29 marca 2020 r.
Bycie matką nie jest łatwe. Bycie matką w czasie pandemii bywa jeszcze trudniejsze. Od trzech tygodni pracuję zdalnie w zaciszu domowym. Taaak, w zaciszu (tu następuje atak histerycznego śmiechu). Radosna dwójka demontuje dom, mąż w pocie czoła zarabia, unikając jednocześnie osób kaszlących i gorączkujących, a ja trzaskam projekty, jedną ręką ściągając zadania domowe z zawieszającego się dziennika elektronicznego, drugą ręką wykonując zadania wysłane z przedszkola, a trzecią ręką przygotowując strawę dla wiecznie głodnych dzieci. O, kolejny mail z przedszkola. Zerknijmy, czym mnie teraz uraczą. Na razie hitem numer jeden jest propozycja przygotowania krecich tuneli z krzeseł i kocy, oczywiście w trosce o kondycję fizyczną dzieci. Postanowiłam, że nie oddam krzesła na ten cel, bo nie będę miała na czym pracować. Trudno, ucierpi kondycja. No to co mamy tym razem? O! O? Co? „Przygotuj ziemię do kwiatów doniczkowych, zdjęcia draceny, gardenii, paproci, kaktusa, storczyka, goździka, lawendy, piasek, łyżeczki i kubeczki plastikowe, konewkę z wodą, tacki, lupy, szkła powiększające, różnego rodzaju sitka, słoiki…”. Czy panie z przedszkola myślą, że mieszkam w sklepie ogrodniczym? Czytam dalej. „Dziecko bada przepuszczalność wody, określa i porównuje zapach mokrej ziemi i piasku, bada skład ziemi, wyszukując korę, łupiny i węgiel drzewny”. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, tylko pod osłoną nocy zrobić skok na osiedlową piaskownicę oraz opróżnić doniczkę z dogorywającym kaktusem, aby umożliwić dziecku rozwój przez duże R. Zrobię to tuż po tym, jak ściągnę zadania z geometrii z dziennika i skończę lekcję szydełkowania. Dlaczego szydełkowania? Bo to całe siedzenie w domu to przecież idealny okres na to, by zrealizować to wszystko, na co wcześniej nie było czasu (tu następuje drugi atak histerycznego śmiechu).
30 marca 2020 r.
– Mama, a wiesz, że live czytane od tyłu daje evil? – powiedział dziś Duży Rozbójnik. Zadumałam się nad tym stwierdzeniem. Ile w nim prawdy! Niektóre dni przecież aż śmierdzą złem. Na przykład dziś. Walkę rozpoczęłam o 7.00. Liczyłam na to, że radosna dwójka pośpi dłużej. Nie wiem, skąd było we mnie tyle optymizmu. Wstali ze mną. Nakarmiłam, wyznaczyłam zadania i odpaliłam służbową pocztę. Pięć godzin, trzy wideokonferencje i dwie kłótnie o klocki później zorientowałam się, że nadal mam na sobie spodnie od piżamy. Czy warto je jeszcze przebrać? Hm…
Udało się ściągnąć wszystkie zadania od razu. Ale szczęście zburzył telefon od M.:
– Znasz Ibrahima ibn Jakuba? – zapytała bez owijania w bawełnę. Zgłupiałam w pierwszej chwili i zaczęłam się zastanawiać, skąd mogę go kojarzyć. Z dzielnicy?
– To lepiej się zainteresuj – parsknęła śmiechem.
Okazało się, że jednak czegoś nie ściągnęłam. Lekcja historii miała dwa załączniki. Duży Rozbójnik od razu zaczął jęczeć na temat tego, jak nauczyciele zatruwają życie dzieciom, a chwilę później dał o sobie znać sąsiad. Od miesiąca robi remont generalny, a od trzech tygodni codziennie wierci. Podejrzewam, że realizuje jakąś wizję artystyczną i w całym mieszkaniu planuje ażurowe ściany. Inaczej nie da się zinterpretować tej miłości do wiertarki. Ile ja mam szczęścia w życiu, że akurat w czasie izolacji mam za ścianą takiego towarzysza. Czym sobie na to zasłużyłam? W związku z wierceniem Mała Rozbójniczka robiła zadane szlaczki w nausznikach. Nie pomogło. Po krótkiej histerii na temat „Dlaczego on tak hałasuje, gdy ja muszę się skupić” porzuciła szlaczki i włączyła ulubioną piosenkę o planetach, które krążą wokół Słońca. Mimo że pieśń ta posiada niewątpliwie uroczą melodię i wartościowy przekaz, mam drgawki, gdy ją słyszę. To chyba z nadmiaru bodźców. Gdy ktoś kiedyś zapyta mnie, z czym kojarzy mi się czas pandemii, zaśpiewam na całe gardło „W Układzie Słonecznym wirują planety…”.
Tak, dziecko, czasem życie równa się zło.
31 marca 2020 r.
„Drodzy rodzice, chcąc urozmaicić Wam czas spędzany w domu i zachęcić do przygotowania zdrowych posiłków, przesyłamy przepisy na potrawy, które dzieci z ochotą zjadają w przedszkolu”. Nieee, no niemożliwe! Ktoś chce jeszcze bardziej urozmaicić mój czas? A to się tak da? Weźmy dzisiejszy dzień jako przykład. Uczestniczyłam, najpierw jako postronny świadek, w następującej dyskusji na temat o znaczeniu strategicznym.
– Ja mam trudniej, bo muszę wyciąć bociana.
– To ja mam trudniej, bo muszę liczyć zadania z matmy.
– Nieprawda.
– Prawda.
– Nie-e.
– Ta-ak.
– Mamaaa, a ona mówi, że wycinanie bociana jest trudniejsze niż liczenie skali!
Wezwana do odpowiedzi, jak ten Salomon, król mądry i roztropny, pochylona nad klawiaturą służbowego laptopa, wydałam werdykt:
– W tym konkursie, drogie dzieci, zwyciężam ja. A wiecie dlaczego? Bo jednocześnie robię bociana, zadania o skali i pracuję.
Co więcej, oprócz bociana i korepetycji ze skali mam dziś na koncie współtworzenie pisanki z papieru (technika), asystę przy sadzeniu owsa na mokrych wacikach kosmetycznych (przyroda), kontrolę jakości w obszarze rzeczowników policzalnych i niepoliczalnych (angielski) oraz audyt w zakresie pisania litery J (hm… kaligrafia?). Z wrodzonej skromności nie wspomnę o wszystkich zadaniach służbowych, jakie udało mi się dzisiaj wykonać. Moje życie jest naprawdę bardzo urozmaicone, a gdy skończy się izolacja, zgłoszę się z tym wszystkim do jakiegoś talent show.
Ach, nie mogę zapomnieć o sąsiedzie. On też dba o atrakcje. Zaczynam podejrzewać, że zamontował gdzieś w naszym salonie kamerę. Bo inaczej skąd by wiedział, kiedy dzieci siadają do lekcji? Za każdym razem gdy dziatwa swe główki pochylała nad książkami, włączał udar. Czary!
Kończę, muszę w celu dalszego urozmaicania czasu usmażyć placki ziemniaczano-cukiniowe, zrobić domowy kisiel i upiec ciasteczka owsiane z żurawiną. Coś czuję, że świt zastanie mnie przewieszoną przez piekarnik niczym ręcznik kuchenny.
1 kwietnia 2020 r.
To był moment, na który czekałam cały dzień. Myśli od rana (i to wczesnego, bo moja rozregulowana radosna dwójka wstała po 6.00) biegły właśnie w jego stronę. Dlatego też z pokorą i subtelnym uśmiechem przetrwałam dwa spotkania w formule wideo. Z niesamowitą cierpliwością sprawdzałam, czy informacje o Janie Zamoyskim na karcie pracy nie odbiegają za daleko od prawdy historycznej. Radośnie kreśliłam na kartce czarne linie udające druty elektryczne, na których rozsiąść się miały za moment różnobarwne ptaki i to koniecznie według zadanego wzoru. Nawet nie zdenerwowałam się, gdy dziennik elektroniczny zaczął kaprysić jak nieznośna pannica przy odsyłaniu zadania domowego z matmy. Nie odważyłam się jedynie zaśpiewać piosenki o porach roku przesłanej przez panią od angielskiego.
Gdy odpisałam już na wszystkie maile, odpowiedziałam na wszelkie wątpliwości dotyczące szkolnych i przedszkolnych zadań, wstałam z trzaskiem kolan od stołu w salonie, gdzie mieści się aktualnie moje biuro dowodzenia światem. Pomalowałam rzęsy i usta, uczesałam włosy. Zmieniłam spodnie od dresu na blue jeans. Jeszcze odrobina perfum i ulubione kolczyki. Czułam się jak przed randką. Na koniec wybrałam ulubiony szalik, założyłam kurtkę, buty też, i wreszcie zrobiłam to, na co tak czekałam. Poszłam do paczkomatu! Po trzech dniach niewoli to było naprawdę coś. Świeciło słońce i było prawie normalnie.
