Michał Tabaczyński
„Pokolenie wyżu depresyjnego", Korporacja Ha!art, Kraków 2019, s. 332.
Czy nie czujemy muśnięć powietrza, które otaczało ludzi wcześniej żyjących? Czy w głosach, którym nakłaniamy ucha, nie brzmi echo głosu tych, co zamilkli, czy kobiety, o których względy zabiegamy, nie mają sióstr im nie znanych? Jeśli jest właśnie tak, to istnieje tajemne sprzysiężenie między pokoleniami minionymi i pokoleniem naszym. To my byliśmy oczekiwani na ziemi. To nam dana jest – jak każdemu pokoleniu przed nami – słaba siła mesjaniczna. I to o nią przeszłość zgłasza roszczenia.
Walter Benjamin, „O pojęciu historii”
Z jakiego rodzaju odpowiedzialnością wiąże się odwoływanie do zaburzeń afektywnych w literaturze? Zagęszczenie tekstów – literackich, paraliterackich, historycznych – badających (nie)dyspozycje psychiczne, nasuwa refleksję dotyczącą głosu, jakiego w dyskursie tym wciąż brakuje. Wydaje się, że głównym celem działań na rzecz walki z uprzedmiotowieniem zagadnienia jest przełamanie impasu zarówno w demonizacji, jak i estetyzacji depresji w kulturze. Dodatkowo debata na ten temat utrudniona jest przez sam problem zawiłości stanów pogorszonego nastroju, co z kolei staje się przyczynkiem do analizy ograniczeń oraz wyzwań na poziomie opisującego ich języka. Ambicje literackie kierować należałoby zatem ku znalezieniu narracji, która próbowałaby wydestylować esencję odczuwania przemożnej anhedonii, cierpienia oraz obojętności. W „Pokoleniu wyżu depresyjnego” próżno szukać proroczych diagnoz, usilnych prób terapeutyzacji czy upraszczających moralitetów. Trzeba się odpowiednio wczytać, by zauważyć, że nie jest to książka o depresji, a o wielowątkowym sposobie doświadczania oraz kreowania świata. To pisanie w poczuciu beznadziei, które za swój cel obiera oswojenie otumaniającej nudy.
Trzeba się odpowiednio wczytać, by zauważyć, że nie jest to książka o depresji, a o wielowątkowym sposobie doświadczania oraz kreowania świata
Czytelnik czuje silną potrzebę ujęcia tytułowego pokolenia w określone ramy czasowe, kolejno czytane rozdziały jednak w tymże ukonkretnieniu nie pomagają. Mamy tu bowiem do czynienia ze społeczeństwem stechnologizowanym, stosunkowo młodym, często prekarnym, ale trudno sprowadzić je do jednego szablonu. Pojawiające się od czasu do czasu szczegóły biograficzne są raczej pretekstem do zwinnych intertekstualnych nawiązań – mowa tu na przykład o „Czarnym Orfeuszu” w reżyserii Marcela Camusa oraz symbolizującym Nową Falę Joy Division – niż próbą umieszczenia przedmiotu lektury w świadomie dobranym generacyjnym przedziale. Samą więc formułę „pokolenia wyżu depresyjnego” z większym przekonaniem czytam jako synekdochę pozwalającą utożsamić się z tytułowym pokoleniem wszystkim tym, którzy w doświadczeniach depresyjnych się rozpoznają, a opisywane realia są im choć trochę bliskie lub znane. Być może ryzykuję tu zbyt szerokim uogólnieniem, ale z takim ryzykiem zdaje się również liczyć sam autor. Ponadto mój wyjściowy pogląd jest jednak podyktowany charakterem konsekwentnie prowadzonej, okraszonej licznymi hiperbolami narracji: dotyka ona problemu niemożności osiągnięcia zmitologizowanego szczęścia, nie czyniąc specjalnych rozróżnień wiekowych. Za tą propozycją interpretacyjną przemawia również przytaczana przez autora cykliczność występowania zaburzeń psychicznych – między innymi w kulturze – zarówno wśród przedstawicielek XX-wiecznej literatury konfesyjnej (Virginia Woolf, Anne Sexton, Theodore Roethke), jak i współczesnych reprezentantów rozrywki popularnej (Anthony Bourdain, Robin Williams, Chester Bennington). Ujęcie opisywanych wydarzeń w ramy jednego dnia sygnalizuje stale powtarzający się schemat ponurej monotonii: kolejna doba nie przynosi niczego diametralnie lepszego lub innego.
