fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Pamiętniki Pandemii

W tym cyklu przedstawiamy redakcyjny wybór tekstów nadesłanych na konkurs Pamiętniki Pandemii, sytuując je w kontekstach socjologicznym i literackim. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Logo: Tomasz Stelmaski

 

1

13 marca 2020 r. (piątek)

 

Środa była najdziwniejszym dniem, jaki przeżyłam. Początek dnia – jak zwykle – oznaczał nerwowość, szybkie śniadanie, mała kawa, ciężka torba i w drogę moją czarną skodą. W pokoju nauczycielskim od rana trwały dywagacje na temat zamknięcia szkół i koronawirusa. Powiedziałam, że po wczorajszej konferencji prasowej, na której wystąpili – poza premierem -–ministrowie szkolnictwa wyższego, edukacji i spraw wewnętrznych, zamknięcie szkół to tylko kwestia czasu. Około 21.00 rzecznik prasowy rektora Uniwersytetu Śląskiego napisał, że zajęcia zostają zawieszone do odwołania. Wśród moich koleżanek i kolegów dało się odczuć podzielone nastroje: jedni drwili wprost, śmiejąc się, że to wymyślony problem, drudzy byli dla odmiany zdrowo przerażeni. Bibliotekarka, która spędziła 2 tygodnie w Reggio Emilia z młodzieżą na praktykach zawodowych, śmiała się, że Włosi na wesoło spędzają czas przy kawie i winie, a cały ten koronawirus to ściema. Ale już wuefistka, która również z Włoch została przymusowo ściągnięta, całkiem poważnie mówiła w kącie, że to enigmatyczna choroba skutkująca trwałymi zwłóknieniami płuc. Ta grupa młodzieży, której przerwano miesięczny pobyt we Włoszech, przebywała na domowej kwarantannie przez ostatnie 2 tygodnie, w środę wróciła do szkoły. Przyznam, że idąc na lekcje do tej klasy walczyłam z wewnętrznym strachem i niechęcią. Tylko jeden kolega podzielał mój strach. Szybko pocieszyliśmy się myślą, że lekarze i pielęgniarki mają gorzej. Wicedyrektorka, która jeszcze dwa tygodnie temu przeganiała z boiska wozy transmisyjne TVN24, a uczniom wtłaczała: „tylko idiota komentuje na Facebooku”, teraz dość nerwowo przypominała nam, aby idąc na lekcje do klas z kwarantanny nie dać poznać po sobie, że się boimy uczniów. Oczywiście na sztandary wyciągnięto hasła o etosie pracy pedagogicznej. Około 11.00 pani dyrektor weszła do pokoju, oznajmiając, że właśnie pojawiła się decyzja o zawieszeniu lekcji na dwa tygodnie. Widać było wyraźnie u wielu poczucie ulgi i radości. Czekała nas jeszcze 3-godzinna konferencja, podczas której odbył się publiczny lincz na nieobecnym koledze, który złożył skargę na działanie dyrekcji i możliwe narażenie nauczycieli i uczniów na utratę zdrowia w związku z przymusowym powrotem uczniów z Włoch. Już nikt nie śmiał się z koronawirusa. Włochy notowały w tysiącach chorych i umierających każdego dnia. A dokładnie tydzień wcześniej 4 marca media podały, że jest pierwszy chory na koronowirusa w Polsce. Pamiętam, że było to po pierwszej lekcji w środę. Moja koleżanka po fachu, wychodząc z toalety radośnie oznajmiła, że jest pierwszy chory. Od tygodnia trwały spekulacje. Moi zagraniczni studenci na kursie języka polskiego spekulowali, że polski rząd nie chce oficjalnie przyznać się do chorych na koronawirusa i że to niemożliwe, aby w Polsce ich nie było, kiedy są w Niemczech, Czechach, na nawet na Ukrainie.

Zapanowało totalne zamieszanie. Nikt nie wie, co się będzie działo. Moja koleżanka po fachu (ta sama, która przekazała mi news o pierwszym chorym) westchnęła tylko: trochę się martwię, bo pewnie nie zdążę zrobić wszystkiego z maturzystami, a miałam wszystko idealnie zaplanowane. Ja dodałam: czuję ulgę, bo na myśl, że przez sześć, siedem tygodni będę biegać jak chomik w klatce, robiło mi się słabo, jestem zmęczona codzienną harówką i przy życiu trzymała mnie tylko myśl o wolnym za 7 tygodni (Wielkanoc).

W czwartek musiałam pojechać do Gliwic. Praca w dwóch szkołach dziennych i w szkole językowej popołudniami daje mi już mocno w kość, chociaż odkąd pamiętam zawsze miałam grafik wypełniony po brzegi. Mieliśmy konferencję, trzeba było zabezpieczyć komputery i sale. Czułam narastający niepokój. Dyrektor powiedział mniej więcej tyle: „Nie wiem, kiedy się spotkamy następnym razem, może za dwa tygodnie, może za trzy miesiące, a może za rok. Nasz internat dla uczniów w razie potrzeby będzie zamieniony na szpital polowy – to decyzja zarządu miasta. Jeśli chodzi o lekcje, to jesteście państwo kreatywni, a możliwości jakie daje internet są ogromne, więc na pewno świetnie sobie poradzicie w zdalnym nauczaniu”.

(…)

 

20 marca 2020 r. (piątek)

Moje życie teraz koncentruje się na laptopie z dostępem do internetu. Opracowuję materiały do zajęć dla uczniów klas I – „Makbet” i klas II – „Lalka”. Jak już skończę przechodzę na podręczniki i pomoce dla obcokrajowców. Po 20.00 nadaje na Facebooku wiceprezydent mojego miasta. Od lat nie trawię gościa, ale słuchając i czytając go, wiem, z której strony wieje wiatr i kogo aktualnie nienawidzi. Nie spodziewałam się jednak, że w zawoalowany sposób opowie o mnie – zwykłej mieszance. W swoim raporcie pan K. opowiadał o ilości osób na kwarantannie, o chorych oraz o nieodpowiedzialnych zachowaniach. Nagle słyszę, jak pan K. przytacza całą moją rozmowę z wtorku łącznie z reakcjami: „Proszę państwa, firma meblowa dzwoni do pani w sprawie montażu mebli kuchennych. Pani mówi, że jest w domu, pracuje zdalnie jak większość z nas, bo kwarantanna domowa, ale zaprasza montażystów. Cóż to za skrajna nieodpowiedzialność i narażanie pracowników na niebezpieczeństwo zakażenia!”. Jak tylko to usłyszałam zalała mnie wściekłość. Niewiele myśląc, powiedziałam o tym mężowi i napisałam maila do właściciela firmy. Jakim prawem opowiada panu K. o naszych ustaleniach, powtarza rozmowę i bezpodstawnie rzuca na mnie podejrzenia o chorobę. Podczas gdy siedzę do domu tak jak tysiące albo miliony Polaków, nie jestem chora, nie mam żadnych objawów. Czy nie obowiązuje go lojalność wobec klienta? Wiedziałam, że to nie był przypadek, bo pan często i chętnie podczas naszych spotkań opowiadał o bliskiej znajomości z panem K. Czegoś takiego zupełnie nie spodziewałam się. Ale posklejałam fakty i już wiedziałam, dlaczego firma dzień wcześniej odwołała montaż kuchni. Byłam wściekła. Projekt mebli został wykonany 29 sierpnia ubiegłego roku po 2 tygodniach pracy, pomiarów. Wiele razy syn właściciela nie odpowiadał na maile, umówił się na podpisanie umowy i nie przyszedł. A teraz wymigiwali się, że muszą mieć z góry pieniądze na wszystkie sprzęty, bo inaczej nie zamontują, a to znów nie mieli blatów. A to wszystko w sytuacji, kiedy przy podpisaniu umowy przelałam 50% zaliczki i kolejne 40% przed montażem. Koleżanka radziła mi znaleźć inną firmę, a tą podać do sądu. Wściekła napisałam jej: dałam im 11000 za meble i 2500 za sprzęty, nie mam nawet terminu montażu, jestem obsmarowana publicznie, prawnik na wstępie zaśpiewa 2500 zł za napisanie pozwu, który mogę sobie położyć na biurku, bo sądy są zamknięte do odwołania! Wrrr!

 

21 marca 2020 r. (sobota)

Słowo na dziś: „Wszyscy stoimy na krawędzi rozpaczy. Możemy tylko dotrzymywać sobie towarzystwa” (Justyna Kopińska, „Lekarstwo dla duszy”).

 

25 marca 2020 r. (środa)