2 kwietnia 2020 r.
Z mojej wysokiej wieży spostrzegłam, że kolejka pod sklepem wielkopowierzchniowym wyraźnie się zmniejszyła. W związku z tym w pogardzie mając słońce palące, mrozu kolce i przepisy BHP, pognałam z siatami ku półkom zapełnionym dobrem rozmaitem, papierem toaletowym, ryżem i makaronem. Na miejscu sytuacja nie wyglądała już tak tęczowo, ale stanęłam grzecznie dwa metry za ostatnią osobą w kolejce wijącej się jak wąż po parkingu. I wtedy się zaczęło.
„Pani, ja tu już stoję od dwudziestu minut i nic się nie rusza, ciekawe ile kas otworzyli. Powinni więcej. A w środku sami młodzi. A przecież miało być dla seniorów. Co? A która to jest godzina? Dwunasta dwadzieścia pięć. No tak, ale jak byłem w aptece przed dwunastą, to w kolejce sami juniorzy. Brak im dyscypliny, powiem pani, tym juniorom. Ja tu jeszcze będę stać a stać. Nic się nie rusza, widzi pani, a ten minister edukacji to zwariował. Każe dzieciom wysłać zadania. Jak dziecko jest w pierwszej klasie, to czytać nie umie. Więc ta matka musi z nim siedzieć i czytać. Obrazki powinni wysyłać. No nic się nie rusza. Ile osób jest w środku? I ci maturzyści. Dlaczego oni im nie powiedzą, że matur nie będzie. Ten rok szkolny można między bajki włożyć. No czemu ten facet nikogo nie wpuszcza. Powinni wpuszczać jednocześnie po dziesięć osób. W ogóle nie dbają o klientów. Gdyby im zależało, to by więcej kas otworzyli. W dupie nas mają, pani widzi. O, jeden wyszedł. Coś się rusza nareszcie. Ja w tym sklepie półtorej godziny stracę. I wie pani, jak wczoraj jechałem, to takiej kolejki nie było. Była dłuższa. Ja pójdę po wózek, ale zaraz wrócę. No, jestem z powrotem. Dwie osoby wyszły, ale wypuścili tylko jedną. Ja pani coś powiem, to jest skandal… Cały ten wirus, o ktoś znowu wyszedł. Może więcej kas otworzyli…”.
W tak uroczym towarzystwie stałam czterdzieści minut, nie mając szansy powiedzieć panu, że wyszłam z domu, żeby odpocząć w ciszy od nadających jak radio Wolna Europa dzieci, które mówią do mnie jednocześnie i to o tematach tak odległych, że mój biedny umysł więdnie jak ten kwiat, o którym zapomniałeś, że wciąż stoi na balkonie. Na bogów, ja chciałam po prostu pobyć chwilę bez ludzi, którzy do mnie mówią. I przy okazji kupić żółty ser.
5 kwietnia 2020 r.
Są takie zadania na spostrzegawczość „znajdź dziesięć szczegółów, którymi różnią się dwa obrazki”. W zależności od poziomu trudności są to różnice typu: bałwan tu ma trzy guziki, a tam dwa, dziewczynka tu nosi czerwony kapturek, a tam niebieski berecik, zebra tu chwali się dziesięcioma paskami, a tam dwunastoma. Ale ja proponuję zadanie na najwyższym poziomie trudności. Uwaga: czym w czasie korony różni się niedziela od poniedziałku? Tak, wiem, nie ma zadań w dzienniku elektronicznym. Choć oczywiście są tacy, którzy w niedzielę nadrabiają zaległości. Na przykład my robiliśmy dziś makietę skrzyżowania na technikę. Bristol furczał jak złoto! Ale co jeszcze? Jakie inne różnice dostrzegacie? Przy założeniu, że dzieci będą współpracować, w niedzielę można dłużej pospać. Ale wiadomo, jak to z dziećmi. One kompletnie nie rozumieją, po co spać dłużej akurat w weekend. Jadę dalej. Można obejrzeć rodzinnie film. My próbowaliśmy dziś śledzić losy bohaterów „Króla lwa”. Film, który trwa prawie dwie godziny, my oglądaliśmy przez ponad trzy. Radosna dwójka żądała jedzenia regularnie co dwadzieścia minut, więc robiliśmy przerwy na przygotowanie popcornu czy na obranie jabłek. Starszy Rozbójnik skutecznie zagłuszał dźwięki sawanny, komentując, czym ta wersja filmu różni się od starej (może też grał w „znajdź dziesięć szczegółów”?), a Młodsza Rozbójniczka raz po raz zamykała oczy ze strachu, by za chwilę pytać, o co chodzi i kto nie żyje. Czułam się, jakbym oglądała wersję reżyserską „Władcy pierścieni”. Co jeszcze? Już wiem, w niedzielę można poleżeć i poczytać książkę. I zaiste, starałam się to zrobić, schowałam się nawet w sypialni, ale po dziesięciu minutach musiałam rozdzielić przedstawicieli dwóch plemion walczących o dominację na korytarzu. Cóż zatem mogę powiedzieć? Piątek, świątek czy niedziela, karuzela, karuzela…
6 kwietnia 2020 r.
To był jeden z tych dni, kiedy ma się ochotę zionąć ogniem i patrzeć z radością, jak wszystko wokół pięknie płonie. I to wcale nie przez pracę. Radosna dwójka była w formie już od rana. Zaczęli się kłócić przy śniadaniu, a skończyli grubo po obiedzie. Tematy sporu były rozległe niczym australijski interior. I tak samo suche. Starcie skończyło się, kiedy Młodsza Rozbójniczka poszła do swojego pokoju bawić się w „Twoja twarz brzmi znajomo”. W show występowały pluszaki, a moje wszechstronne dziecko było jednocześnie prowadzącą, charakteryzatorką, jurorką i DJ-em. W związku z tym mam teraz do wyprania kosz maskotek wymalowanych pomadkami i nienawidzę piosenki Tercetu Egzotycznego, którą z nieznanych mi przyczyn jurorka bardzo sobie upodobała. Natomiast w salonie w tym czasie rozgrywała się grecka tragedia. Starszy Rozbójnik jęczał i wił się przy laptopie. A ponieważ jęczenie i wicie się zajmuje mu zawsze sporo czasu, zadania ze szkoły robił dziś przez pięć godzin z przerwami na posiłki. Walnęłam w końcu emocjonalną przemowę o dzieciach z XIX wieku, które nie mogły się uczyć i w wieku trzech lat szły do pracy, w której czyściły kominy zawieszone na sznurach przez kominiarza albo w koszach na plecach nosiły węgiel w kopalni. Sama się wzruszyłam, bo oczami wyobraźni ujrzałam tych małych kominiarczyków. Rozbójnik tak zmotywowany (lub przerażony szaleństwem matki) szczęśliwie dobrnął do końca zadań. Ale wieczorem okazało się, że pominął matematykę. Nastąpił więc drugi akt wicia się. Jedno z zadań wymagało użycia atlasu lub mapy Polski. Mapa spoczywa od wakacji w samochodzie, a samochód spoczywa na parkingu, więc z czeluści zapomnienia wyciągnęłam mężowski atlas świata, w którym są jeszcze takie kraje, jak Jugosławia i Czechosłowacja. Potem zostało tylko obfotografować zadania, wrzucić zdjęcia do pliku i wysłać wszystko via dziennik elektroniczny (#kocham) do nauczyciela. Teraz siedzę i zastanawiam się, co zrobić, żeby jutrzejszy dzień był lepszy. Hm, ciekawe, czy w sieci można kupić chloroform…
7 kwietnia 2020 r.
Chcę napisać dziś tryskający optymizmem post. Dlatego postanowiłam, że wyliczę wszystko, co mam, dzięki temu, że siedzę sobie w domu od czterech tygodni. Przedstawiam zatem listę darów losu od koronawirusa.
1. Fryzura, jakiej pozazdrościłby mi wokalista Europe lub młody Jon Bon Jovi. Gdy fryzjer zamknięty na głucho, włosy harcują. To trudna relacja, ale odrost powoli staje się moim przyjacielem. Przy okazji wpadałam na pomysł na niezły biznes: mycki przykrywające odrost, takie z możliwością dopasowywania do jego wielkości.
2. Możliwość podróży w czasie. W dni robocze czuję się jak guwernantka z XIX wieku zatrudniona do nauki pańskich dzieci. Śpiewam, tańczę, recytuję, objaśniam i klaruję, a czasem mam ochotę walnąć linijką po łapach.
3. Szansę na testowanie własnej cierpliwości. Tu zdecydowanie wiele jest jeszcze do zrobienia. Pominę milczeniem.
4. Większa tolerancja na bałagan. Okruchy, brudne kubki, klocki lego, farby plakatowe na panelach. Trudno, nie rusza mnie to. Przynajmniej tak sobie powtarzam, kierujac wzrok ku wyżynom, ponad poziom chaosu. Byle do soboty.
5. Osiem nowych książek, które kupiłam, żeby dobrze wykorzystać czas izolacji. Na razie udało mi się przeczytać jedną. Powód: patrz punkt 2.