Czytelnikom przychodzi obcować z tyleż ciekawym, co komplikującym sprawy „my”; nieowocna okaże się próba jego zlokalizowania, gdyż odnosi się w zasadzie do każdego i każdej z nas – „My, ty, ja. Wszyscy”. Książkę otwiera asekuranckie wyznanie dotyczące quasi-autobiograficzności lub – za autorem – „łże-autobiograficzności” eseju. To pisanie tylko po trosze o sobie, szczególnie skupiające się jednak na głębi społecznego podłoża problemów i lęków. Daleka od klarowności pozostaje forma tego zapisu, którą autor (w rozmowie z Olgą Wróbel) sytuuje na styku powieści oraz eseju. O generacyjnym niedookreśleniu dowiadujemy się z przedniego skrzydełka okładki: „My, pierwsze pokolenie wyżu depresyjnego, pierwsze pokolenie zdiagnozowanej depresji, pierwsze pokolenie, które zna z doświadczenia mityczne wnętrza gabinetów psychiatrycznych, psychologicznych, psychoterapeutycznych. […] Pierwsze pokolenie, które zna dziwacznie brzmiące nazwy psychoaktywnych farmaceutyków”. Tabaczyński rysuje obraz celowo przejaskrawiony, podważając w ten sposób, wydawałoby się, powagę całego przedsięwzięcia. Imituje on ignorancki dyskurs publiczny przesiąknięty zafiksowaniem na punkcie pokoleniowej przynależności oraz wyjątkowości rozumianej przez pryzmat dziecięcej rywalizacji o pierwszeństwo. Często spotykane w lekturze dość pogardliwy humor oraz zjadliwa krytyka to jedno z głównych świadectw owego ruchu odzwierciedlania bezmyślnego masowego przekazu: „Że dla innych pokoleń znaczyło to taki sam egzystencjalny skandal, nie bardzo chce się nam wierzyć, ale i tak nas to niewiele obchodzi. […] To my zaczęliśmy o tym pisać powieści, recytować wiersze, a nawet śpiewać piosenki, a nie oni. A nawet jeżeli pisali, recytowali, śpiewali – słabe to było, letnie, mało lotne” (s. 160).
Siłą „Pokolenia wyżu depresyjnego” jest jego wielowymiarowość – umiejętne balansowanie między doświadczeniem osobistym a zbiorowym, przywoływanie cytatów i łże-cytatów z pieczołowicie wyselekcjonowanych tekstów kultury, i co może najistotniejsze: unikanie dekretowania jedynego słusznego źródła ocalenia. Tabaczyński, dotykając wielkiego tematu, rezygnuje z nader patetycznego oraz posępnego tonu. Jeśli istnieje pole do nieschematycznego pisania „depresyjnego”, to jest ono – moim zdaniem – naznaczone swojego rodzaju swobodą, umiarkowaną lekkością oraz naturalistyczną szczerością. Powracającym raz po raz stanem emocjonalnym, o którym pisze Tabaczyński, jest nuda. Nawet wyobraźnia nie potrafi z niej wyzwolić – obarczona neoliberalnymi dogmatami może jedynie chwilowo kreślić fantazmatyczne wizje wrażliwego na społeczne problemy systemu. O depresji wpisanej w Harvey’owskie „przestrzenie globalnego kapitalizmu” autor pisze szerzej w rozdziałach zatytułowanych: „Praca niewolnicza (1) Galernicy biur i fabryk” oraz „Praca niewolnicza (2) Bajka o Królowej Nudzie”. Opowiadając o pracy jako osi życia, która wymaga gorzkiej rewaloryzacji, przywołuje przykłady między innymi Davida Fostera Wallace’a, Marka Fishera oraz Antoniego Czechowa. Kiedy jednak mowa o stanowiskach, takich jak „akwizytor środków chemii domowej, tłumacz techniczny w międzynarodowej korporacji, wyżarzacz w elektrociepłowni, lekarz stażysta” (s. 160), na