Oficjalnie zaczęło się zdalne nauczanie. Minister powiedział w telewizji. Dyrektorzy napisali piękne rozporządzenia. Zaczęła się masakra. Na początek o 8.15 padł Librus, a 10 minut później -–Vulcan. Na moim prywatnym mailu znalazło się w sekundę 150 maili od uczniów z wiadomościami w stylu: „jestem obecny, ale dziennik nie działa”. Dałam sobie spokój. Z politowaniem pomyślałam, jak chora jest polska szkoła i jacy idioci nią zarządzają. Osoby odpowiedzialne, zarządzające placówkami oświatowymi, które żyją z pieniędzy publicznych, potrafią generować tylko dokumenty z opisami procedur, których nie da się wcielić w życie, tworzyć ankiety na temat ochrony danych osobowych, szybkości internetu, używanych sprzętów, ilości domowników itp. To strasznie przykre, ale pokazuje tylko brak zaufania do nauczycieli – pracowników. W prywatnej szkole językowej, w której pracuje wszystko wygląda inaczej. Pomijając pracę indywidualną, szkoła zagwarantowała nauczycielom szkolenie on-line i dała dostęp do platformy, na której widzimy się, słyszymy, mogę sprawdzać wszystkie kompetencje: wysyłać dowolne pliki tekstowe, graficzne, audio. Po prostu prowadzić zajęcia. Ale też grupy są małe, a kursanci zmotywowani do pracy, a komfort pracy wysoki. Marzy mi się taka praca w szkołach państwowych, ale to mrzonka. Jak to zrobić w klasach liczących 35 uczniów. Wtedy kiedy ci uczniowie nie widzą sensu uczenia się czegokolwiek. Jesteśmy – jako nauczyciele – skazani na siebie. Nie ma nawet wsparcia i pomocy wewnątrz grup przedmiotowych. Każdy gra na siebie. I wykorzystuje fakt, że nauczyciel ma dużą autonomię, z której chętnie korzysta, żeby robić jak najmniej. I widzę oczywiście grupy starszych nauczycieli: szczególnie ci powyżej 15 lat pracy zawodowej, dyplomowani – wychodzą z założenia, że dyrektorzy nic im nie mogą zrobić, wpadli w rutynę, nie muszą już nic udowadniać, więc też w znakomitej większości nic nie robią w myśl zasady, że im mniej robią, tym mniejsze prawdopodobieństwo ochrzanu. Młodsi muszą jeszcze coś udowodnić, zdobyć awans zawodowy, zarobić – czy im się chce, czy nie chce są zmuszani do pracy wszelakiej, do wykazywania się, ale wsparcia nie dostają ani od swoich szefów, ani od starszych kolegów po fachu. Co bardziej świadomi – uciekają, szukają alternatywy dla siebie. Tak, aby dorobić, mieć poczucie satysfakcji i odskocznię od szarej szkolnej rzeczywistości. Tacy inwestują w siebie, robią dodatkowe studia, kursy, szkolą się, zakładają firmy sportowe, coachingowe, doradcze, językowe, trenerskie czy tam jakie jeszcze. Prace w państwowej szkole traktują jako pańszczyznę, która daje im fundusz gwarancyjny na czynsz teraz i emeryturę za ileś lat. To kij, który ma dwa końce: nauczyciel zyskuje w miarę stabilną, ale słabo płatną pracę i staje się społecznym kozłem ofiarnym, bo coraz mniej ludzi szanuje pracę nauczycieli, widząc raczej tych, którzy niewiele robiąc, mają spokojne życie i raz w roku wakacje w Grecji.

 

28 marca 2020 (sobota)

Poszłam dzisiaj do apteki po maseczki. W jednej nie było w ogóle, w drugiej czekali na zamówienie, w trzeciej jedna maseczka chirurgiczna – 13,90 zł. Podczas gdy normalna cena sprzed pandemii to 1,60 zł. Pomyślałam: wykończą nas takimi cenami. Kupiłam trzy. Dla siebie i na wszelki wypadek dla dwóch robotników, którzy w poniedziałek mają montować kuchnię. Dosłownie dwa kroki dalej w sklepie mięsnym kupiłam maseczkę materiałową wielokrotnego użytku za 14,00 zł.

 

31 marca 2020 r. (wtorek)

Po dwóch dniach pracy pełną parą wreszcie mam meble kuchenne. Nienawidzę remontów, do tego stopnia, że wolę wyjść z własnego domu, żeby tylko nie oglądać tego pogromu. Remonty to dla mnie największy stres i trauma. Niestety, od czterech lat z przerwami byłam na nie skazana. Krok po kroku zaczęliśmy remontować mieszkanie: wymiana drzwi, zmiana centralnego ogrzewania na gazowe, zrywanie parkietu z lat 50., robienie wylewki, montowanie paneli, obniżanie sufitów, wyrównywanie ścian, malowanie, projektowanie i zamawianie mebli. 2019 był zdecydowanie najintensywniejszy: pokój zaadaptowany na biuro do pracy, salon, kuchnia i przedpokój. Zdecydowanie najtrudniejsze jest znalezienie dobrych fachowców, którzy są terminowi, profesjonalni i słuchają klientów. Tacy są drodzy, trzeba na nich czekać minimum dwa lata i do tego nie chcą się zgodzić na remonty pojedynczych pomieszczeń, bo mają zakontraktowane domy w stanie developerskim.

Muszę jednak uczciwie przyznać, że remont 80-metrowego mieszkania to była niezła szkoła. Nie tylko dlatego, że próbowaliśmy w tym mieszkaniu normalnie żyć przez cały czas. Sporo dowiedziałam się o materiałach budowlanych, technikach, sklepach, trendach wnętrzarskich. Niestety nie nauczyłam się wyrzucać obiboków w myśl zasady „zostawi mnie z syfem przed świętami i co ja zrobię”. Nigdy już nie pozwolę na to, aby za moje pieniądze ktoś robił coś po swojemu wbrew moim potrzebom, oczekiwaniom, ustaleniom.

Pociesza mnie też wspomnienie rozmowy z koleżanką, która niedawno wybudowała dom i wyprowadziła się z dużego wielorodzinnego domu swoich rodziców: „Kobieto, za te pieniądze, które włożyłaś w remont mieszkania, postawiłabym dom. I na pewno byłoby szybciej! Stare mieszkania i domy to studnie bez dna – wiem, bo sama w takim mieszkałam, a nasz nowy dom postawiliśmy w ciagu 11 miesięcy. I już bym nie chciała za żadne skarby wracać do starego”.

Kuchnia w moim przypadku ma jeszcze jeden wymiar. Jest dla mnie ważna, ponieważ stara kuchnia należała do mojej mamy – były to jej pierwsze meble z 1980 roku. Szafki już się nie domykały. Żaden element nie był funkcjonalny. Przez 4 lata mieliśmy tylko dwupalnikową kuchenkę turystyczną -– żadnego piekarnika czy pieca do normalnego gotowania. Zniszczenie mebli mojej mamy miało walor psychologiczny – pozwoliło mi odciąć się od ciężaru życia w cieniu matki. To było jak ocięcie pępowiny. Zresztą widać to było w zachowaniu mamy – w tej swojej starej kuchni zawsze czuła się jak u siebie i układała talerze, filiżanki i garnki według swojego gustu, zupełnie inaczej niż ja to robiłam. Teraz wreszcie mam swoje meble i najpotrzebniejsze sprzęty. A wieczorem poszłam na strych, bo tam miałam schowane niektóre prezenty ślubne „do nowej kuchni”. Z niczym nieporównywalna frajda – rozpakowywać zapomniane prezenty ślubne sprzed pięciu lat. Naczynie żaroodporne, sztućce, filiżanki, komplet noży, kieliszki do likieru i do wina z kryształkami Swarovskiego, miski szklane, rondel ceramiczny – rewelacja!

 

2

 

3 kwietnia 2020 r. (piątek)

Mój chrześniak ma dzisiaj 12 lat. Nie będzie tortu, który był, odkąd się urodził, na każdych urodzinach, nie będzie gości, prezentów. Umówiliśmy się na rozmowę przez FaceTime’a. Fajna alternatywa, ale Młody był strasznie stremowany. Dorasta i wchodzi w taki wiek, kiedy ciocie nie są kompanem do żadnej zabawy.

Wspomnienie jego narodzin zawsze mnie wzrusza. Gosia jest moją przyjaciółką od liceum. Byłam świadkiem na jej ślubie. I kiedy urodził się Mały – zostałam chrzestną. Obie jesteśmy jedynaczkami, więc poczułam się zaproszona do rodziny. Urodził się popołudniu. Byłam wtedy na wykładzie z ekonomii albo filozofii na studiach doktoranckich. Był taki malutki i śliczny. Kupowanie dla niego ciuszków i zabawek było ogromną frajdą. Noszenie go, chodzenie na spacery dawało spokój, oderwanie od smutnej rzeczywistości. Nawet kiedy teraz oglądam tamte zdjęcia, to ogarnia mnie taki rodzaj czułości bezbronnej, spokoju, miłości, za którym okrutnie tęsknię.

Zrobiłam przelew na 100 zł i mogę odhaczyć w terminarzu ten wydatek i wydarzenie. Choć ten terminarz pomaga mi ogarnąć finanse, to frustruje mnie co najmniej raz w miesiącu. Zawsze tych potrzeb i wydatków jest więcej niż pieniędzy i możliwości. Już tak się bardzo staram, pracuję za dwóch albo nawet trzech i ciągle coś jest do kupienia, zrobienia. Tak mało jest rzeczy, które nic nie kosztują. Kiedy patrzę na Instagrama albo na Facebooka, to widzę 24-godzinne napędzacze konsumpcjonizmu. I ciągle mam żal w sobie, że nie jestem dość ładna, dość mądra, dość stylowa. Bo nie używam takich kosmetyków, garnków, sprzętów, nie umiem jeszcze tego i śmego, nie mam najmodniejszych butów, jeansów, nie wpływam na innych. Raczej siedzę w swoim kącie, często zapłakana albo wściekła, cierpię na przemian fizycznie i psychicznie, a co kilka – kilkanaście dni ktoś wyżywa się na mnie: wyzywając, obgadując, skarżąc, ignorując, wykorzystując. Od 4 lat niezmiennie ciągle coś tracę, a nowe nie przychodzi. Dlaczego takich historii nie ma na Facebooku i Instagramie? Bo nikogo to nie obchodzi, bo bycie smutnym nie jest sexy, bo to przytłacza, męczy, wymaga jakiejś reakcji.

 

8 kwietnia 2020 r. (środa)

W ubiegłym roku tego dnia (to był poniedziałek) rozpoczął się strajk nauczycieli, który trwał ponad trzy tygodnie.