6. Dwie sukienki z wyprzedaży. Trafiły do mnie, bo pomyślałam: „a co mi tam, może w przyszłym miesiącu już mnie nie będzie stać”. W jednej będę brylować w kuchni, w drugiej pokażę się na balkonie.
7. Właśnie, balkon! Odkrywam go na nowo. Wyprawa tam jest niczym wycieczka na łono natury w czasach przedkoronnych. Obserwuję ptaki, chmury i przejeżdżające samochody. Dziś rano przyjechała nawet śmieciarka – ale się działo! A gdy ostatnio wieszałam pranie, usłyszałam „Apelujemy zostańcie w domach…”. Czy balkon to jeszcze dom czy już nie?
8. Trzy kremy na noc kupione, bo… Właściwie nie wiem po co. Może szykuję się podświadomie na noc polarną?
9. No i pamiętnik mam!
8 kwietnia 2020 r.
Ludzie mają rożne pasje. Jedni zbierają pudełka po zapałkach, inni kolekcjonują płyty Diany Ross. A pani z przedszkola, która codziennie wysyła zadania dla Młodszej Rozbójniczki, jest zapalonym ornitologiem i tą pasją chce zarazić i dzieci, i rodziców. Skąd ten wniosek? Odkryłam to w trakcie badań (chyba jakościowych) przeprowadzanych w terminie od początku izolacji do dziś. Poniżej lista „ptasich” zadań.
1. Praca plastyczna „Jaskółka” z rolki od papieru toaletowego (wiadomo, jak cenna to zdobycz), sznurka i kartki.
2. Przygotowanie przez rodzica sylwetek ptaków. Dziecko ma zgadywać, czy to wrona czy to wilga. W moim wykonaniu wszystkie ptaki wyglądają tak samo, czyli jak kaleki wróbel.
3. Oglądanie zdjęć ptaków, opisywanie ich wyglądu i znów – a jakże – rozpoznawanie gatunków. To taka lajtowa wersja poprzedniego zadania dla mniej zdolnych rodziców.
4. Pogadanka na temat roli piór w życiu ptaka. Próbowałam zapytać o to gołębia, ale nie chciał ze mną gadać.
5. Zabawa matematyczna o wdzięcznej nazwie „Ptasi koncert”, czyli zgadnij, ile ptaków przyleciało, „Ptaki na sznurku”, czyli ile ptaków przyleciało tym razem na sznurek oraz „Zgadnij, ile jest piór” (tłumaczenie zbędne).
6. Praca plastyczna „Ptasie gniazdo” ze ścinków gazet.
7. Zagadki słowne o ptakach.
8. Zabawa rozwijająca wyobraźnię „Gdybym umiał latać to…”. Ciśnie się na usta odpowiedź: „to bym stąd odleciał” w wersji z wulgaryzmem.
9. Zabawa ruchowa „Jaskółka” oraz zabawa ruchowa „Bocian”. Czuję, że to dwa ulubione ptaki pani z przedszkola.
10. Zabawa ruchowa „Ptaki – do gniazd” z użyciem szarf.
11. Zabawa orientacyjna „Kurczaki do koszyczka”. Gdzie mam je w tym koszyczku zanieść? Nie wiadomo. Mam nadzieję, że nie do ubojni.
12. Wspólne szukanie odpowiedzi na tak ważkie pytania, jak: „co robią ptaki wiosną?” oraz „kto to jest ornitolog?”. Ja już wiem – pani z przedszkola. Plus filozoficzne zagadnienie do rozważenia: „dlaczego ptaki umieją latać, a ludzie nie potrafią?”.
13. Praca plastyczna „Ptaszek”, czyli zrób bociana z kółek, trójkątów i kwadratów (wyczuwam inspirację piosenką Dawida Podsiadły).
14. Zabawa ruchowa „Bocian i wrony”. Czy ktoś wie, co łączy te ptaki?
15. Zabawa ruchowa „Taniec kurcząt” z wykorzystaniem muzyki poważnej, a mianowicie utworu Musorgskiego „Taniec kurcząt w skorupkach”. Kształcimy młodych melomanów.
16. Wspólna analiza wierszy „Ptaszek opowiada” oraz „Ptasie radio”.
17. Dyskusja na temat tego, jaką rolę odgrywają ptaki w życiu człowieka. Już odpowiadam: w moim coraz większą.
18. Zapoznanie dziecka z popularnymi przysłowiami związanymi z ptakami, na przykład: „jak przylecą żurawie, można bydło paść na trawie” albo „widzisz bociana w wodzie, nie myśl o pogodzie”. Ja już widzę tylko ciemność.
20. Manipulowanie kolorowymi piórkami i ustalanie wyników dodawania. Nareszcie przydadzą się na coś te wszystkie moje boa i kapelusze z piórkiem. Oskubiemy i policzymy.
21. Tworzenie akompaniamentu do refrenu piosenki o skrzydlatych mieszkańcach lasu z wykorzystaniem drewnianych narzędzi kuchennych. Tak, tylko tego mi brakowało.
Czy to ja oszalałam? O nie, widzę orła cień…
9 kwietnia 2020 r.
Dziś miałam urlop – tak samo jak dziennik elektroniczny. W ramach rekreacji spędziłam na balkonie cztery godziny, w trakcie których piłam kawę, karmiłam dzieci ciastkami i przeczytałam na głos trzy części przygód Lassego i Mai. Nie słyszałam nawet za bardzo sąsiada, który dziś w grafiku miał wyważanie drzwi ciężkim sprzętem. W związku z tym uroczym piknikiem moje przywiązanie do balkonu mocno przybrało na sile. Memy głoszą, że Szekspir napisał w trakcie zarazy swoje słynne sonety. Pozazdrościłam geniuszowi i na fali czułości i wzruszeń stworzyłam poema. Uwaga, czapki z głów, oto one.
Na co mi zoo, a w owym zoo słonie?
Mam ciebie, balkonie!
Na cóż piknik na natury łonie?
Mam ciebie, balkonie!
Na co spotkania w przyjaciół gronie?
Mam ciebie, balkonie!
Na co rowery, rolki i konie?
Mam ciebie, balkonie!
Na co gór szczyty i morza tonie?
Mam ciebie, balkonie!
Gdzie jest tron mój, tron matki w koronie?
On lśni na balkonie!
Kurtyna.
PS. Próbowałam jeszcze gdzieś wcisnąć wers o „w Westeros Żelaznym Tronie” oraz „na dnie mokrym glonie”, ale zrezygnowałam. Chyba dobrze.
10 kwietnia 2020 r.
Drugi dzień detoksu. Oko jakoś nie skoko, a żyłka na czole wycofała się i chyba poszła spać. Z twarzą jasną jak poranek i sercem otwartym niczym sklep całodobowy znoszę trudy izolacji, walkę o ogień w pokoju jeźdźców apokalipsy (mieszkają ze mną Głód i Wojna) oraz lecące na okrągło cztery piosenki zespołu, który nagle pokochała Młodsza Rozbójniczka. Jeszcze tydzień temu podśpiewywała „W Układzie Słonecznym wirują planety”, a dziś jest fanką boysbandu. Jak te dzieci szybko dorastają! Nie krzyczę, nie płaczę (te cztery łzy w trakcie słuchania ścieżki dźwiękowej z „Braveheart” się nie liczą), nie mamroczę przekleństw w rękaw. Wychodzi na to, że moje życie rujnuje nie tyle korona, co dziennik elektroniczny i praca. Oraz ta szalona pani z przedszkola i jej ptaki. W tej chwili nie przejmuję się nawet tym, że nie zrobiłam wielkich przedświątecznych porządków, że brud na oknach pamięta dobry rok 2019, że nie będzie sałatki jarzynowej, żuru i innych takich. Kompletnie nie mam wyrzutów sumienia, że dziś też pół dnia przesiedziałam na balkonie i czytałam jakże burzliwe dalsze przygody Lassego i Mai. Ha! Nawet opaliłam sobie dekolt. A swoją drogą, wyobrażacie sobie, jak my będziemy wyglądać po tygodniach noszenia maseczek zawsze i wszędzie? Tacy opaleni tylko w okolicach oczu i na czole?
I tak sobie myślę, że jak to wszystko się skończy, to będę biegać po lesie i chodzić po górach. Pić kawę w kawiarni i jeść lody w lodziarni. Spotykać się z ludźmi i cieszyć się każdą spędzoną wspólnie minutą. Tak właśnie będzie! I tego życzę sobie i innym z okazji Świąt.
15 kwietnia 2020 r.
Nie jestem jedyną wariatką w okolicy. Nie tylko ja myję podłogi, zamiast uwalić się na kanapie z książką. To wielka ulga. M. przyznała się wczoraj, że w wielkanocną niedzielę sprzątała szufladę, do której zabierała się od kilku miesięcy. K. napisała, że w Lany Poniedziałek ogarnęła szafę z ciuchami dzieci. A I. wyznała, że nocami piecze chleb. Może na to też powinni wynaleźć szczepionkę? Szczepiliby wszystkie Matki Polki Czyścicielki (przyznaję od razu, że ukradłam to określenie i że jego autorką jest M.P.).