myśl nasuwa się raczej słynny esej Davida Graebera – „Fenomen gówno wartych prac” (opublikowany w tłumaczeniu Michała Michalskiego w „Nowym Obywatelu”). Tabaczyński, analogicznie do antropologa, wartościuje wymienione zawody nie przez pryzmat arbitralnej i moralnie nacechowanej rynkowej interpretacji, ale pełnych rozczarowań komunikatów samych pracowników. Niezadowolenie to jest wielopoziomowe – związane z nieuregulowanymi warunkami zatrudnienia, rodzajami spisywanych niechętnie umów, przedmiotowym traktowaniem, głodowymi pensjami, przygnębiającą atmosferą, wreszcie: dojmującym poczuciem bezcelowości wykonywanych zajęć. Z tego marazmu wytrąca na chwilę wyczekiwana przerwa na papierosa. Ciekawa jest paralela między przeciągającymi się w nieskończoność godzinami nicnierobienia w pracy a nużącą codziennością w cieniu przychodzących z zaskoczenia kryzysów psychicznych. Takie ujęcie ogniskuje myślenie o pewnego rodzaju niepełnym egzystowaniu – naznaczonym zarówno odrętwieniem, jak i stałym oczekiwaniem – które Pavese nazywa „okresem pośrednim” (s. 288). Nuda urasta do rangi autokratycznej władczyni, „która zaprzecza naszym marzeniom o oryginalności, unikalności, jednostkowości” (s. 294). Obecna jest także, zdaniem autora, w tym, jak tłamszone depresją umysł i ciało odbierają pornografię. Tłem tej recepcji jest współczesna hegemonia neoliberalizmu, u podstaw którego leży utowarowienie oraz komercjalizacja nie tylko aktu seksualnego, ale również towarzyszących mu emocji oraz uniesień. Punktem kulminacyjnym staje się, rzecz jasna, przeżywanie orgazmu.
Jakie ograniczenia możemy dostrzec w perspektywie zaproponowanej przez Tabaczyńskiego? Nie da się ukryć, że wizja rzeczywistości w „Pokoleniu…” to wizja wielkomiejska. Z wnętrza tej bańki wyłaniają się przygnębiające opisy pokrytych smogiem, zabetonowanych miast – długich sznurów samochodów i przytłaczających szklanych biurowców. Industrialna przestrzeń w początkowej fazie ewokuje nad wyraz negatywne emocje, by potem pozwolić je nieco okiełznać, uczynić oswojoną normą zrytualizowane czynności oraz gesty, które wykonujemy w drodze do pracy, szkoły, domu. Sprecyzować trzeba, że autor wyśmiewa ujmujący podział na miasto i wieś – tendencyjne wyodrębnienie surowej, depresjogennej aglomeracji oraz kojącej zapachami i dźwiękami sielankowej prowincji: „Wyłącznie miasto ma w sobie ten potencjał melancholii – nawet jeżeli nie jest tak naprawdę, to tak właśnie wymyśliliśmy i w to uwierzyliśmy, czyli że tak naprawdę jest” (s. 203–204). To kwestia kluczowa, której niejako implicite dotyka Tabaczyński; depresja jest tematem ponadklasowym, natomiast jej profilaktyka oraz leczenie nazbyt często zarezerwowane są dla uprzywilejowanej mniejszości. Wątek ten rozpatrywać należy na podwójnym poziomie: niezdolności finansowej do pokrycia kosztów leczenia oraz systemowego ignorowania ograniczonego dostępu do opieki psychiatryczno-psychologiczno-terapeutycznej w Polsce powiatowej. O ile wygodniejsze jest liberalne przekonanie o tym, że wieś i małe miasta leczą się same za pomocą uwznioślającej i wszechobecnej natury. Jakkolwiek by nie mówić o wzrastającej świadomości, a tym samym niknącej stygmatyzacji silnych aberracji