Dla mnie to było straszne doświadczenie. 2 kwietnia wróciłam do pracy po zwolnieniu lekarskim -–miałam ostre zapalenie oskrzeli z powikłaniami. Antybiotyki na mnie nie działały, brałam sterydy. Ciężko chorowałam. Moja terapeutka była przekonana, że ten mój „sposób chorowania” powtarza się w momentach, kiedy nie mam siły już dalej walczyć z przeciwnościami codzienności i nie potrafię ani się do tego przyznać, ani poprosić o pomoc. Co sugerowało psychosomatyczne podłoże typowych dla okresu jesiennego i wiosennego infekcji górnych dróg oddechowych. Po powrocie do pracy spotkały mnie nieprzyjemne sytuacje: moje koleżanki jedne z nieskrywaną pretensją, a inne ze współczuciem i troską dopytywały mnie i – miałam wrażenie – sprawdzały plotki, jakie prokurowały szefowe na mój temat. Wtedy też – dowiedziałam się, że jestem w ciąży, mam raka, rzuciłam szkołę, bo pracuję już w dużej międzynarodowej korporacji. A w ogóle to jak śmiałam wrócić, skoro 1 kwietnia plan lekcji został wywrócony do góry nogami na okoliczność, gdybym 2 kwietnia jednak nie wróciła do pracy. Była to „wisienka” na mobbingowym torcie, który trwał juz wiele miesięcy. Z najlepszej pracownicy, nauczyciela, który dostaje Nagrodę Dyrektora stałam się wrogiem numer jeden, osobą, którą należy wyeliminować. Wiele moich koleżanek i kolegów to widziało, ale nikt nic nie mówił. Okazali mi swoją sympatię dopiero w ostatnim dniu pracy, nieco ponad dwa miesiące później. Dostałam taką dawkę dobra i pozytywnej energii, której w ogóle nie się spodziewałam i która dała mi poczucie, że to nie ze mną jest coś nie tak. Bardzo im jestem za to wdzięczna, chociaż chyba nie miałam okazji podziękować im za to.

Więc ten pieprzony strajk w mojej szkole doprowadził mnie po tygodniu siedzenia od 8.00 do 15.00 w jednym miejscu wśród ludzi, którzy żuli flegmę i pluli jadem i panią dyrektor, która rano życzliwie przypominała nam „a wiecie, że ja za strajk nie płacę”, a w południe przychodziła łkając i prosząc o zrzutkę na chorującego emeryta, do napadów lęku. Nigdy wcześniej nie przeżyłam niczego podobnego i kiedy słyszałam o atakach lęku wydawało mi się to czymś na granicy snu i jawy, co jest raczej wymysłem psychiki nie czymś realnym. W ubiegłym roku przeżyłam to na własnej skórze. Budziłam się w nocy, a właściwie czułam, jakby jakaś niewidzialna dłoń łapała mnie za klatkę piersiową i wyrywała ze snu z pozycji leżącej do siedzącej. Jednocześnie miałam wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi i nie mogłam złapać oddechu. Poszłam do lekarza -–potwierdził moje przypuszczenia, ale jednocześnie uspokoił, że takie reakcje w sytuacji, kiedy publicznie jesteśmy jako grupa zawodowa dyskredytowani, a rządzący upokarzają nas i kłamią nie są odosobnione. Przepisał mi syrop, dał mi kilka dni zwolnienia. Ciało i umysł uspokoiły się nieco. Strajk niestety nie zakończył się w taki sposób, jak tego oczekiwali nauczyciele. Porozumienie, jakie podpisała strona rządowa z „Solidarnością” zakładała niewielkie kilkunastozłotowe podwyżki przy zwiększeniu pensum. W styczniu tego roku okazało się, że po tym „sukcesie negocjacyjnym” pensje nauczycieli stażystów i kontraktowych są niższe niż najniższe ustawowe wynagrodzenie. Taka to była poprawa. Oczywiście zrobiono z nauczycieli starych zatwardziałych komunistów, dając za wzór księży i katechetów, którzy strajkować nie mogli. Siedziałam tam w środku i to było nie do zniesienia. Media przedstawiały wyrwane z kontekstu informacje, w zależności od kanału – taki wycinek prawdy mniej lub bardziej zmanipulowany. Związki zawodowe – okazały się biznesami małych grup wpływów. Jedni dostawali paczki z jedzeniem, inni rzucali legitymacjami, ci co nie mieli czym rzucać ani za co żyć – żyli nadziejami na pomoc finansową. Po strajku okazało się, że żadnej pomocy finansowej nie ma. Nauczycielom strajkującym zakazano wypłacać zapomogi socjalne. Publiczna zbiórka pieniędzy została zawłaszczona przez ZNP i osobiście nie słyszałam o żadnej osobie, która z tej formy pomocy skorzystała. ZNP uznało, że należy wypełnić wniosek. A wniosek może złożyć tylko małżeństwo nauczycielskie albo samotnie wychowująca matka – nauczycielka. Żałosne. Nie jestem w żadnym związku. Nie podoba mi się to, jak jest zorganizowana polska szkoła, ani to co się mówi w polskim społeczeństwie o nauczycielach. Ale tej atmosfery nigdy w życiu nie chciałabym drugi raz przeżywać. Z jednej strony: rząd, który za wszelką cenę próbował pokazać, że nauczyciele nie są potrzebni, bo do komisji egzaminacyjnych brano emerytów z łapanki, a potem przed maturami byli źli nauczyciele, którzy chcą zaszkodzić swoim uczniom i zablokować im zdanie matury. Z drugiej strony byli nadzorcy na poziomie gmin, miast, szkół, którzy próbowali za wszelką cenę doprowadzić do rozłamu, nakłaniali do fałszowania dokumentacji, do tego złość uczniów i ich rodziców. No i sami nauczyciele, którzy dawali upust swoim emocjom, hejtowali siebie wzajemnie. Myślę, że wiele przyjaźni wtedy pękło i wielu ludzi z wielkim niesmakiem wracało do „pokoju nauczycielskiego”.

Będąc w oku cyklonu, w ubiegłym roku poczułam, że jestem niepokorną obywatelką i zasługuję na potępienie tak samo jak inni, którzy upominali się o zmiany, nową jakość: lekarze i pielęgniarki, sędziowie, policjanci, służby graniczne….

W takich momentach przykro żyć w tym kraju.

(…)

 

14 kwietnia 2020 r. (środa)

Ostatnie trzy dni były piękne. Cisza, spokój. Tylko dobre filmy. Książka M. Houellebecqa „Serotonina”. Dobre jedzenie. Zero telewizji, Facebooka i telefonu. Błogostan. Budzik zadzwonił przed 7.00. Staram się zachowywać codzienną rutynę. Ale nie wstałam od razu. Zwlekłam się z łóżka dopiero kwadrans po 8.00. Właściwie z łóżka wygonił mnie SMS od mojego amerykańskiego studenta z pytaniem, czy dzisiaj mamy lekcję on-line. Ta wiadomość wywołała uśmiech i złość jednocześnie. Bo choć bardzo go lubię i lubię swoją pracę, to naprawdę miałam ochotę, aby ten powrót do wirtualnej rzeczywistości odbywał się na raty. Napisałam mu, że dzisiaj jeszcze mam Easter break. Zrobiłam dwie kromki chleba z szynka i żółtym pomidorem, herbatę z cytryną. Zasiadłam przed komputerem. Sprawdziłam konto, żeby zrobić przelewy. Niestety wypłata męża, która powinna być dziesiątego nie wpłynęła. Ścięło mnie w żołądku. Zacisnęły się wszystkie mięśnie i tak zostało do kolejnego dnia. Zalogowałam się do dzienników elektronicznych. Otworzyłam swój terminarz i zalał mnie gorąc, przed oczami zrobiło mi się biało. Wygląda na to, że muszę siedzieć dzisiaj cały dzień przy komputerze, żeby przygotować materiały dla moich uczniów z technikum, uczniów obcokrajowców i uczniów ze szkół zaocznych. Czas odliczałam logowaniami do banku. 10.00 – na koncie nic, 11.00 – nadal nic. 12.00 – bank zablokował ostatnie 80 zł i konto na poczet raty kredytowej, której płatność przypada trzynastego każdego miesiąca. 863,98 zł. 13.00 – Boże, nadal nic! Piszę do męża: „gdzie jest kasa?!”. 14.00 – nadal nic. Myślę panicznie: „a jak ona (szefowa) nie przelała tych pieniędzy?! Jeśli ma problem z kontrahentami, no bo przecież działa tylko 1/4 firmy. Wszystkie fabryki samochodowe w całej Europie stoją. Transport międzynarodowy ograniczony. A może to teraz będzie okazja, żeby ludziom nie płacić?!”. 15.00 – stan konta 0.00 zł Moje kolejne myśli: „a może po prostu mąż mnie okłamuje? może już go zwolnili, albo jest na przymusowym urlopie i tej wypłaty w ogóle nie będzie! Może boi się powiedzieć prawdę…”. Godz. 16.00 – zwariuje! Z czego ja zapłacę rachunki, raty i kredyty?! Skąd wezmę pieniądze na podstawowe rzeczy, których potrzebuję: chleb, masło, cukier, który się wczoraj skończył. Jak będziemy żyć jutro? Za miesiąc? Godz. 17.00 – mam dość, zaczyna mnie boleć głowa, czuję, że każda komórka mojego ciała jest skręcona. Nie mogę się skupić na niczym innym tylko na logowaniu do banku. Nie jestem w stanie nic innego robić. Piszę sms do męża: „gdzie jest kurwa kasa?”. Po 18.00 on dzwoni i mówi, że przelew wyszedł z firmy, ale banki przetrzymują pieniądze. Nie wierzę. Nie wierzę, dopóki nie zobaczę tych pieniędzy na koncie. Mówi mi: „boli mnie głowa od 10.00 nie paliłem i nie jadłem, bo nie mam za co kupić fajek i chociażby jednej głupiej kanapki”. Wierzę mu. Przyjeżdża do domu po 19.00. Wiadomo, że już dzisiaj tej kasy nie będzie. Wydzwania do mnie właście firmy stolarskiej, upomina się o trzecią transzę pieniędzy za meble kuchenne. Nie obieram. Nie wiem co mu powiedzieć. Nienawidzę takich sytuacji. Mam ochotę się schować w kącie, zamknąć, uciec, ale nie mam gdzie. Bez większego zaangażowania oglądam odcinek po odcinku „Suits”. Durny serial z księżną, która kiedyś była aktoreczką. Minęła północ. Co ja dzisiaj robiłam? Odebrałam kilka maili, napisałam kilka ćwiczeń o „Makbecie” i kilka pytań z „Lalki”. Jestem spięta, zestresowana, nie mogę spać. Nie przyszła jedna (z czterech) wypłata, a ja czuję się jakby świat mi się zawalił. Najdrobniejsze rzeczy urastają do rangi problemów nie do przeskoczenia. Wyobraźnia pracuje ponad miarę. Lęki są bardziej przerażające, chociaż wcale nie większe niż przed epidemią.