Dziennik powrócił. Na razie dawkuje mi emocje, ale czuję, że się rozkręci. Opowiadałam dziś Starszemu Rozbójnikowi o tym, jakie wrażenie na wrogach robiła szarża husarii. Jak im te pióra szumiały, jak wygrywali bitwy. Odpaliłam nawet filmik – ten fragment „Ogniem i mieczem”, w którym Skrzetuski (ach..) rusza na odsiecz Zbarażowi. Skrzydlaci rycerze też tam byli, choć Skrzetuski zdecydowanie bardziej skupiał moją uwagę. Pokazałam dziecku Kozaków. Komentarz: „Mama, no co Ty? Przecież kozak to taki gościu, który jest pro” trochę mnie spowolnił, ale szarżowałam dalej. Niczym ta husaria. Opowiedziałam o Tatarach i janczarach. Mój bieg ku glorii i wiktorii przerwała Młodsza Rozbójniczka pytaniem: „Mama, a tata też jest Tatarem? Też tam był?”. Ależ oczywiście.
Od jutra chodzimy w maseczkach. I to wszędzie. Nawet wynosząc śmieci, będziemy wyglądać jak bracia Dalton planujący napad na bank. Na szczęście K. uszyła mi maseczkę ze wzorem, który wybrał dla mnie znany stylista. Piękne kwiaty prosto z tatrzańskich łąk. Może dzięki nim będę wyglądać bardziej jak siostra Dalton.
PS. Pani z przedszkola przerzuciła się z ptaków na inne kręgowce. Na razie nie zdradzam szczegółów. Rozpoczęłam obserwację, a o wynikach poinformuję wkrótce.
22 kwietnia 2020 r.
Ale miałam dziś sen! Jego fabuła była totalnie fantastyczna, jeśli spojrzymy na obecne warunki naszej smętnej egzystencji. W tym śnie byłam u… fryzjera! Występowała w nim E., najlepszy fryzjer świata, z którą jestem w usługowym związku od 13 lat. E. wpuściła mnie do salonu jakimś bocznym, tajnym wejściem. Siedziałam w fotelu, kawka w ręce, ironizowałyśmy jak zawsze, ona odprawiała swoje czary. Tymczasem za wielkim oknem wystawowym kłębił się tłum ludzi zachowujących się jak rasowe zombie. Walili pięściami w szybę i krzyczeli morderczo: „Fryzjer! Fryzjer! Fryzjer!”. Obudziłam się szczęśliwa, bo kolor wyszedł cudowny. A potem spojrzałam w lustro i przywitałam się z moim przyjacielem –_odrostem.
Nawiązałam kontakt z sąsiadem. Starszy Rozbójnik miał wczoraj sprawdzian z matmy. Ponieważ sąsiad hulał z koleżanką wiertarą, poszłam poprosić, żeby zrobił przerwę między 16.00 a 16.45, by dziecię mogło się skupić.
– Ależ oczywiście, ja już na dziś i tak kończę – odpowiedział grzecznie. – Gdyby pani potrzebowała, proszę dać znać, to będę robił przerwy. Sąsiad z dołu do mnie pisze SMS-y, jak ma wideokonferencję.
– Doceniam, ale ja mam tyle spotkań online, że jeśli będzie pan robił takie przerwy, nigdy pan nie skończy tego remontu – podziękowałam, dodając w myślach: „a na happy endzie nam obojgu zależy”.
– Ale naprawdę, proszę pisać śmiało – skłonił się elegancko.
– Myślę, że to się nie uda – uśmiechnęłam się uprzejmie.
– Ale to nie problem – naciskał.
– No dobrze, na przykład jutro mam spotkania od 9.30 do 13.30 – wyznałam.
I tu mina sąsiada mocno zrzedła.
– Aaa, to rzeczywiście – wybąkał – nie da się.
Ano tak, nie da się. Dużo ostatnio nie da się.
Tak więc dziś w czasie moich wideospotkań sąsiad wiercił. A żeby atrakcji było jeszcze więcej, za moimi plecami co jakiś czas przebiegała Młodsza Rozbójniczka w okularach przeciwsłonecznych, nausznikach i płaszczu z koca spiętego klamerkami. Tak właśnie pracuje się zdalnie!
23 kwietnia 2020 r.
Zauważyłam dziwną zależność. Gdy tylko ktoś do mnie dzwoni albo zaczyna się spotkanie online, zainteresowanie dzieci moją osobą gwałtownie wzrasta. Nagle muszą mi powiedzieć o tym, kto ukrywa się pod maską Lodowego Ninja, domagają się jedzenia, bo zaraz, biedaczyska, umrą z głodu, lub wyciągnięcia z szafy farb i bloku, bo czują natchnienie i właśnie teraz stworzą wiekopomne dzieło na miarę Rembrandta przynajmniej. W takiej sytuacji na migi lub srogim marszczeniem brwi (oj, będą zmarszczki!) pokazuję im, aby odeszli i przez jakiś czas nie wracali. To nie działa. Zamykam drzwi – forsują je bez problemu. Mówię: „nie teraz” – nie reagują. Czy można to zaliczyć jako prześladowanie? Czy mogę starać się o dodatek za pracę w warunkach szkodliwych?
24 kwietnia 2020 r.
Nie wiem, kiedy minął tydzień. Dni zlewają się w jedno. W środę myślałam, że jest wtorek. Czwartek niczym nie różnił się od poniedziałku. Odkąd zabrakło punktów kontrolnych w postaci wyjścia do pracy, środowego „dance treningu” z M. czy lekcji karate Starszego Rozbójnika, żyję jak w kisielu. Na szczęście piątek nadal przynosi nadzieję i wytchnienie. Dzieci miały dziś dzień zażartych dyskusji. Rozpoczęły od tradycyjnej w czasie izolacji kwestii, kto ma trudniejsze zadania. Tym razem na ringu starła się litera J z Tadeuszem Kościuszką. Jak w „Celebrity Deathmatch”. Kto tak jak ja pamięta ten program, ten starzec. Nastąpił też ciąg dalszy wczorajszej dyskusji na temat plastiku. Młodsza Rozbójniczka z premedytacją powtarza, że plastik robi się z zepsutych jabłek. Starszy Rozbójnik nie dostrzega, że to prowokacja, i daje się wciągnąć w pułapkę. Ale przyznaję, że również wzięłam udział w burzliwej dyspucie na temat zasad obowiązujących rowerzystów. Starszy Rozbójnik uparcie twierdził, że jest coś nie tak z quizem na ten temat (lekcja techniki). Po kilkunastu minutach słownych utarczek okazało się, że to nie quiz słabuje, tylko umiejętności czytania. Dziecię przeczytało, że rowerzystom dla bezpieczeństwa zaleca się zakładanie na głowę klaksonu. W końcu udało mi się doczołgać do 16.30, a gdy zamknęłam służbowy laptop, w domu zagościła harmonia. Dzieci w pełnej zgodzie zaczęły się bawić, a ja stałam się innym człowiekiem, wróżką z krainy łagodności. To mnie przeraziło, bo jedno „pstryk” sprawiło, że pan Hyde na powrót stał się doktorem Jekyllem. Czy to ten komp wydziela jakieś szkodliwe promieniowanie? Czy to jednak ze mną coś nie tak? Muszę nad sobą popracować, bo szkoły będą zamknięte przez kolejny miesiąc. Ale pomyślę o tym jutro, jak mawiała Scarlett O’Hara. Tymczasem WEEKEND!
27 kwietnia 20120 r.
Podobno każdy dzień jest nową podróżą. A podróże kształcą. Spojrzę zatem na dzisiejszy dzień z takiej właśnie perspektywy. W trakcie moich wojaży przez ten poniedziałkowy dzień nauczyłam się że:
1. Spotkania online nie powinny trwać dłużej niż 60 minut. Czy ktoś mógłby powiedzieć o tym niektórym osobom z mojej firmy?
2. Starszy Rozbójnik uważa, że traci połowę życia na naukę. Co chciałby robić z zaoszczędzonym czasem, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że drugą połowę życia traci na marudzenie.
3. Bardzo dobrą metodą uczenia ułamków jest tłumaczenie ich na podstawie podziału pizzy. Skutkiem ubocznym jest to, że dzieci natychmiast stają się głodne.
4. Wróżka z krainy łagodności jest w stanie wytrzymać bez krzyku, jeśli nie słucha, co dzieci do niej mówią. Ignorowanie to droga ku harmonii. Ciekawe jak długo…
5. Pisanie paluszkiem literek w rozsypanej na talerzu mące zajmuje uwagę dziecka tylko przez 5 minut. Potem trzeba dwa razy dłużej sprzątać. Nie kalkuluje się.
