym wymiarze tego pojęcia: wymaga poświęcenia i sumienności, których nikt nigdy nie spróbuje nawet docenić. To świat równie przeciętny, jak masa robocza, która go zasiedla: organiczny, ułomny, znudzony i zawieszony pomiędzy partykularną bezcelowością własnych działań, a ich potencjalnie kluczowym znaczeniem en masse. Bohaterowie są neurotyczni, niepewni, zatroskani o obraz siebie w cudzych oczach, w większości samotni i sfrustrowani, mniej lub bardziej desperacko wypierają porażającą nijakość własnego życia, lepiej lub gorzej radzą sobie z porażającą nudą własnej pracy. Prawie wszystkie postaci u Wallace’a to biali mężczyźni (jednym z nich jest notabene niejaki David Foster Wallace, w głębi duszy marzący o karierze literackiej, po pamiętnikarsku zwierzający się ze swoich perypetii kontroler skarbowy), niemal wszystkich trapią drobne, acz uciążliwe ułomności – od chorobliwej potliwości, przez czyrakowatą cerę po ambiwalentne, nadprzyrodzone, choć zazwyczaj kompletnie bezużyteczne zdolności: intuicję przypadkowych faktów i spontaniczne wtargnięcia danych. Co ciekawe, dwie szerzej opisane postaci kobiece – pracująca w IRS piękność z problemami psychicznymi i niezłomna, ale odznaczająca się objawami szaleństwa dziewczynka z patologicznej rodziny – są najbardziej tajemnicze i najmniej pasują do całej struktury „świata przedstawionego”, w pewien sposób ją rozsadzając. Myśląc o dwóch wątkach osnutych wokół tych postaci, nabieram poczucia, że to książka pisarza o większej wrażliwości, niż się pozornie wydaje. W pewnym sensie „Blady Król” jest o tym, że w tym świecie albo wszyscy jesteśmy wariatami, albo nikt nie jest. Być może płeć staje się tutaj jedną z możliwych figur liminalnych, uświadamiających, jak bardzo patriarchalna, kapitalistyczna i oparta na białym suprematyzmie rzeczywistość uwikłana jest w presupozycje ideologiczne (podmiot dyskryminowany jest niejako z zasady szalony i pozbawiony racjonalnej woli, w kontraście do niego pozycjonuje się ego białego mężczyzny, głównego bohatera świata). Mam jednak wrażenie, że to wątek zbyt poboczny i niekonsekwentny, by mógł ostatecznie rozsadzić strukturę powieści. Notabene, może to wynikać z faktu, że „Biały Król” to, jak głosi podtytuł, powieść nieukończona.
Dzięki zogniskowaniu uwagi na owych niedomaganiach dochodzi w powieści do niemal fenomenologicznego zapisu cielesnych praktyk pracowników służby. Wallace próbuje przyjrzeć się temu, w jaki sposób od opisu codzienności składającej się z powtarzalnych, niemożebnie nudnych praktyk (pocenia się, dłubania w nosie, stania w korku, wypełniania tabelek zeznań podatkowych) można przejść do zarysu całości, która jawi się jako abstrakcyjna, totalna i niezrozumiała. Pisarz odsłania jakąś przerażającą, kosmiczną przepaść pomiędzy skrajnie nudnym, acz nieuchronnym doświadczeniem potoczności a globalnym wymiarem działania korporacji – bo tym właśnie summa summarum jest IRS – stojącej u podstaw finansowej prosperity imperialnego giganta. W tle majaczą gargantuiczne centra handlowe, idiotyczne rozwiązania infrastrukturalne, prywatne prestiżowe uniwersytety i smutne przydrożne bary z happy hours. Patrząc z dystansu, można zauważyć, że na powieść składają się przede wszystkim opisy zachowań cielesnych i przestrzeni architektonicznych. W międzyczasie dyskutowane są zaś takie tematy jak utowarowienie rewolucji lat 60., kryzys społeczeństwa obywatelskiego, problemy przećpanych nastolatków z amerykańskich college’ów, biurokratyzacja rzeczywistości i postępująca alienacja jednostki. Rzecz jasna nie znika nam z oczu problem nudy, który, jak wspominałam, powieść nie tylko opisuje, ale także daje odczuć…