 

15 kwietnia 2020 r. (środa)

Nie mogę się obudzić. Co najmniej trzy razy próbuje wstać. 8.55 – nie no już muszę. Ubieram się szybko, myję włosy, robię kawę, nie jem śniadania. Szukam nerwowo materiałów na lekcję na poziomie C1. W międzyczasie piszę maile do uczniów, odpisuję koleżance. Z mokrymi włosami nerwowo skanuję repetytorium. Nie wiem, dlaczego skanu nie widać. Myślę shit! Jest 9.37 – nie wiem czy suszyć włosy, skanować drugi raz czy jednak zrobić zdjęcie. Robię zdjęcie. Wysyłam mailem. Biegnę do łazienki nałożyć BB cream, żeby nie straszyć w kamerze. T. już dzwoni, poprawiam się, uśmiecham i zaczynam. Zaczynam 3 razy to samo. Nagle – jak nigdy zaczynam się jąkać, powtarzać. Mail ze zdjęciami nie doszedł. Wysyłam drugi raz. Jestem sobą zażenowana. O czym myślę? Czy pieniądze przyjdą dzisiaj na konto? Kiedy zaczną dzwonić banki?

W trakcie lekcji kątem widzę na ekranie telefonu powiadomienie z banku o wpływie. Uff… Po skończonej lekcji loguję się do banku, zaczynam robić przelewy. Teraz niemal każda transakcja musi być potwierdzona kodem SMS. Tylko wewnętrzne przelewy na kwoty poniżej 200 zł nie wymagają potwierdzenia. Siedzę 2 godziny i klikam. Zostaje mi 1500 zł. Cieszę się, że nie muszę jeździć do pracy, bo tego miesiąca nie przeżylibyśmy za taką kwotę. W normalnych warunkach na paliwo wydaję miesięcznie 500-600 zł. Dojeżdżam 50 km do dwóch miejsc pracy, a dwa razy w tygodniu do firm, z którymi współpracuje moja szkoła językowa.

Stres mnie nadal trzyma. Jest północ – w moim laptopie leci 5 sezon „Suits”, a ja nie mogę spać. Wkurza mnie ta amerykańsko-prawnicza gadka: „będziesz partnerem”, „nie będziesz partnerem”, „szanuję Harvard”, „tylko Harvard”, „ja tu decyduję”, „nie skończyłeś Harvardu”, „pójdę na Harvard”, „przyjmujemy tylko z Harvardu”… W międzyczasie czytam rozprawki maturalne piłkarek. Cieszę się, że pracują. Piszę maile każdej z nich z uwagami. Jestem zmęczona. Myślę: „w normalnych warunkach nie byłabym tak drobiazgowa, nie traciłabym tyle czasu, ale może teraz one to jakoś bardziej docenią, bo każda dostanie indywidualną informację?”. Widzę, że ktoś obcy napisał do mnie wiadomość na Messengerze. Jakaś Elżbieta, powołuje  się na wspólna znajomą. Jest zachłyśnięta możliwościami pisania i chciałaby wydać książkę ze swoimi doświadczeniami życiowymi. Myślę sobie: „ha ha ha, kolejna idiotka, która uważa się za wyjątkową”. Otwieram plik i czytam bełkot pełen błędów o tym, jak matka rodziła kolejne siostry, ona spała na materacu w kurtce, ojczym ją bił, a ona jednak postanowiła chodzić do gimnazjum. Głębokie przesłanie: z każdego dołka można wyjść, ja wyszłam za mąż. I mój mąż jest najpiękniejszą rzeczą, która mi się przytrafiła w życiu. Tylko on nie może mieć dzieci. Ale na pewno sobie z tym poradzę, bo jak skończyłam szkołę zawodową i teraz chodzę do zaocznego liceum, to mogę wszystko! Boże, litości! – wołam sama do siebie w myślach. Kto nagadał tym idiotkom, że wszystko mogą, że są wyjątkowe i że mężczyzna to największe szczęście kobiety. Co za gówno! I to już jest ten moment, że świry wychodzą na powierzchnię. Odpisuję bardzo grzecznie:

Dzień dobry! Bardzo mi miło, że Ela mnie Pani poleciła i dziękuję, że podzieliła się Pani ze mną swoją pasją, swoim opowiadaniem. Muszę przyznać, że nie bardzo wiem, co mogłabym dla Pani zrobić. Wydanie książki jest procesem czasochłonnym, dość kosztownym. Ja na ten moment raczej nie podejmuję takiego ryzyka finansowego. Poza tymi kwestiami, uważam, że pisanie ma ogromną moc. Także terapeutyczną i na pewno droga poprzez stowarzyszenia pomagające kobietom jest słuszna. Pani cele są wartościowe i ważne. Serdecznie Panią pozdrawiam!

Po tym mam już serdecznie dość, nie myję się, idę spać.

 

17.04.2020 r. (piątek)

Jak ja czekałam na ten dzień. Dzisiaj trochę lżej: tylko jedna lekcja na FaceTime’ie, potem jedna na Discordzie, polecenia dla sześciu klas, sprawdzenie zadań z dwóch klas pierwszych i dwóch klas drugich. Popołudnie będę miała wolne. Efekt jest taki: siedzę jak potłuczona przy laptopie od 8.30 do 16.00 z dwoma przerwami: na obiad (robię makaron z pesto) i kawę z ptasim mleczkiem. Boli mnie głowa, oczy. Mam chaos, nie mogę się na niczym skupić, ani też nic sensownego nie mogę zrobić. Miałam taki ambitny plan, że wykorzystam ten stan przymusowego siedzenia na pisanie: projektu nowych lekcji pozaprogramowych, na pisanie warsztatów dziennikarskich, na czytanie, na oglądanie filmów, na które normalnie nie mam czasu, posprzątam wreszcie, uporządkuje strych, piwnice. A tu dupa! Niby coś robię cały dzień, walczę, staram się zarobić pieniądze na kolejne rachunki, kredyty, ale sens gdzieś umyka. Przypomina mi się księgowy z dużej firmy, w której kiedyś pracowałam. Ten człowiek był dobry w swoim fachu, a jednocześnie szczerze nienawidził wszystkich: budżetówki, bo nic nie robi i żeruje na tych ciężko pracujących i biznesmenów, bo regularnie okradają zwykłych ludzi, bez których żaden biznes by się nie kręcił. Często spotykałam go rano w poniedziałek w kuchni. Robiliśmy pierwszą kawę. Któregoś dnia ten mały i małomówny człowiek mnie zaskoczył. Stał przed oknem i patrzył gdzieś w dal. Powiedział do mnie: „dzisiaj znowu poniedziałek, znowu zaczęło się to nieznośne w korporacjach czekanie na piątek. Potem przychodzi piątek, weekend mija jak z bicza strzelił i znowu jest poniedziałek. I tak całe życie. I wie pani, trzeba się bardzo starać, żeby całe życie nie zamieniło się w czekanie na piątek”.

 

3

 

ze środy na czwartek (22/23.04.2020 r.)

Jest 1.33. Dawno już nie miałam tak rozregulowanego zegara biologicznego. Niby wstałam przed 8.00, wykonałam swoje obowiązki zawodowe, potem tzw. rodzinne. Ugotowałam obiadokolację, wyniosłam śmieci, obejrzałam ileś odcinków kolejnego serialu „Plan coeur”. Zaopiekowałam się mamą. Umyłam podłogi. Wypiłam radlerka cytrynowego, który mnie usypia. Przerzuciłam stertę papierów. Wzięłam gorącą kąpiel. Powinnam być już dawno temu zmęczona i od trzech godzin spać. Nie śpię.

O czym myślę? O tym, że jest mi dziwnie, bo ciagle mam poczucie, że otaczam się zbyt dużą liczbą rzeczy. Niemal od roku wyrzucam, wyrzucam, wyrzucam. Już nic nie kupuję ponadto co jest mi niezbędne. Chciałabym praktykować minimalizm. Mam – nawet nie konsumpcjonizm – tylko jakąś chorą miłość do papierów. Ciągle tworzę pliki, drukuję, notuję. A potem mam do tego emocjonalny stosunek… Napisała do mnie moja psychoterapeutka z pytaniem, jak się czuję i gdybym chciała, to mogę mieć sesję przez Skype. Przez ostatni rok chodziłam do niej regularnie raz w tygodniu, czasami co dwa tygodnie. Dzięki tym sesjom byłam w stanie przetrwać mobbing w miejscu pracy, skończyć remont, odciąć się od bagażu rodzicielskiego mieszkania. Na nowo uwierzyłam we własne możliwości. Tuż przed pandemią czułam się już bardzo dobrze i chciałam zakończyć terapię, ale moja psychoterapeutka uznała, żebyśmy dały sobie jeszcze od dwóch do czterech tygodni obserwacji.

Jakkolwiek wrednie to zabrzmi, będąc w izolacji czuję się szczęśliwa. Mogę pracować i moje zarobki nie zmieniły się drastycznie. Mam teraz czas na to, żeby pomyśleć (!) co ja robię, co chce zrobić, stworzyć coś. Mamy wreszcie czas z mężem, żeby cieszyć się wyremontowanym mieszkaniem, wspólnie gotować w weekendy, w święta obejrzeć wspólnie film. To są drobnostki, na które w normalnym życiu nie miałam czasu. Absolutnym hitem jest dla mnie to, że nie mam stresu związanego z pracą z ludźmi. Nikt mnie nie upokarza, nie zawala mnie niepotrzebną nikomu pracą, nie obraża, nie straszy, nie szantażuje–- co niestety jest pewną normą w naszym społeczeństwie. Więc kiedy mnie pytają, czy tęsknię? Nie, nie tęsknię. Cieszę się, że nie muszę obcować z ludźmi, którzy mnie nienawidzą i których ja nie trawię. Serio! Dla mnie to błogosławieństwo. Czuję się jak na upragnionych wakacjach. Jest cisza, spokój. Nawet w kolejce do Lidla nikt ze sobą nie rozmawia. Moja mama mówi, że to smutne czasy i że ją przygnębia widok kolejek, ludzi w maskach na twarzy. Ja mam jednak inne doświadczenia. Rzadko doznaje życzliwości, bezinteresowności, pozytywności. Może taka też się stałam z biegiem lat?