6. Po ścieżce rowerowej można ciągnąć sanki. Nawet w pełnym słońcu, w kwietniowe popołudnie. Bo kto zabroni? Panią ze sankami spotkałam w czasie rowerowej przejażdżki. Szła sobie, a za nią na sznurku jechały sanki. Starszy Rozbójnik też ją widział. Od razu go o to zapytałam w obawie, że mam halucynacje. Jakaż historia się za tym kryje? Kupiła je na wyprzedaży i ciągnęła do domu? Udawała, że to pies? Dostała je w prezencie? Znalazła w krzakach i postanowiła przygarnąć? Straciła rachubę czasu i nie ogarnia już, czy to poniedziałek, czwartek czy grudzień? Zwariowała w czasie izolacji? A co jeśli wszyscy tak skończymy? To jak? Do zobaczenia na ścieżce rowerowej? Tylko nawoskujcie porządnie płozy!
28 kwietnia 2020 r.
Kwiat lotosu przywiędł dziś około 13.00. A trzymałam się dzielnie przez cały ranek. Panowałam nad sobą, gdy Starszy Rozbójnik nagle stracił orientację, gdzie znajdują się jego ubrania. Zdarzają mu się takie ataki amnezji i wtedy muszę przypomnieć, że ciuchy trzymamy w szafie, a nie na przykład w lodówce lub na balkonie. Gdybym tego nie zrobiła, pewnie uczestniczyłby w lekcji online w piżamie. Choć teraz myślę, że to i tak nie ma znaczenia. Byłam spokojna, gdy Młodsza Rozbójniczka odmówiła robienia zadań z przedszkola, bo są nudne (dziewczyna ma trochę racji) i gdy kuchnia tonęła w cieczy pochodzącej z kolejnego eksperymentu według jej pomysłu. Dzisiejsze doświadczenie miało pokazać, co się stanie z cytryną w osolonej wodzie. Nic się nie stanie z cytryną, natomiast podłoga będzie się lepić. Jednak gdy w czasie rozmowy służbowej zaczęli się bić poduszkami i pokrzykiwać, mój spokój zaczął się ulatniać. O 13.00 oznajmiłam, że jestem bardzo rozczarowana ich zachowaniem (no, może to były trochę inne słowa, ale sens właśnie taki), po czym zamknęłam się w sobie i przestałam odzywać. Pracowałam z sypialni i słyszałam rozmowę o tym, co teraz zrobią, żeby polepszyć mi humor. Na stole były różne propozycje, łącznie ze zbudowaniem dla mnie różdżki z klocków i przebieraniem się za Harry’ego Pottera. Skończyło się na ścieżce z karteczek samoprzylepnych, które skierowały mnie do szafy. A w szafie był bilet na darmowy masaż. I jak tu się na nich gniewać? Co więcej Starszy Rozbójnik nagle nauczył się zmywać naczynia. Cuda w tej pandemii, cuda. Niby śmiesznie, ale w sumie smutno. Dzieci niewybiegane i znudzone, rodzice zmęczeni i zirytowani. A wszyscy niepewni, co będzie dalej. Otworzą przedszkola czy nie otworzą? A jak otworzą, czy puścimy tam dzieci? Wrócimy do szkoły przed wakacjami czy we wrześniu? Wyjedziemy na urlop czy nadal będziemy udawać letników na balkonach i zazdrościć posiadaczom majątków ziemskich, działek i ogródków? Oszalejemy za tydzień czy dopiero za miesiąc? Póki co mogę być pewna tylko tego, że jutro na obiad pulpety.
29 kwietnia 2020 r.
Takiego zadania z przedszkola jeszcze nie było. Co tam te stada bocianów i kaczek przelatujących przez ćwiczenia i prace plastyczne, co tam zabawy w kurczaki, które mają wejść do koszyka. Dzisiaj to dopiero było coś. Normalnie życie na krawędzi, moc wrażeń i adrenalina. Zaproponowano nam bowiem zabawę dydaktyczną o tajemniczej nazwie „Żywiołowe pojemniczki”. Moje dzieci są bardzo żywiołowe, ja bywam również, ale kubeczki? Zapowiada się niesamowicie, będą czary i magia. Jedziemy dalej. Co jest potrzebne? Materiały: kubeczek (jest, od wyboru do koloru), woda (płynie z kranu wartkim strumieniem), piasek (dobrze, pani przedszkolanko, niech będzie, zrobię ten napad na piaskownicę) i ogień. Przepraszam, co? Ogień? Ale jak? Jaki ogień? Czytam raz jeszcze. Ale to nie błąd, stoi jak byk: „ogień”. Przebieg zadania: dziecko nazywa składniki znajdujące się w pojemniczkach – woda, piasek, ogień, powietrze. Na Zeusa i Peruna! „Come on baby, light my fire”! Mam tylko kilka pytań, zanim przystąpimy do zabawy. Czy ten pojemniczek ma być żaroodporny? Czy ogień mamy krzesać czy pójść na łatwiznę i dać dziecku zapalniczkę? Czy powinniśmy mieć pod ręką przystojnego strażaka? A może wystarczy gaśnica? Czy ogień ma być na skalę „kaganka oświaty” czy bardziej w stylu „płonie ognisko w lesie”? Czy spłonąć ma tylko kuchnia czy dom nasz i majętność cała? I najważniejsze: czy jak te żywiołowe pojemniczki połączymy, to przyleci do nas Kapitan Planeta?
30 kwietnia 2020 r.
Dziś zacznę od cytatu z artykułu o tym, jak radzimy sobie z terrorem koronawirusowym. Wiadomo, jak to jest z tymi tekstami – musi być mnóstwo dobrych rad, które sprawiają, że mam ochotę skazać autora na przygody w ciemnym lochu. Artykuł, który czytałam, niósł jeszcze na koniec taką pociechę i pokrzepienie: „Dobrą wiadomością jest to, że sposób, w jaki w takiej sytuacji sobie poradziliśmy, świadczy o naszej inteligencji, jest potwierdzeniem elastyczności, umiejętności organizacyjnych oraz komunikacyjnych, a także dowodem na dystans wobec siebie i rzeczywistości”.
Jeśli tak jest, to chyba przegrywam ten konkurs. Gdyby ktoś mnie obserwował, na bank nie nazwałbym mnie ani inteligentną, ani elastyczną. Chyba że chodzi o elastyczność typu: jedna ręka trzyma telefon, druga miesza zupę, a stopa wyciera kurze. Bardzo rzadko czuję, że sobie dobrze radzę. Ciągnę te sznurki, ale to wszystko się rozjeżdża. Dystans? Łapię go dopiero wieczorem. Jestem jak ten mistrz ciętej riposty, który na najlepsze teksty wpada, kiedy publiczność już się rozeszła do domu. I strasznie boję się, że dzieci będą wspominać po latach ten czas, mówiąc:
– Pamiętasz, jak matka oszalała w czasie pandemii?
– Masz na myśli ten okres, gdy raz twierdziła, że jest wróżką z krainy łagodności, a za chwilę warczała i toczyła pianę jak wściekły wilk?
Straszna wizja. Przerzucam się między zadaniami, gubię wątek, biegam po chacie. Czasem płaczę pod prysznicem, bo jestem wariatką. Płaczę też na filmikach, na których ludzie śpiewają na balkonach. Śmieję się z ludzi, którzy tańczą jak wariaci, gdy ich towarzysz niedoli pracuje z domu. Sama tańczę w kuchni. Wzruszam się, bo kos śpiewa za oknem, bo pojechaliśmy do lasu. Wkurzam się, bo w ciągu dnia mam trzy spotkania online pod rząd, a dzieci wychowują się same. Jadę na tej karuzeli i czasem już mi się w głowie kręci. A może to jest właśnie ta elastyczność? Elastyczność nastrojów? A może, może… jestem takim żywiołowym pojemniczkiem?
No właśnie, byłabym zapomniała! Dziś nastąpił ciąg dalszy żywiołowych zabaw. Z przedszkola nadeszła propozycja następująca: „spójrz na ogień i powiedz, jaki on jest i co czujesz”. Ja czuję, że muszę przestać czytać durne artykuły.
7 maja 2020 r.
Dzisiaj kilka liczb. Kolejność przypadkowa, ale można niektóre z nich na przykład skreślić na kuponie lotto.
42 – tyle razy usłyszałam w tym tygodniu: „Ma-maa, co mogę zjeść?”. To jedno z haseł wyhaftowanych na sztandarach Rozbójników (tuż obok „Ale dlaczego znowu muszę sprzątać?”). Średnio 5 razy dziennie, zazwyczaj w najbardziej odpowiednim momencie, np. w czasie wideo z prezesem.
4 – od tylu dni sąsiad nie wierci. Albo padł na polu bitwy z wiertarą w ręce, albo przeszedł do kolejnej fazy. Czas pokaże.
3 – jak 3 litry wody dziennie. Mamy koronę, a tuż za nią już pędzi susza. Bo nieszczęścia chodzą parami. Zainspirowani przez mądrych ludzi z Internetu przystąpiliśmy z Rozbójnikami do akcji podlewania. Średnio 3 litry wody zbieramy do wiaderka przy myciu owoców i warzyw. Potem zamaskowany Starszy Rozbójnik przemyka z wiaderkiem przed blok i podlewa drzewa.