Wallace próbuje przyjrzeć się temu, w jaki sposób od opisu codzienności można przejść do zarysu całości, która jawi się jako abstrakcyjna, totalna i niezrozumiała
Całości dopełniają mniej lub bardziej relewantne historyjki-przypowieści podkreślające stanowisko autora i poszerzające wachlarz dziwacznych i nierzadko frapujących fenomenologicznych zapisów obserwacji ze świata ludzi. Dobrym przykładem jest scena konwersacji prowadzonej w jakimś bliżej nieokreślonym momencie między pracownikami służby. Rozmowa dotyczy gówna i trwa mniej więcej cztery strony[5], zanim ostatecznie uczestnicy przejdą do innego tematu, a jej morał można streścić następująco: życiowa prawda, jak za dzieciaka tak i teraz, głosi, że wdepnąć w gówno, to jak stać się gównem.
***
Do spontanicznie uruchomionego korowodu geniuszy dorzucę jeszcze jednego, który zauważył, że „filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”. Nie wiem oczywiście, czy David Foster Wallace chciał zmieniać świat, ale coś jest na rzeczy, skoro był w stanie zaangażować całkiem sporo energii, żeby próbować go zrozumieć. A może jestem naiwna, może „Blady Król” to tylko żonglerka filozoficznymi, politycznymi i egzystencjalnymi poglądami, może literackie maszyny to raczej zabawki niż instrumenty naprawy świata? Jak by nie było, możemy być wdzięczni twórczości Wallace’a, która wnikliwie i z literackim kunsztem prześwietla rzeczywistość imperialistycznego kapitalizmu, wskazując na jego pułapki i niezwykłe moce adaptacyjno-reprodukcyjne. Pamiętajmy jednak, że nie jest to sekcja przeprowadzana na trupie: system żyje i ma się dobrze. Wydaje się, że książka Wallace’a staje się śladem lub przejaskrawionym odbiciem cywilizacji, której kryzys diagnozuje, tej właśnie, która musi się radykalnie zmienić, żebyśmy mogli dalej żyć. Jest w „Bladym Królu” zarówno cięta ironia, jak i rzewny sentymentalizm (choć zawoalowany ową ironią), ale wszystko po równo przesyca trudna do scharakteryzowania negatywność. Czytelniczkę, która na przemian śmieje się i wzdraga, ogarnia ostatecznie melancholijna pustka. Co z nią pocznie, to już jej sprawa. Trochę tak, jakby geniusz się nad nią popastwił, inteligentnie ją poobrażał i odjechał z piskiem opon. Czy „Blady Król” to maszyna, jakiej dzisiaj potrzebujemy?
[1] Wywiad Katarzyny Bielas z Jonathanem Littellem ukazał się w lutowym wydaniu „Magazynu Książki”.
[2] Deleuze pisał o literaturze to tu, to tam, ale najwięcej w języku polskim można znaleźć w książkach „Proust i znaki” oraz „Kafka. Ku literaturze mniejszej”.
[3] David Foster Wallace, „Blady Król”, przeł. Mikołaj Denderski, Grupa Wydawnicza Foksal, Warszawa 2018, s. 100.
David Foster Wallace
„Blady Król", tłum. Mikołaj Denderski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2019, s. 592.
(ur. 1995) – studentka Kolegium MISH UW, współpracuje z portalem taniecpolska.pl, publikowała m.in. na portalach dwutygodnik.com, artpapier.com, w „Didaskaliach”, „Teatrze”, „Kontakcie”, „Res Publice Nowej”.