Dwa lata temu pojechaliśmy na tydzień nad Jezioro Ochrydzkie. Miałam za sobą trudny rok szkolny. Klasa maturalna, awans zawodowy, no i tryliard innych obowiązków. Marzyłam o tym, żeby położyć się na leżaku i słyszeć tylko szum wody. W bardzo przyjemnym hotelu spędziłam najbardziej hałaśliwe 8 dni. Nie mogłam wprost wytrzymać. Na każdym kroku Polacy: głośni, impertynenccy, głupi, Ślązacy, warszawiacy – to było upiorne. Od wczesnych godzin porannych do późnych godzin nocnych na tarasie, w ogrodzie, przy basenie, w hotelowej restauracji, barze wszędzie nachalni, głośni, przemądrzali. Mój mąż: – „Chodź pójdziemy wieczorem na drinka z tymi z Częstochowy” albo „Ci z Warszawy wcale nie są tacy źli”. Ja: – „Daj mi spokój, nie chce widzieć, słyszeć ludzi”. Nie mogę znieść tego: „ty, stary kurwa, jak zapierdoliłem”, „a on wyjebał na te Malediwy 100 tys.”, „nie będzie mi żaden kutas podskakiwał w mojej firmie, to ja płacę mu ZUS”, „chłopie, jak my jechali, to żodyn”. Efekt był taki, że choć widoki piękne, pogoda idealna, po tygodniu przyjechałam zmęczona psychicznie jeszcze bardziej niż przed urlopem.

Moja izolacja jest dla mnie dobra. A może ja nie jestem indywidualistą tylko samotnikiem?

 

4

 

(…)

 

9 maja 202 r. (sobota)

Mój dzień rozpoczął się telefonem mojej mamy o 7.47. Roztrzęsiona i spanikowana prosiła mnie, żebym zadzwoniła na pogotowie. Mamo, musisz sama 112, oni będą pytać o objawy, mnie nie ma przy tobie, dzwoń sama. 15 minut później zadzwoniłam i usłyszałam cały przebieg udzielania jej pomocy przez dwóch ratowników. Po pół godzinie podsłuchiwania rozłączyłam się. Nic jej nie było poza poczuciem lęku, który dawał jej symptomy skurczu serca, twardości ręki i karku, bólu głowy. To już trzeci tydzień takiej jazdy. Posypało jej się zdrowie. A za tym poszło kolejne rozpieprzenie mojego życia. Na szczęście przerobiłam swój lęk na psychoterapii. I staram się być dobrą córką, pomóc jej na tyle, ile potrafię, ale muszę być od jej życia zdystansowana, bo mam swoje, o które muszę dbać. Nie zmienia to mojego poczucia złości. Pierwszy alarm był w środę 22 kwietnia. Mama umówiła się do lekarza rodzinnego z powodu wysokiego ciśnienia i szumu w uszach. Wystraszona, spanikowana dzwoniła do mnie co 15 minut. Na nic zdały się tłumaczenia, że mam pracę, że prowadzę zajęcia on-line, na nic wyciszanie telefonu. I tak dzwoniła. W przychodni duży rygor sanitarny z powodu epidemii koronawirusa. Drzwi zamknięte, pilnowane przez ochroniarza, dodatkowe formularze, ograniczony dostęp do badań i lekarza. Okazało się, że mama musi już teraz brać cały czas leki na obniżenie ciśnienia i przez jakiś czas leki uspokajające. Z wizyty u lekarza była raczej zadowolona. Powiedziała, że lekarz jej wysłuchał, zapytał czym się denerwuje, więc ona opowiedziała mu w skrócie historię swojego trudnego małżeństwa. Dobrze nie było. W piątek dzwoniła do mnie cały dzień. Około 16.00 poprosiła, żebym zawiozła ja do szpitala. Czekałyśmy 40 minut na zewnątrz zanim ktoś zareaguje i zdecyduje się udzielić pomocy. Mamę zaprosili do środka, mnie kazali czekać na dziedzińcu szpitala. Po kolejnych 50 minutach wyszła do mnie pielęgniarka i powiedziała, żebym jechała do domu, bo nie wiadomo, jak to długo potrwa i co zdecyduje lekarz dyżurujący. Kazali mi zadzwonić za 1,5 godziny. Zadzwoniłam – lekarka kazała czekać jeszcze godzinę, robią badania i po wynikach zdecydują. Około 20.00 lekarka zadzwoniła z decyzją, że mogę ją zabrać do domu. Dostała kroplówkę, kolejne leki. W poniedziałek 27 kwietnia musiałam ją zawieźć do prywatnej przychodni na wizytę do laryngologa. Znowu stałam na zewnątrz jakieś 1,5 godziny. Lekarz przepłukał jej uszy, zapłaciła 150 zł. Było przez chwilę lepiej. Po dwóch dniach znowu zaczęła się skarżyć, że nie śpi w nocy, odczuwa drżenie. Wybrała się do przychodni do lekarza rodzinnego – nie wpuścili jej, siedziała na schodach. Odesłali do domu i kazali czekać na telefon lekarza (teleporady). Lekarz zmodyfikował dawki leków i uznał, że w organizmie jest zbyt mało potasu. Po długim weekendzie pojechałam do apteki kupiłam jej potas, elektrolity, dwa dni było dobrze. W czwartek 7 maja od rana znowu alarm: „zawieź mnie do szpitala”. Jeszcze się dobrze nie obudziłam, wrzuciłam na dres płaszcz, założyłam maseczkę i gnam, bo może to zawał albo udar! I znowu przed wejściem do szpitala pokazujemy przez szybę wypisy, recepty, na migi. Po 15 minutach przychodzi ciemnoskóry lekarz i wrzeszczy łamaną polszczyzną na moją mamę, że ma iść do rejonu, do swojego lekarza, a nie zawracać głowę lekarzom w szpitalu. Ona mówi, że jej słabo i że na wypisie ze szpitala miała wskazanie, żeby w razie potrzeby zgłosić się do szpitala. No to jest potrzeba. Wpuszcza ją. Mnie zwalniają do domu – nie muszę tam stać razem z rodzącą kobietą i facetem, który przez szybę krzyczy, że przyjechał zrobić test na tego wirusa. Słabo mi. Przyjechałam do domu i do komputera, bo już byłam spóźniona, nie miałam czasu przygotować się do lekcji. Ten dzień miał być szaleńczy. Po dwóch godzinach znowu telefon. Moja mama chyba myśli, że ja jestem na jej usługach… Jadę po nią z zegarkiem w ręku. Słyszę, że jakaś pielęgniarka wrzeszczy do niej: „tu nie można rozmawiać przez telefon, proszę się rozłączyć”. Dostała kroplówkę i receptę na silniejsze leki uspokajające. Już wiem, że urządza jakiś dziwny rytuał paniki, bo nie potrafi zakomunikować swoich potrzeb, ani tych potrzeb nie potrafi zaspokoić. Wracam do siebie. Myślę: „Boże, czy ja będę miała jeszcze kiedyś czas na realizowanie siebie, na spełnienie swoich marzeń, na swoje życie…”. W niedzielę mój mąż jedzie na tydzień w trasę, niewiele myśląc proponuję jej, żeby przyszła na kilka dni do mnie. Wiem, że nie będę się czuła całkiem swobodnie u siebie, ale lepsze dla mnie to niż co drugi dzień jazda do szpitala, do przychodni. A w międzyczasie moja mama wymyśliła sobie wizytę u neurologa. A jakże 120 zł po to, żeby się dowiedzieć, że ma lęki związane z chorobą i z sytuacją epidemii. Nie myślę, co będzie dalej. Doceniam momenty spokoju i ciszy, które są niezbędne do życia.

Ciężko mi pogodzić się z tym, że znowu muszę być rodzicem swojej mamy. Wydawało mi się zawsze, że jest silna i zna rozwiązanie na każdy problem. Takie to dziecięce myślenie. Ale odkąd umierała babcia w 2006 roku jakoś tak się stało, że stałam się chcąc nie chcąc protezą (oparciem, pomocną dłonią) pomagającą przejść trudne momenty. Najpierw opieka nad babcią: na zmianę spałyśmy u niej, robiłyśmy jedzenie, podawałyśmy leki, zrobiłyśmy pranie, kosiłam ogródek, no cały ostatni rok studiów rozciągnięty był między studia, pracę i opiekę. Nie miałam ani czasu wolnego, ani swojego życia. Potem trzeba było zorganizować pogrzeb. W 2018 roku powtórka: umierała kuzynka mamy chora na Alzheimera. Dopiero po paru miesiącach mój mąż powiedział mi i tym samym otrząsnął mnie z letargu: „nie pomagałaś, tylko odwaliłaś całą robotę, przecież mama się kompletnie rozsypała”. Pogrzeb, USC, akt zgonu, ZUS, kościół, sprawy spadkowe – wszystko robiłam z nią, a właściwie za nią. Jestem dobra w kryzysach, sprawdzam się w trudnych sytuacjach. Moja koleżanka, która normalnie nie rozmawiała ze mną przez 9 lat, zadzwoniła do mnie ubiegłego lata z propozycją wyjścia do restauracji. Zgodziłam się i wtedy się dowiedziałam, że ma chore dziecko i chce rozwieść się z mężem. Nie wiem, czym sobie zasłużyłam na taką markę, że ludzie nawet najbliżsi przychodzą do mnie tylko gdy chcą zrzucić ciężar ze swoich barków. A jakoś gdy im wesoło, miło i dobrze, to myślą o kimś innym…

 

(…)

 

6

 

17 maja 2020 r. (niedziela)

Dobrą stroną izolacji społecznej są dla mnie wolne niedziele. Prawdziwie wolne. Od 10 lat pracuję przez pięć dni w tygodniu oraz w weekendy. W ekstremalnych latach miałam wolne tylko święta zaznaczone na czerwono w kalendarzu. To strasznie męczy. Byłam zmęczona, zestresowana. Miałam wieczny bałagan w domu. Nie miałam czasu na nic, nawet na odpoczynek. Teraz po dwóch miesiącach mam poczucie, że powoli, powoli odzyskuję stabilizację z naciskiem na sprawy domowe. Mój kosz na pranie nie „gotuje się” od ubrań, ręczników, pościeli. Moje podłogi są czyste. W umywalce nie ma śladów pasty. Mam poukładane w szafie ubrania. I bardzo chciałabym, żeby ten stan trwał jak najdłużej. Mam nawet już taki wniosek i pomysł, że praca zdalna – co robię intensywnie, zakupy przez internet – zintensyfikowane, czas na odpoczynek, regularne sprzątnie mieszkania to są rzeczy, które chciałabym przenieść jako nową praktykę, kiedy już będzie po.