8 – jak 8 tygodni izolacji. W najśmielszych snach nie marzyłam o takim długim home office. Niech to trwa, niech to trwa, bo w ogóle nie tęsknię za miejscem pracy. Tylko ludzi mi brakuje. Niektórych.
565 – tyle razy powiedziałam w ostatnim czasie: „bo oszaleję”. Groźba na razie niespełniona. Póki co nadal tylko balansuję na granicy szaleństwa. A może tylko tak mi się wydaje?
2 – tyle godzin trwa średnio służbowe spotkanie online. Co wtedy dzieje się w domu? Rządy przejmują Chaos i Zniszczenie. Gdy wczoraj wynurzyłam się z sypialni, gdzie bunkruję się na czas owych spotkań, podłoga w korytarzu zasłana była kartkami, które tworzyły tajemniczy szlak, w łazience Młodsza Rozbójniczka z niewiadomych do dziś przyczyn obmywała stopy wacikami kosmetycznymi, a Starszy Rozbójnik dogorywał przy laptopie, bo życie jest trudne, pani od historii niedobra, a on naprawdę nie wie, ile bitew stoczyli powstańcy styczniowi.
8 maja 2020 r.
I na co mi było to odliczanie dni bez wiertarki? Na nic. O 10.45 świat zadrżał w posadach. Sąsiad rzeczywiście przeszedł do kolejnej fazy i wytoczył ciężki sprzęt. W związku z tym przez trzy godziny mieliśmy coś na kształt teleturnieju „Jaka to melodia”, tyle że po pięciu nutkach zgadywaliśmy, jakie to narzędzie. Był młot, zwykła wiertarka i taka z udarem, a także coś, co brzmiało jak piła tarczowa. I na zmianę. Gdy na moment koncert na dwa młoty i udar w kominie ucichł, odważyłam się otworzyć drzwi. Okazało się, że remont przeniósł się na korytarz, a celem dzisiejszych zmagań jest wyrąbanie w ścianie sporej dziury. Po co? Pewnie żeby strącić mnie w otchłań rozpaczy. A może sąsiad planuje zamontować sejf przy wejściu do domu albo wykuwa sobie okno na korytarz? Gdy orkiestra wróciła, usłyszałam jeszcze błagalny głos sąsiadki z dołu: „czy od 12.50 może pan nie wiercić, bo córka ma egzamin?”. W związku z tym korytarzowym tańcem z wiertarkami, szczelinami w drzwiach przybył do mojej ostoi i osiadł na podłogach oraz meblach pył. Było go tyle, że mogłam spokojnie zapisywać złote myśli na panelach i szafach. Testu białej rękawiczki raczej bym dzisiaj nie przeszła, a idealna pani domu nabawiłaby się pylicy. W tym całym hałasie ja usiłowałam redagować artykuły, Starszy Rozbójnik tworzył ogłoszenie na polski (cały czas puszczał sobie z komórki muzykę relaksacyjną, żeby ukoić skołatane nerwy), a Młodsza Rozbójniczka słuchała swojego boysbandu (przechodzi w tym tygodniu fazę fascynacji śpiewającymi i wylaszczonymi młodzieńcami). A kiedy zadzwoniła do mnie koleżanka, zapytała, czy pracuję dziś z centrum wydobycia metali ciężkich. Najgorsze że nie wiem, czy sąsiad osiągnął już cel, czy jutro powróci, by kuć dalej.
11 maja 2020 r.
Drogi Pamiętniczku, dziś mój dzień wyznaczyły drobne, acz dające do myślenia wydarzenia. Nawigowałam sobie wśród nich, czasem patrząc na krople deszczu na szybie. Wzorowałam się na bohaterach filmowych. Oni zazwyczaj siedzą w czasie deszczu przy oknie i wspominają różne łzawe wydarzenia. Ja nie wspominałam, tak tylko sobie patrzyłam. Ale zanim popatrzyłam na krople pierwszy raz, pewne zdarzenie wyrwało mnie o siódmej z rewelacyjnego snu, w którym jako jeden z Pokemonów wyruszałam na misję w dżungli (wiesz, Pamiętniczku, ostatnio bardzo dużo czasu spędzam z dziećmi). Nie dane mi było osiągnąć celu misji, bo przetoczyło się nad moją głową stado F16, które wyruszyły na żer. Samoloty krążyły w okolicy jak sępy i mniej więcej co półtorej godziny przelatywały nad moim azylem. Myślę, że wynajął je sąsiad coś podejrzanie dziś cichy.
Kolejnym ciekawym wydarzeniem było godzinne spotkanie online, w czasie którego oprócz prowadzącej właściwie nikt nie przemówił. Mimo że tematy były ważne i pilne, nikt nie miał żadnych pytań ani wątpliwości. Milczeli jak zaklęci. Może złożyli śluby milczenia? W związku z tym prowadząca zdawała pytania samej sobie i na nie odpowiadała.
Potem nadeszła porcja zadań z przedszkola. Z małym opóźnieniem świętowaliśmy dziś Dzień Flagi. Zaproponowano nam zatem zabawę orientacyjno-porządkową „Moje miejsce”. Nie uwierzysz, Pamiętniczku, co w jej trakcie się dzieje! Najpierw rodzic rozdaje dziecku plastikowe butelki (wiadomo, że wszyscy je gromadzimy niczym puszki w latach 90.). Potem dziecko stawia je na podłodze, zwracając uwagę na zachowanie odległości między nimi (nie podano, jaka to odległość, ale intuicja mówi mi, że dwa metry, bo ostatnio są bardzo w modzie). Dziecko siada przed swoimi butelkami skrzyżnie, z wyprostowanymi plecami. Kiedy rodzic klaszcze wymyśloną melodię (próbowałam zaklaskać „Nothing else matters”, ale nie wyszło), dziecko biega pomiędzy butelkami, starając się żadnej nie przewrócić. Piękna zabawa o wieloznacznym tytule. Moje miejsce na ziemi pomiędzy butelkami. I patriotyzm, i ekologia.
Nie mogło też zabraknąć pracy plastycznej. Oczywiście zrobić mieliśmy flagę. Ale to dopiero był czelendż, bo flaga miała powstać z zupełnie nieoczywistych materiałów. Mianowicie z rolek papierowych, płatków kosmetycznych, patyczków, papierowych kółek i pasków z papieru. Do teraz siedzę przy oknie, patrzę na deszcz i zastanawiam się, dlaczego akurat płatki, patyczki i kółka…
No i była jeszcze wywiadówka online. Bardzo ciekawe przeżycie. Zwłaszcza że wychowawczynię co rusz zagłuszał głos jednego z rodziców mamroczący komentarze typu: „Ale ja nic nie widzę!”, „Gdzie mam tu pisać?”, „No pomóż mi!” oraz „Czy mnie słychać?”.
To był niesamowity dzień. Już nie mogę doczekać się, jakie przygody spotkają mnie we wtorek. Dobranoc, drogi Pamiętniczku.
13 maja 2020 r.
Dziś był naprawdę dobry dzień. Dzieci były grzeczne, szefowa mnie pochwaliła, zrobiłam wszystko, co sobie zaplanowałam, a na koniec dnia roboczego brałam udział w bardzo ciekawym webinarze o kontrolowaniu emocji w sytuacjach stresowych. Pani tak pięknie mówiła. Kiwałam główką (piesek-kiwaczek returned) i już planowałam, które z metod zastosuję, aby rozładować napięcie oraz być odpowiedzialną za swoje emocje. Zacznę od ćwiczeń oddechowych, z tym najłatwiej. Medytacje – tak, to pomoże. Pani mówiła, że takie 15 minut dziennie skupienia na oddechu i własnym ciele czyni cuda. I jeszcze wspomniała o tym, żeby na bieżąco regenerować się emocjonalnie, nie czekać, aż doczołgamy się do weekendu. Przytulać się, śmiać, spacerować. Wyszłam więc z sypialnianego biura dumna i zbrojna w te magiczne sposoby i niczym rycerz stanęłam w szranki ze stresem i życiem w ogóle. No i się rypło. Nie zdążyłam nawet raz odetchnąć, gdy ogarnął mnie szał ironisty i weszłam w rolę dręczyciela dzieci, który każe coś poprawić w zadaniu z polskiego. Dziecko zaczęło jęczeć, a ten dźwięk aktywuje mnie niczym czerwony przycisk zagładę świata. A miałam przecież emanować spokojem i swoje emocje prowadzić na krótkiej smyczy. Jak to się dzieje? Porażka. Żadne metody mi nie pomogą.
14 maja 2020 r.