nastroju, do realnego polepszenia sytuacji niezbędna jest gruntowna zmiana w niedofinansowanej służbie zdrowia; bez niej społeczny dobrostan psychiczny pozostaje wyłącznie fantasmagorią. Dodać należy także, że w „Pokoleniu…” otrzymujemy perspektywę zawężoną do doświadczeń heteronormatywnej klasy średniej, która manifestuje się najsilniej we fragmentach dotyczących małżeńskiego życia, pracy biurowej oraz wieloetapowego wchodzenia w fazę rodzicielstwa. W takim ujęciu kulturowa definicja męskości narzuca dyktat nierealistycznych norm efektywności oraz wydajności, zgodnych z paradygmatem fordystycznym, o którym czytamy w rozdziale „Szczyt godzin. Perwersje automobilizmu”. Autor sygnalizuje nam potrzebę dewaluacji motoryzacyjnego i maczystowskiego mitu, wedle którego samochód „nadal jest przedłużeniem męskiej jedynie anatomii” (str. 230). Obsesyjne dążenie do maksymalizacji produktywności stanowi fikcyjny pancerz przeciw odczuwaniu wewnętrznej pustki oraz zmierzeniu się ze sferą afektywną.
To kwestia kluczowa, której niejako implicite dotyka Tabaczyński; depresja jest tematem ponadklasowym, natomiast jej profilaktyka oraz leczenie nazbyt często zarezerwowane są dla uprzywilejowanej mniejszości
Na pytanie, kim jesteśmy, kiedy śnimy, pisarz odpowiada słowami Simona Morgana Worthama: „Na najdalszym krańcu snu można zatem odnaleźć coś w rodzaju własnej pierwotnej anonimowości, która tam na nas czeka, tego głębinowego innego, który mimo wszystko trwa w okolicy tych perfekcyjnych granic podmiotu” (s. 47). Tę podmiotowość Walter Benjamin definiował z kolei jako rodzaj przybranej maski, umożliwiającej nieodkrywalną w inny sposób percepcję. Sen jest w tym ujęciu podwaliną badań nad szeroko rozumianymi doświadczeniami transcendencji – wniknięciem w głąb oraz poza siebie, a także fundamentalnym zakwestionowaniem rozpatrywanego „ja”. Podobną myśl Tabaczyński formułuje w finalnym zdaniu „Pokolenia wyżu depresyjnego”: „Zwyczajna noc zawiera w sobie biografię (przeciągłe ziewnięcie) najprawdziwszą, niezależnie od (zieeeewnięcieeee) tego, co się komu śni…” (s. 315–318). Przebudzenia są zatem nie tylko pozbawione niewinności, ale także iluzoryczne: „Przeciągnął się jeszcze przez sen, wyprostował cały, wyprężył ciało, które w ten sposób deklarowało swoją – jakże pozorną – gotowość. Do czego? Do wszystkiego i niczego” (s. 56).
Książkę czytać możemy jako próbę kontestacji dotychczasowego sposobu przedstawiania zaburzeń psychicznych w kulturze. Skoro bowiem autorowi udaje się pisać na temat wymagający szczególnej wrażliwości w sposób efekciarski, a jednocześnie nietrywializujący i – co najistotniejsze – tworzący przestrzeń do refleksji, to dotyka on grząskiego gruntu z godną odnotowania uważnością. Depresja jest tu najsilniej pulsującą żywą tkanką, która odbiera bazowe poczucie sprawczości, a zatem także zdolność do doświadczania pełnowartościowego życia. Lektura ta ma stanowić zaczątek myślenia o tym, gdzie winniśmy szukać remedium oraz dlaczego pokłady skumulowanych w nas gniewu, żalu oraz sprzeciwu mają, szczególnie teraz, tak silny potencjał rewolucyjny.
Michał Tabaczyński
„Pokolenie wyżu depresyjnego", Korporacja Ha!art, Kraków 2019, s. 332.
Urodzona w 1998 roku.