Siedzę właśnie dopijając kawę, spoglądam na telewizję (chociaż teraz też uważam, że dużo bardziej wartościowe jest to, co sama mogę wybrać, a nie to, co podsuwają mi klakierzy żądni władzy nad umysłami) i myślę o mojej przyjaciółce, która jutro będzie miała urodziny. Znamy się większą część życia. Zawsze mogłyśmy na siebie liczyć. Nawet wtedy gdy byłyśmy daleko od siebie. Łączyły nas głębokie rozmowy, pokonywanie problemów i szukanie dróg wyjścia z wszelkich kryzysów. Jest dla mnie jak siostra. Ostatnio jednak bardzo się od siebie oddaliłyśmy w milczeniu. Teraz mam w głowie bombę po wczorajszej rozmowie z mężem. I nie wiem, co zrobić…

Kiedy spotykałyśmy się ostatnio, to był początek listopada. Pogadałyśmy, zjadłyśmy fajny posiłek w knajpie włoskiej, było sympatycznie. Do momentu, w którym poczułam się jak ostatnia frajerka. Magda od marca mieszka ze swoim nowym facetem. Deweloperem, człowiekiem obrzydliwie bogatym. Przy nim czuję się jak biedna mysz kościelna (tylko raz rozmawialiśmy). On rozwiązał jej wszystkie problemy. Po powrocie z zagranicy do Polski nie miała właściwie nic. To on zatrudnił ją w swojej firmie. Wynajął mieszkanie. Wziął dla niej samochód w leasing. Organizuje urlopy i urocze weekendy. Żal mi serce ściskał, kiedy ja męczyłam się z kolejnymi ekipami remontowymi, brałam kolejny kredyt, żeby dokończyć remont i kupić meble do kuchni, a weszłam do ich wynajmowanego mieszkania i zobaczyłam wszystko zrobione jak spod igły. Interesowały mnie ciekawe rozwiązania w tym mieszkaniu: sprzęty do kuchni, oryginalna podłoga, gazowe ogrzewanie. Moja przyjaciółka nie znała odpowiedzi na żadne pytanie, wszystko kwitowała: „R. się tym zajmuje”. Z jednej strony czułam zazdrość, że ona ma wszystko podane na tacy, a ja trzeci, czwarty rok remontuję mieszkanie, żeby było normalnie i ciagle jakieś kłody pod nogami… Z drugiej strony nie poznawałam jej – dziewczyny przebojowej, z uśmiechem na twarzy, z milionem znajomych na Facebooku, która ma własne zdanie i nigdy nie robiła czegokolwiek, bo ktoś jej tak kazał… Na samym początku tej znajomości mówiła mi szczerze, że ma wątpliwości związane z wchodzeniem w nowy związek: on był świeżo po rozwodzie, miał dwoje dorastających dzieci, a ona po wielu krótkotrwałych związkach, chciała przestać popełniać ten błąd – wraz z psychoterapeutą postanowiła zerwać ten kod, który powielała od lat. Wtedy uderzyło mnie to, co powiedziała, że dzieci są dla niego tak ważne, że nie pozwala jej stanąć autem pod jego domem (miała parkować na innej ulicy), w obawie, że była żona, która mieszka w pobliżu, mogłaby ją zobaczyć. Była żona, która miała już drugiego męża i dzieci mieszkały z nią. Zadzwoniły mi dzwony w głowie. Najdelikatniej jak mogłam ostrzegłam moją przyjaciółkę. Przechodziłam wiele lat temu przez podobną sytuację. Ten facet nie rozwiódł się mentalnie. Mówiąc tak, lekceważy cię, nie traktuje poważnie, nie szanuje, nie chce w swoim życiu, wstydzi się. Ja też byłam w związku z rozwodnikiem, dla którego była żona i dziecko były nadal całym światem, który żył przeszłością, nienawiścią, pluł jadem i nie był zdolny do pokochania kogokolwiek poza sobą. Dla mnie ta sytuacja w połączeniu z mobbingiem w pracy stała się początkiem depresji, z którą borykałam się przez dwa lata. Bogatsza o to doświadczenie, chciałam przestrzec przyjaciółkę przed popełnieniem tego samego błędu. Ja bardzo chciałam być ważna dla mojego chłopaka. Chciałam spędzać czas z nim i z jego dzieckiem. Nigdy na to nie pozwolił, zawsze zasłaniał się dobrem dziecka i jego psychicznym spokojem. Na temat byłej żony słyszałam same złe słowa: nie zajmowała się dzieckiem, domem, ulegała wpływom matki i ojczyma, wyjeżdżała na wyjazdy służbowe, zdradzała go. Kiedy nasz związek postanowiłam zakończyć, a on nie przyjmował tego do wiadomości i mnie nękał, pojechałam do niej – byłej żony, mieszkającej 80 km od mojego miejsca zamieszkania. Okazało się, że dziewczynka jest podobna do ojca jak kropla wody i nie ma mowy, żeby nie była jego dzieckiem czy pochodziła ze zdrady. Była żona czuła się zaszczuta, kontrolowana, na granicy depresji. W życiu bez niego radziła sobie znakomicie. Była szczęśliwa i spokojna, uśmiechnięta.

I teraz wracam do listopadowego spotkania z moją przyjaciółką. W rozmowie rzuciła: „R. jest u siebie w domu z chłopcami, ma weekend, więc skupia się tylko na nich. A we wtorek lecimy do Reykjaviku. Muszę zadzwonić do niego, bo nie wiem, jak się spakować, o której mamy lot i skąd lecimy”. Przez moją głowę przebiegło WTF!? Zapytałam, jaki jest powód tej podróży. Odpowiedziała, że just like that, jest tam jakiś koncert muzyki i R. miał ochotę, więc jadą na koncert, no i trochę odpocząć, bo mogą sobie pozwolić na tydzień wakacji w listopadzie. Potem zapytałam jeszcze z ciekawości, jaki to koncert, bo moja przyjaciółka dawno temu miała swój zespół, śpiewała i grała na gitarze. A ona odpowiedziała mi: „no koncert muzyki!”. Takim tonem jakbym zadała niewłaściwe pytanie. Ja zaś odniosłam wrażenie, że chce ukryć za wszelką cenę fakt, że nie wie, po co leci ze swoim kochankiem na Islandię. Po tej wymianie zdań poczułam się, jakby ktoś napluł mi w twarz. Poczułam, jakbyśmy straciły wspólny język. Jakby to nie była Magda, którą znam. Zamknęłam się. Jakoś zmieniłyśmy temat. Na moje urodziny nie przyjechali, bo R. miał inne plany na weekend bez chłopców. Potem Magda chciała się spotkać w czasie świąteczno-noworocznym, ale my jechaliśmy na urlop do Egiptu. Po powrocie rozchorowałam się: byłam na zwolnieniu, brałam antybiotyk i siedziałam 3 tygodnie w domu. Jak wróciłam do pracy, było bardzo intensywnie: jak zwykle nerwówka, żeby zdążyć ze wszystkim, 2000 km za kółkiem w ciągu 2 tygodni, trzy, cztery miejsca pracy, do tego skargi, użeranie się z firmą meblarską. Potem w lutym miałyśmy wyskoczyć na kawę, bo miałam mieć przerwę na wokandzie, ale też nic z tego nie wyszło, bo ostatecznie z powodu opóźnień przerwy nie było. 11 marca ogłoszono zamknięcie szkół i uczelni wyższych. No i minęło pół roku, jak nie widziałyśmy się i nie rozmawiałyśmy. Nie tęskniłam i nie brakowało mi tych rozmów, bo byłam zmęczona i nie miałam ochoty od kolejnej bliskiej mi osoby wysłuchiwać jak zajebiście jej się powodzi, co kupiła, co zrobiła, co planuje. Słuchałam tego za długo i dorosłam do tego, żeby nie zmuszać się do tak płytkich relacji. Wolę siedzieć w domu sama niż spotykać się z kimś kto będzie się przechwalał nowym samochodem, nowym telewizorem, nowymi meblami, robotem sprzątającym… Tym bardziej, że nowy partner mojej przyjaciółki jest dla mnie człowiekiem co najmniej podejrzanym, wywołuje raczej niepokój. W piątek mój mąż zapytał mnie o Magdę. Dlaczego z nią nie rozmawiam. Podzieliłam się tymi moimi niepokojami, odczuciem bycia niepasującej do tej wysokiej półki. Mój mąż szybko powiązał fakty i nazwiska, i wypalił: „Słuchaj ten R. to jest sąsiad mojego szefa. Ja go znam! Latem kosił trawę i naprawiał dach w tym domu. On jest obrzydliwie bogaty, ale jego była żona jest jeszcze bogatsza. Ona ma lądowisko dla helikoptera przy domu!”. Wczoraj, jak wrócił z pracy, mówi do mnie: „Odsuń się delikatnie od tego syfu, rozmawiaj z nią tylko na tyle, ile musisz, dyplomatycznie. Ten R. zdradził swoją żonę i rozwód był z jego winy. W grudniu urodziło mu się dziecko z jakąś inną kobietą. S. nawet tą kobietę w ciąży poznał. Pokazałem mu zdjęcie Magdy, to nie była ona”. No chyba bym wiedziała w listopadzie, że w grudniu rodzi. Bomba w mojej głowie wybuchła! Zaczęłam myśleć, przeliczać, jakkolwiek by nie było, jeśli to prawda, to znaczy, że będąc z Magdą, zapłodnił inną kobietę i być może jest z nią także w jakimś związku. Głośno myślałam: „Jeżeli Magda o tym nie wie, to powinna wiedzieć, ale czy ja mam prawo jej to mówić? A co jeśli wie, i godzi się na takie życie, bo ma wszystko, a bez niego nie miałaby nic (mieszkania, pracy, samochodu, fajnych urlopów)? Boże, co za syf!”. Mój mąż: „Miałaś rację, to nie jest nasza półka, facet jest tak obrzydliwie bogaty, że może robić, co zechce, a to jaki ma stosunek do Magdy i jakie łączą ich relacje nie jest naszą sprawą. Ona musi uderzyć o dno, żeby się obudzić. To brutalne, ale nie możesz nic zrobić zanim nie uderzy o dno. Wtedy będzie potrzebowała pomocy i pomożemy jej, jak będziemy mogli. Ale być może wygodne życie zwycięży i tak będzie trwać w tym chorym związku wiele lat, całe życie”.