Umówiłam się dziś z J. na ploteczki. Prawie dwie godziny siedziałyśmy w samochodzie na parkingu i w tym czasie między innymi doszłyśmy do wniosku, że dzięki koronie robimy rzeczy, których nie robiłybyśmy w innych okolicznościach, doświadczamy nowego, inaczej patrzymy na sprawy dobrze znane oraz że będziemy mieć co wspominać na starość (która jest oczywiście jeszcze hen, daleko, daleko). I rzeczywiście, gdyby nie izolacja, nie hodowałabym na balkonie truskawek i malin. Nie skakałabym z radości na tym samym balkonie, widząc na dole kuzynkę z mężem, którzy specjalnie przyjechali rowerami, żeby nam pomachać. Na pewno nie uczestniczyłabym w osiemnastce w wersji online. Zawsze wiedziałam, że mam mądre i pomysłowe dzieci, ale ten czas pokazał mi, jak bardzo. Przez te wszystkie tygodnie żadne nie przyszło marudzić, że się nudzi. A już mistrzynią jest Młodsza Rozbójniczka, która wymyśla sobie takie zabawy, że pani z przedszkola może się schować. Dziś na przykład przebrała się w strój kąpielowy, założyła okulary do pływania i z pluszakami pojechała nad morze, które akurat znajdowało się w sypialni. Pływała i opalała się tam chyba ze dwie godziny, raz tylko wpadła do salonu, by zamówić w hotelowej kawiarni mleczną kawę. A ja na przykład potrafię obierać ziemniaki, uczestnicząc jednocześnie w szkoleniu. Pominę tylko milczeniem pierwsze dwa tygodnie izolacji, kiedy miałam ataki histerii przynajmniej dwa razy w tygodniu. Trochę przywykłam, a trochę odpuściłam samej sobie, bo nie muszę być wzorową uczennicą codziennie.
Mam oczywiście pełną świadomość, że jutro wszystko, co tu powypisywałam, będę musiała odszczekać, że wszystko może pójść w pioruny i znów będę jak huragan hulać po chacie. Domyślam się również, że niewątpliwy wpływ na te dzisiejsze entuzjastyczne opinie ma majaczący już na horyzoncie piątek. Ale korzystam, póki mogę, z tego okienka, wychylam się mocno i wystawiam twarz do słońca.
17 maja 2020 r.
Przebrnęłam przez dokumenty, które dostaliśmy w piątek z przedszkola w związku z jego otwarciem za tydzień. Co myślę? Myślę, że to wszystko jest chore i to nie tylko na koronawirusa. Dobrze wiem, że panie przedszkola się starają i że boją się o swoje bezpieczeństwo. Natomiast my, rodzice, równie niespokojni o zdrowie dzieci i własne, mamy oto podpisać oświadczenie, w którym potwierdzamy, że jesteśmy świadomi osiemnastu punktów. W tym również tego, że spadnie na nas odpowiedzialność za kwarantannę całego przedszkola, jeśli okaże się, że nasze dziecko zachorowało. W dokumentach bardzo szczegółowo przedstawiono, co będzie, jeśli dziecko będzie miało niepokojące objawy, wśród których jest nawet nietrzymanie moczu. Co ciekawe u dziecka temperatura powyżej 37 stopni jest powodem do niepokoju, u nauczyciela -– dopiero przekraczająca 38 stopni. W przypadku niedobrych objawów dziecko ląduje w izolatce (na izolatkę przerobiono bibliotekę), opiekun go pilnuje, ale trzyma się na dwa metry i chyba kijem odpędza biedaka. Rodzic musi teleportować się do przedszkola w ciągu maksymalnie 30 minut. Powodzenia. O sprawie dowiadują się odpowiednie organy, chyba łącznie z ministrem zdrowia. A następnie wszyscy – dzieci, rodzice i nauczyciele – idziemy gromadnie na kwarantannę. Wiem, że tak przedszkole zabezpiecza się przed każdą ewentualnością. To zrozumiałe. Zdaję sobie także sprawę, że te pisma wcale nie mają nas zachęcić do przyprowadzenia dziecka do placówki. Ale są przecież rodzice, którzy muszą to zrobić. I im nie zazdroszczę. Może kilka słów o tym, że damy sobie radę, że postaramy się, by dzieci mimo wszystko czuły się dobrze i nie wyszły z przedszkola z traumą, sprawiłoby, że byłoby nieco lżej. Przydałyby się też informacje na temat tego, jak będą wyglądać zajęcia, w jaki sposób, czym i z kim dzieci będą się bawić. Może właśnie to – zamiast pisania, że w trosce o zdrowie nie będzie festynów i malowania płotu – podniosłoby na duchu rodziców, którzy nie mają wyjścia.
18 maja 2020 r.
Kapsuła czasu to taki pojemnik, w którym chowa się różne pamiątki i suweniry. Zakopuje się go potem albo zamurowuje w ścianie, żeby za sto lub więcej lat znaleźli go ciekawscy potomkowie. Albo kosmici, którzy podbiją Ziemię. To kusząca wizja, takie pudełko ku pamięci. Niniejszym przedstawiam więc małą kolekcję trofeów z czasu korony:
– Zdjęcie plamy z sosu tuż nad listwą przypodłogową – symbol przemijania urody świata tego.
– Fragment ściany z zaciekiem z soku upamiętniającym dramat, który wydarzył się na korytarzu w trakcie najdłuższej wideokonferencji sezonu.
– Rolka papieru toaletowego, paczka makaronu oraz puszka mielonki turystycznej. Ot, taki biwakowy niezbędnik.
– Rama z reprodukcją mapy Śródziemia – monument na cześć kompulsywnych zakupów poczynionych w kwietniu.
– Tony kurzu powracające regularnie co dwa dni, zamknięte w poręcznej urnie. Nawiasem mówiąc, to musi być jakiś obieg zamknięty. Ja kurz odkurzam, a kurz wraca i mnie wkurza.
– Trzy kamienie z niedzielnej wyprawy do lasu. Odpowiedziałam Starszemu Rozbójnikowi o chłopaku, który jako dziecko przenosił kamienie z miejsca na miejsce, żeby zobaczyły więcej świata. Dziecko od razu wdrożyło w życie ten pomysł i układało kamloty na pniach, bo to jednak lepsze miejsca widokowe. Trzy z nich poznały nawet nasz dom i teraz z nami mieszkają.
– Stos książek, które czekają na swój moment i pokrywają się wyżej wspomnianym kurzem. Kolejne książki są już w drodze. Jeśli nie schowam ich do kapsuły, wybuduję z nich wieżę aż do nieba.
– Kafelek z balkonu, mojej świątyni dumania, miejsca piknikowego i okna na świat.
– Wydrukowane i oprawione logo dziennika elektronicznego jako wyraz męki rodzicielskiej.
– Opaska zakrywająca Pana Odrosta jako memento mori i dance macabre w jednym. Ale już niedługo! Jestem umówiona do odmrożonej E. i za parę dni zaśpiewam panu O.: „to ostatnia niedziela, jutro się rozstaniemy…”.
– Spodnie dresowe na gumie symbolizujące rozwój. Nie powiem czego.
Wyobrażam sobie miny tych kosmitów. Będą pisać rozprawy naukowe na temat tajemniczych artefaktów z mojej kapsuły.
20 maja 2020 r.
Zauważyłam, że większość ludzi, z którymi pracuję, ma zupełnie inaczej ustawiony zegar. A może wszyscy przeprowadzili się na czas izolacji do Panamy i tylko ja zostałam w Polsce? Nie wiem. W każdym razie rano są mało aktywni, natomiast im bliżej 16.00, tym intensywniej działają, wysyłają maile, wymyślają problemy, a nawet dzwonią. Tymczasem szczyt moich możliwości intelektualnych przypada rano, potem przechodzę w fazę larwy, inicjatywa i siły umysłu maleją, a o 16.00 myślę już tylko o popołudniowym spacerze lub rowerowym treningu. Skąd to zmęczenie? Przecież siedzę w domu, prawda? Zaiste, siedzę…
Może jestem wykończona tym, że od kilku dni muszę zapędzać Młodszą Rozbójniczkę do zadań. Niestety ona woli udawać, że jedzie na basen i paradować w okularach pływackich oraz ręczniku. Zaczęłam nawet podszywać się pod panią i wymyślać swoje zadania, bo te z przedszkola powodują, że mam dreszcze. Dziś w ofercie było między innymi radosne naśladowanie mieszkańców łąki na dywanie (nie mam dywanu – czy to wystarczy jako wytłumaczenie?) oraz rzuty kulkami z gazet do kosza (nie mam również gazet). Być może to bawi dzieci, natomiast nie bawi mnie, zwłaszcza gdy uczestniczę w wideokonferencji nr 654, a wokół mnie fruwają papierowe śnieżki. Wolałabym, żeby Młodsza Rozbójniczka ćwiczyła pisanie i liczenie, robiła szalone prace plastyczne, a nawet oglądała ciekawe filmy, dajmy na to o mieszkańcach łąki.
25 maja 2020 r.