Brutalnie to ujął. Ale po przemyśleniu – nie chcę być osobą, którą znienawidzi, chyba wolę odcięcie, bo przecież za rękę go nie złapałam i karmienie się plotkami może być groźne. Nic przecież nie wiem o jej życiu, jakie mam prawo się wtrącać?!

 

7

 

24 maja 2020 r. (niedziela)

Rok temu był to piątek. Około 15.45 dostałam od mamy sms z wiadomością, że jej serdeczna przyjaciółka imienniczka, z którą siedziała w jednej szkolnej ławce zmarła. Ta śmierć była tak nierealna, nagła i niespodziewana, że rzuciłam wszystko i jak stałam tak pobiegłam do galerii upominków, którą prowadziła jej córka. Zastałam ją na zapleczu roztrzęsioną i zapłakaną. Nic nie mówiłyśmy, zaczęli się schodzić ludzie: inne koleżanki, syn, partner. Może to dziwnie zabrzmi, ale czułam jej ból, wewnętrzne drżenie, jak rozpada się…

Moja mama też to strasznie przeżyła, jeszcze dzień wcześniej rozmawiały przez telefon. Stały się sobie bliskie w ostatnim czasie. Przyjaciółka mamy miała 73 lata i pracowała w Niemczech jako opiekunka osób starszych. Od kilku lat żyła w rytmie 3 na 3 – trzy miesiące pracy i trzy miesiące w Polsce. Namawiała mamę na taką pracę, żeby sobie dorobić do marnej emerytury. Mama miała pojechać w sierpniu. Dziwiło mnie już kilka lat wcześniej, że sama będąc w nienajlepszej kondycji zdecydowała się na niełatwą pracę. Miała migotanie przedsionków, choroby kobiece, zmagała się z otyłością. Powinna być zaopiekowana przez rodzinę, a nie opiekować się innymi starszymi bardziej schorowanymi. I kiedy zmarła tak nagle, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że gdyby była w Polsce, to żyłaby. Przyczyną śmierci miał być udar albo tętniak. Wszystkie problemy związane z jej śmiercią: sekcja zwłok, niemiecki prokurator, uregulowanie rachunku za pobyt na OIOM-ie, transport zwłok opóźniły pogrzeb o 3 tygodnie. Dręczyły mnie myśli, że nie tak powinno się jej życie zakończyć, że pracowała ponad siły, że pracowała, choć nie powinna, żeby kupić węgiel do domu na zimę, wyremontować łazienkę, pojechać na urlop. I ta jej śmierć była takim migającym neonem dla mnie, ostrzeżeniem przed tym, żeby praca i pieniądze nie stały się najważniejsze. Strasznie to smutne i przykre, że takie kobiety jak przyjaciółka mojej mamy w Polsce po latach pracy zawodowej za najniższe wynagrodzenie, po latach prowadzenia wzorowo domu, wychowywania dzieci mają 800-1100 zł emerytury i zmuszane są do nadludzkiego wysiłku, aby zapewnić sobie minimum egzystencji.

 

26 maja 2020 r. (wtorek, Dzień Matki)

To był absolutnie jeden z najbardziej chaotycznych dni, a ja chodziłam naburmuszona, niczym tykająca bomba. Nienawidzę niezaplanowanych dni i pieprzenia o niczym przez telefon. Dzisiaj był jeden z takich dni. Przebudziłam się przed 7.00 i stwierdziłam, że mogę jeszcze trochę poleżeć, podrzemać w łóżku. Ta drzemka trwała 2,5 godziny! Obudził mnie SMS od przyjaciółki. Pytała czy w lipcu zajmę się kotem, bo chcieliby pojechać w Tatry. No i tak od słowa do słowa prawie godzina esemesowania. Nie zjadłam śniadania, piłam zimną kawę. Już byłam zła. Zadzwoniłam do lekarza po receptę na krople do oczu – i kolejne pół godziny minęło. Stanęło na niczym. Nie wiadomo jaki lekarz i o której godzinie będzie mógł wypisać e-receptę, może po 15.30 będzie inna pani doktor, która może wystawić papierową tradycyjną receptę. Ale najlepiej gdybym zadzwoniła ok. 18.00, chociaż poradnia pracuje do 15.00. Zaczęła mnie boleć głowa i przypomniałam sobie, że umówiłam się dzisiaj z mamą na kawę – że przywiozę ją do mnie i poświętujemy dzień mamy. Miałyśmy kupić on-line krzesło ogrodowe dla mamy i żelazko, a dla mnie czajnik bezprzewodowy. Już czułam, że to nie jest ten dzień. Ale mama znowu jakoś gorzej się czuła, potrzebowała wyjść z domu, więc uznałam, że nie będę odwoływać naszych ustaleń. Kiedy usiadłam do komputera – zalew maili. Głównie uczniowie, którzy obudzili się z pandemicznego letargu, zagrożeni nieklasyfikowaniem albo jedynkami: „co mógłbym zrobić, żeby poprawić oceny? proszę pilnie o odpowiedź”. Mam ochotę gryźć i pluć. A gdzie byłeś gnojku przez ostatnie 2 miesiące? Zero kontaktu, zero prac, teraz będzie winna ta wredna baba od polskiego. Do tego sterta maili od dyrekcji z hasłem: „pilne ważne, natychmiast odpowiedź”. Teraz szanowne panie żądają wyjaśnień, dlaczego uczeń, uczennica taka i owaka ma tylko 2 oceny i jedynkę na semestr!? No kurwa mać! Co pani robiła od września w pracy? Jak pani dokonała klasyfikacji? No i wisienka na torcie pandemicznych wkurwień – piętnasty harmonogram matur. Już sama nie wiem, kiedy i gdzie będę pracować i jak mam się zabezpieczyć. I właśnie w tym momencie zadzwoniła koleżanka – wychowawczyni jednej z klas, żeby mi wyjaśnić kawa na ławę po koleżeńsku, że uwagi na temat ocen z zachowania, które dostała ode mnie wczoraj są słuszne jednak raczej nie wpłyną znacząco na ostateczną ocenę, ponieważ większość nauczycieli nie ma zdania i odsyła propozycje bez uwag lub podwyższa na korzyść ucznia ocenę. Nie zdziwiło mnie to, ponieważ od tygodnia dostawałam maile z różnych klas i w każdej klasie w tej szkole sytuacja wyglądała podobnie. Uczeń, który obmacuje koleżankę w trakcie lekcji ma zachowanie bardzo dobre. Ten, który nie nosi zeszytu i książki i chodzi w kratkę ma wzorowe/bardzo dobre. Ci, którzy pyskują, kłócą się z nauczycielami, mają po 100 godzin nieusprawiedliwionych zachowanie dobre! Przy czym przez cały rok w pokoju nauczycielskim słychać wzdychania: znowu ta 2c, ten Kowalski znowu się spóźnił, Nowak nie przeprosił, a Malinowski nie miał zeszytu i nie potrafił narysować osi czasu na tablicy. O 12.00 musiałam skończyć, bo na platformie czekali na mnie uczniowie. I znowu po raz kolejny czułam się jak dziad gadający do obrazu, a obraz ani razu. Staram się robić wszystko co powinnam najlepiej jak potrafię, ale frustruje mnie to, że nie widzę ich twarzy, reakcji, nie mam możliwości podyskutowania z moimi uczniami, sprawdzenia ile z tych treści, które im przekazuję oni zapamiętują, uznają za ciekawe i słuszne. Przemycam przy okazji inne rzeczy: dzisiaj zachęcałam informatyków (!) do konkursu o polskich więźniarkach w Ravensbruck. Bardzo wierzę w to, że im więcej różnych działań wykonam, tym większa szansa, że ktoś złapie bakcyla, znajdzie dla siebie coś rozwijającego. Stworzyłam kilka zadań do filmów, które uważam, że są interesujące. Próbowałam wyjaśnić mowę noblowską Olgi Tokarczuk. Szukam tesktów literackich i kulturowych, które nawiązują do obecnej sytuacji epidemii, zarazy. Myślę jak im zaszczepić metody kreatywnego pisania. Robię quizy w aplikacjach. Stworzyłam na Facebooku grupę warsztatów dziennikarskich, aby dać im alternatywę obok podstawy programowej. I cieszy mnie to, że na 200-300 uczniów na jedną rzecz zareaguje jeden, dwóch. Nie dołuje się tym, bo to kropla, mało, za mało. Bo sama widzę po sobie, że wszystkich szans, obowiązków, możliwości, konieczności jest taki ogrom, że naprawdę wielokrotnie i na różne sposoby nie wiem w co ręce włożyć. Więc wybieram mniejsze zło – to co muszę bezwzględnie. Do tego co chcę – może kiedyś wrócę. Ale ta izolacja uświadamia mi, że nie można tak żyć, nie można odkładać lepszego życia na później. Bo kiedy wrócisz do czegoś za trzy, pięć lat to może się okazać, że to już nie jest tak atrakcyjne jak było, przestało się liczyć, zmieniło. I zostaniesz z poczuciem rozgoryczenia, utraty, pustki, smutku. Widzę też teraz, że w tym pośpiechu codziennym, gonitwie, zbyt często improwizowałam, za mało myślałam, za mało przewidywałam, za mało planowałam. Dlatego tak często odczuwałam złość – jak dzisiaj, kiedy dzień rozjechał mi się totalnie. Nie zdążyłam zdobić zakupów, nie zdążyłam wysłać przesyłki, nie zdążyłam poćwiczyć, poczytać, sprawdzić prac. Zrobiłam to, co zazwyczaj robiłam dotąd: wzięłam długą gorącą kąpiel i otworzyłam laptopa. Pisanie to zrzucanie emocji. Ma dla mnie moc terapeutyczną. Czuję, ze jest mi lżej. Odpalę sobie kolejny odcinek serialu HBO „Press”, który wczoraj zaczęłam oglądać. A i jeszcze wyświetliło mi się w komputerze zdjęcie z moją mamą – wspomnienie z 26.05.2018. Pojechałyśmy wtedy do zamków Mirów i Bobolice. Była sobota. Fajny dzień tam spędziłyśmy. Stanowczo muszę poprzeglądać zdjęcia i zrobić papierowe odbitki i wybrać coś do powiększenia na ścianę. To daje radość!