Weekend spędziliśmy, balansując na granicy prawa. Spotykaliśmy się z ludźmi w pomieszczeniach zamkniętych, by siedzieć z nimi bliżej niż nakazuje zasada dystansu społecznego. Na dodatek robiliśmy to bez maseczek. Czułam się jak banita z lasu Sherwood. Ale weekend się skończył i dziś już wszystko wróciło do normy. Niby te same elementy układanki, czyli kolejny odcinek serialu o gladiatorach: praca zdalna, przedszkole, szkoła i arena walk. Jednakże nastąpiła zmiana ścieżki dźwiękowej. Na playliście Młodszej Rozbójniczki pojawił się bowiem utwór „Bohemian Rapsody”. Nie pytajcie, jak to się stało. To jakieś pokrętne ścieżki, jakimi kroczy gust muzyczny mojej córki. Ale zmierza on w dobrym kierunku, więc chwilo, trwaj! Choć przyznaję, gdy dziś w jedno ucho wpadał przebój Queen, a w drugie – religijna pieśń o krzewie winnym, miałam chwilowy rozszczep osobowości.
Taka dziś byłam zajęta, że o 14.58 uświadomiłam sobie, że jeszcze się nie pomalowałam, a tu za dwie minutki spotkanie. Stwierdziłam, że trudno, nie zdążę, przecież jakoś przeżyję. I przeżyłam. Ale do teraz się zastanawiam, czy o wyłączenie kamerki poproszono mnie rzeczywiście ze względu na to, że połączenie się cięło.
27 kwietnia 2020 r.
Karuzela kręciła się dzisiaj wesoło w rytm „Feliz Navidad”. Młodszej Rozbójniczce absolutnie nie przeszkadza fakt, że jest maj i że kolędy, nawet te wykorzystujące gorące latynoskie rytmy, nie bardzo pasują do kwitnących kasztanów i akacji. Ja przez pięć godzin trwałam jak ten słup na spotkaniach, z których niewiele wynika oprócz śmiechu i łez. A w tym czasie ile się działo na zapleczu! W trakcie spotkań wideo siedzę zazwyczaj w sypialni na ziemi, oparta plecami o biblioteczkę, aby pozować na intelektualistkę. Biblioteczka stoi przy drzwiach, wiec tylko kątem oka widzę i kątem ucha słyszę, co knują Rozbójnicy. Dziś było tak:
Hiszpańska kolęda na zmianę z Queen w tle. OK, damy radę, wyłączam mikrofon, żeby nikt nie słyszał. Za chwilę jęki, w których przewija się Poniatowski i Traugutt. Aha! Przecież dziś środa – pojawiło się zadanie z historii. Korytarz przecięła błękitna smuga. Tak, oto moja Rozbójniczka w kostiumie kąpielowym przemyka na basen, który dziś zlokalizowany jest w jej pokoju. Oby nie moczyła tam stóp. Huk w salonie. Spokojnie, to tylko ktoś potknął się o kabel do laptopa. Marudzenie i wzywanie imienia matki na daremno? Dyskretnie pytam, co się stało. Okazuje się, że zaatakowały ułamki dziesiętne. „To potem, potem ci wytłumaczę, teraz nie mogę. Zrób coś innego” – mówię i wracam na spotkanie. W drzwiach pojawia się Rozbójniczka w sukience i eleganckim sweterku. Wróciła z basenu. Za chwilę widzę, jak podąża ze spieniaczem do mleka. Co to może znaczyć? Właśnie mam referować pozostałym uczestnikom, co tam u mnie teraz na warsztacie, gdy pojawia się Rozbójnik z grobową miną i akurat teraz musi mi powiedzieć, że pani od muzyki powiedziała, że jak wrócą do szkoły, to będą musieli wyklaskiwać rytm, a on nie umie. Udaje mi się go odpędzić. Robię się głodna, a końca spotkania nie widać. Wołam Rozbójniczkę. Pojawia się ubrana w stylowy dres.
Proszę ją, żeby przyniosła mi z kuchni wafelka. Ona na to:
– A chcesz tort?
– Jaki tort? – pytam z przestrachem, bo ostatnio tort był u nas w listopadzie.
– Zrobiłam tort.
– Ale jak zrobiłaś tort? – To już lekka panika, oczami wyobraźni widzę noże i inne halabardy zagłady w ręku dziecka.
– Aleks miał chrzest i zrobiłam tort – tłumaczy i przynosi wafelki z pokrojonym na plasterki bananem. Uff. Jem więc ukradkiem tort z chrzcin lalki. Taka sytuacja.
Spotkania kończą się przed 15.00, jestem na granicy śmierci głodowej i odwodnienia. Czy ja czasem nie powinnam dostawać dodatku za pracę w warunkach szkodliwych? Jemy obiad, a potem sprawdzam, o co chodzi z tym Poniatowskim. Okazuje się, że w jakimś równoległym świecie napisał „Pieśń Legionów Polskich we Włoszech”. Ułamki dziesiętne udaje się pokonać. Potem jeszcze tylko linia naboczna ryby, przystosowanie rogatki do życia w wodzie i powtórzenie roli do teatrzyku online na zakończenie przedszkola… Karuzela kręci się wesoło.
28 maja 2020 r.
Gdyby nakręcić film o dzisiejszym dniu, byłby to thriller dziejący się na pirackim statku. Jesteście w kinie, siedzicie w wygodnym fotelu, już prawie kończycie popcorn, choć film jeszcze się nie zaczął, bo tyle tych reklam. I nagle pojawia się mój zwiastun. Znacie ten głos, który zawsze słychać w trailerach? No więc ten głos mówi: „Tego dnia…”, a na ekranie pojawiam się ja jako kapitan pirackiego statku. Mam zawadiacko przekrzywiony kapelusz, papugę na ramieniu, złoty kolczyk w uchu i włosy, które powiewają na wietrze. Odbijamy od brzegu, ahoj, przygodo, wszyscy radośni i szczęśliwi na pokładzie piją kakao i jedzą kanapki z pomidorem. Głos kontynuuje: „…wszystko się zmieni…”. Zmienia się kadr, zaglądamy do kajuty, po której miota się kapitan. Rozczochrany przewala mapy, rzuca na prawo i lewo naczyniami oraz przekleństwami. Głos komentuje: „…szaleństwo i bezradność…” i oto na ekranie kapitan biega po pokładzie, a załoga bez oporów demonstruje, jak totalnie ma go w nosie. Głos ciągnie dalej: „…tragedia jest blisko…”. I tu następuje zbliżenie na bosmana i sternika, którzy wzruszają ramionami i powtarzają: „zaraz, chwila, dobra, już”. Głos dodaje: „…nadciąga katastrofa…”. Ujęcie z lotu ptaka – statek płynie w kierunku wyspy uzbrojonej w pierścień skał. Na skałach siedzą potwory i kłapią paszczami. Z drugiej strony widać ogromny wir, w którego orbicie za chwilę znajdzie się okręt. Zbliżenie na kapitana, który jednocześnie trzyma ster, siedzi w bocianim gnieździe i stawia żagle. Głos mówi: „…to nie może się skończyć dobrze…”. Statek w ostatniej chwili skręca, omija też niebezpieczny wir. Zbliżenie na załogę, która pyta kapitana wiszącego na linie i trzymającego ster nogą: „Możemy coś zjeść?”. Zbliżenie na twarz ledwo zipiącego kapitana, któremu ewidentnie „oko skoko”. Ciemność. Głos najmroczniej jak potrafi: „Morze łez. Wkrótce w kinach”.
And the Oscar goes to… Matka w koronie.
5 czerwca 2020 r.
ABT to takie ćwiczenia na uda, pośladki i brzuch. Polegają między innymi na przysiadach, których robi się milion w seriach na przykład po szesnaście. Ludzie płacą za taki trening, a ja mam go za darmo, tyle że z dodatkowymi atrakcjami. Oto dowód.
Siedzę w salonie, praca wre. Starszy Rozbójnik robi ramkę na technikę. Młodsza Rozbójniczka bawi się, siedzi na sofie z tysiącem pluszaków i udaje, że są w kinie.
– Ma-maa, podasz mi blok techniczny? – mówi Rozbójnik.
Wstaję, sięgam po blok, podaję, siadam. Kontynuuję pracę.
– Ma-maa, potrzebuję taką długą linijkę.
Wstaję, sięgam po linijkę, podaję, siadam. Wracam do zadania.
– Ma-maa, skończył mi się klej!
Wstaję, sięgam po klej, podaję, siadam. Mocno zastanawiam się, co też mi przyszło do głowy, że materiały plastyczne umieściłam na górnej półce w szafie.
– Ma-maa, czy dasz mi zszywacze? – Do boju rusza Rozbójniczka, która już wróciła z kina.
Wstaję, sięgam po zszywacz, podaję, siadam. Irytacja sprawia, że tętno wzrasta, a oddech przyspiesza. Jak na treningu.
– Ma-maa, chodź szybko coś zobaczyć!
Wstaję, idę, „zobaczam”, siadam.
– Ma-maa, zszywki się skończyły.
Wstaję, sięgam po zszywki, podaję, siadam.
– Ma-maa, tu coś nie wyszło, to jest bez sensu!
Wstaję, idę, odnajduję sens, siadam. Już nie pamiętam, nad czym pracowałam. Gapię się tępo w monitor. Ale mięśnie nóg mam jak Chodakowska.