 

(…)

 

4 czerwca 2020 r. (czwartek)

Po ponad trzech miesiącach miałam dzisiaj pierwsze posiedzenie sądu. Było strasznie. Oprócz standardowego sprawdzania jeszcze dezynfekcja rąk – jak wszędzie. Nie wszystkie sale są czynne i nie wszyscy sędziowie orzekają. Sala, w której dzisiaj odbywały się rozprawy ma zamontowane pleksy, na ławach są oznaczenia większość miejsc wyłączona z użycia. Obowiązkowa dezynfekcja, maseczki i rękawiczki. Strony i świadkowie wpuszczani na 10 minut przed godziną wezwania. Co godzinę przychodzą panie sprzątające, następuje dezynfekcja wszystkich miejsc, z którymi jakikolwiek kontakt mieli ludzie i obowiązkowe wietrzenie. Ławnicy nie muszą ubierać togi, a świadkowie pokazywać dowodu osobistego. Tożsamość potwierdzają adwokaci i strony. Jakby mało było słuchania o prozie życia i dramatach codzienności rozwodzących się ludzi.

Odkąd pracuję jako ławnik bardziej doceniam małżeństwo, zyskałam świadomość jak wiele dramatów zaczyna się kiedy ludzie ze sobą nie rozmawiają… I znowu największy ból potrafią sprawić sobie ludzie, którzy najbardziej się kochają, znają zakamarki serca, słabości, pragnienia, marzenia.

 

5 czerwca 2020 r. (piątek)

Ten tydzień zakończył się niepodziewanie telefonem od bliskiej znajomej. Zadzwoniła i zaprosiła mnie na spacer. Poszłam, bo brakuje mi już ruchu. Ludzi trochę też. Uzbrojona w maseczkę wyszłam na przeciw. Spacerowałyśmy dwie godziny. Rozmawiałyśmy o osobistych sprawach. Justyna zbliża się do pięćdziesiątki. Niecały rok temu wprowadziła się do nowego domu. Teraz dowiedziała się, że za jej placami matka pozbawiła ją prawa do domu, w którym mieszkała przez całe swoje życie. Zapisała dom siostrze. Nie da się ukryć – świństwo. Ale też jakich wiele w polskich rodzinach. Ona ma żal, smutek w głębi serca. Powiedziałam jej, że powinna siostrze wykrzyczeć, że jest okropna. Justyna: „Nie umiem, to nie leży w mojej naturze, patrzę na to inaczej niż ty, ale chciałam znać twoje zdanie. Nie mogę sobie poradzić z tym, że całe życie mnie obydwie upokarzały, wmawiały, że jestem głupia, nic nie warta i niczego nie osiągnę. Ona mnie nie chciała urodzić i dawała mi to do zrozumienia na każdym kroku. Ojciec nie miał nic do powiedzenia. Moje życie mogło wyglądać inaczej. Mogłam skończyć technikum, mieć inny zawód, inną pracę, więcej niż jedno dziecko”.

Związki matek i córek są najbardziej przemocowe, brutalne, a jednocześnie przepełnione niepowtarzalną miłością. Dwie kobiety mogą dawać sobie największe wsparcie, miłość, rozwój, a z drugiej strony mogą pałać do siebie nienawiścią i rzucać sobie kłody pod nogi, ograniczać, osaczać.

 

6 czerwca 2020 r. (sobota) – 7 czerwca 2020 r. (niedziela)

Ten weekend był rozlazły. Sobota to na Śląsku dzień sprzątania. Cały czas to przekonanie babek i matek pokutuje w mojej głowie. Nieustannie planuję wielkie porządki na każdą sobotę, a potem i tak nic z tego nie wychodzi. Tym razem było tak samo – cały dzień oglądałam Netflixa. Należę do tej kategorii osób, które w czasie społecznej izolacji stały się niewolnikami tej platformy. Ale dzięki temu nadrobiłam sporo filmowych i serialowych zaległości.

 

9 czerwca 2020 r. (wtorek)

Te matury zapewne wszyscy zapamiętają. Specjalne środki ostrożności: uczniowie wpuszczani według kolejności, z zachowaniem odstępów 2 m, wszyscy w maseczkach, rękawiczkach.

Zawsze w czasie matur z rozrzewnieniem wspominam swoją maturę. To było bardzo ważne wydarzenie w moim życiu. Bardzo zależało mi na jak najlepszych wynikach. Jednak zaufanie do naszych profesorów, wsparcie rodziców, przyjazna atmosfera, dobre rady spowodowały, że osiągnęłam swoje cele. Z polskiego – pamiętam – pisałam o nadziei, a na historii wybrałam politykę zagraniczną Jagiellonów. Angielski to też była pestka, chociaż zadań nie pamiętam. Gdzieś w szafie mam jeszcze specjalnie na maturę uszyty czarny kostium i obowiązkową białą bluzkę. Ściągi włożone w specjalne kieszonki raczej na szczęście. No i duma ze świadectwa z czerwonym paskiem.

Po latach kiedy stanęłam po drugiej stronie – jako nauczyciel pamiętam, że pierwszą maturą moich uczniów bardzo się przejmowałam. Symboliczna była dla mnie nawet data studniówki – 5 stycznia, bo i ja swoją studniówkę miałam 5 stycznia. Zgodnie z porzekadłem „dobra zabawa na balu, to dobre wyniki w maju”, mobilizowałam i podtrzymywałam na duchu różnymi metodami „swoją klasę”. Na zakończenie roku wybrałam dla nich breloczki w kształcie koniczyny na szczęście.

 

9

 

11 czerwca 2020 r. (czwartek, Boże Ciało)

Dzisiaj święto kościelne. Ja – absolwentka teologii, dla której lokalna wspólnota parafialna była zawsze ważnym elementem życia – nie mam potrzeby, aby iść na mszę do kościoła. Nie tylko z powodu pandemii. Życie dało mi tyle kopniaków, ludzie, z którymi łączyłam takie nadzieje, okazali się nic nie warci. Tyle rozczarowań młodości, przykrości, ciosów, zdrad wartości… Coraz bliżej mi do racjonalizmu, do zero-jedynkowego świata. Kiedyś widziałam miliony odcieni szarości. Teraz uczę się prosto: albo coś mi służy, rozwija mnie i jest dla mnie dobre albo nie i tego nie ma. Długo myślałam, że błędem jest obwinianie księży za to, że ludzie odchodzą po cichu z Kościoła. Mówiłam: „nie wierzy się w ludzi, tylko w Boga”. Weryfikuję ten pogląd. Czytam sporo książek o pracy nauczycieli. Ostatnio „Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku”. Autor wyraźnie mówi: „nauczyciel swoją postawą, sposobem mówienia, oceniania może dzieci i młodzież zmobilizować albo zniechęcić do nauki”. Tak po prostu jest. Każdy miał w swoim doświadczeniu nauczyciela, którego uwielbiał i takiego z którym chemii nie było. Myślę, że z duchownymi jest tak samo. Kiedy teraz o tym myślę, co mnie boli, to na pewno przepych, luksus i wybieranie ludzi, którzy mają coś do zaoferowania (głównie firmy, umiejętności, chęć pracy za darmo). Ci, którzy nie należą ani do gorliwych, ani do bogatych, nie mają czego szukać. A do tego – historie przestępstw seksualnych. Obejrzałam po raz drugi „Spotlight”. Bardziej z powodu dziennikarskiej pracy śledczej, ale przerażający jest mechanizm ukrywania wykorzystywania seksualnego dzieci. Ten temat budzi tyle emocji, że nie chcę chyba więcej o tym pisać. Przerażające są złamane życiorysy niewinnych ludzi. Ten głos boli chyba najbardziej.

 

14 czerwca 2020 r. (niedziela)

Sześć lat temu straciłam dziecko. Ten smutek będę już chyba nosić w sobie do końca życia. To temat, o którym trudno mi mówić. Chociaż potrafię mówić chyba o wszystkim. Nie chcę stracić sensu życia. Po latach chodzenia do różnych lekarzy i słuchania paranoicznych bzdur, obejrzeliśmy wczoraj kilka odcinków serialu dokumentalnego o in vitro. Podjęliśmy decyzję o walce o dziecko. Pora rozpocząć nowy etap życia. Z podniesionym czołem. Bez strachu.

Pamiętniki Pandemii

W tym cyklu przedstawiamy redakcyjny wybór tekstów nadesłanych na konkurs Pamiętniki Pandemii, sytuując je w kontekstach socjologicznym i literackim. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Logo: Tomasz Stelmaski


POPRZEDNI

varia pamiętnik  

Bristol furczał jak złoto!

— Agnieszka Indebska

NASTĘPNY

varia pamiętnik  

Amazon nadal zatrudnia

— Agnieszka Buława