fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

Berlin, 10 marca 2020

Pamiętam dokładnie ten moment, kiedy przestało być śmiesznie.

– Wiecie, ze producent piw Corona stracił już miliony przez tego wirusa? – tak mnie dziś zapytał jeden z gości hostelowych w barze, przychodząc po kolejnego browara.

Oglądam się za siebie, patrzę na lodówkę za nami. Rzeczywiście, wszystkie inne piwa schodzą, tylko nie Corona. Złote butelki stoją równo w rzędzie od rana.

Typ się śmieje:

– Społeczeństwo to idioci, piwo się nazywa „Corona”, więc przestali je kupować, z powodu jakiegoś wirusa.

– To co zamawiasz, Coronę? – próbuję uciąć, niby żartem. Wziął Carlsberga, poszedł. I dobrze. Nie chce mi się teraz kontynuować rozmowy o tym, jakie jest społeczeństwo, czy głupie, czy nie głupie, bo nie chce kupować piwa kojarzącego się z wirusem.

I to nie dlatego, ze nie lubię gadać z klientami. Ale od ponad tygodnia pracujemy w napięciu, więc żart i luz opuszczają nas z dnia na dzień, krok po kroku. Nikt nic nie wie, pytamy ciągle menedżerów, co będzie. Wszystko będzie dobrze, to tylko panika – odpowiadają z reguły, a ja nie wierzę.

Kenny stał za mną i przysłuchiwał się tej krótkiej wymianie zdań, i pokręcił głową z dezaprobatą.

– Słyszałem, jak znowu mówisz o Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.

Chodzi o to, że parę dni temu musieliśmy wszyscy podpisać dokument, zabraniający nam wymawiania głośno na barze słów „koronawirus”, „korona”, i „covid-19”, żeby nie wszczynać paniki wśród gości. Tylko że oni sami podchodzą do nas i chcą o tym gadać.

– Kenny, mówiłam o piwie, nie o wirusie.

– Jasne, jasne – po czym dodaje podekscytowany – dzisiaj widziałem jednego z gości w masce i rękawiczkach, co za jazda.

Próbowaliśmy żartować, ale wena nas opuściła. Nadciągnął ten moment, kiedy sytuacja przestała być śmieszna. Nie wyczułam momentu, kiedy to się stało, po prostu z każdym dniem zaczęło robić się nie tylko poważnie i niepewnie, ale też jakoś paranoicznie. Hostel pustoszeje. Ludzie skracają pobyt, wymeldowują się. Ktoś zakaszle – strach. Zapomnę odkazić rąk po wzięciu pieniędzy z czyiś rąk – strach. Dotknęłam ręką twarzy czy nie dotknęłam? Tak od jakiegoś tygodnia nie odpowiada mi fakt, że pracuję w zatłoczonym barze w hostelu, gdzie ludzie się tłoczą, przepychają, pokaszlują, chuchają, chrząkają, dotykają wszelkich możliwych powierzchni, podają mi pieniądze, przechylają przez bar i mówią coś do mnie, śmieją się w moją stronę, a WHO mówi, że to w ogóle nie jest dobry pomysł.

Inne lokale już się zmykają, ale nasi menedżerowie mówią, że będzie dobrze.

 

11 marca

Dzisiaj zamykają całą ulicę. Policja chodzi od baru do baru, od kawiarni do kawiarni, sklepu do sklepu. Naszego jeszcze nie muszą zamykać, bo jako że serwuje jedzenie, to uznawany jest za restaurację, a te jeszcze jakiś czas mogą działać. Ile – nie wiadomo. Do momentu, aż skończy się jedzenie, a dostaw nie będzie. Gości jest dziś nadal dużo za dużo. Ci, którzy są już pijani, traktują całą sytuację jako atrakcję. Tim z psem, który przychodzi co tydzień, woła: „Jest totalnie jak na wojnie” i że nigdy czegoś takiego nie widział, tak długo jak żyje, i powtarza to potem jeszcze z 4 razy, każdemu barmanowi z osobna. Pies jest podekscytowany, bo uwielbia jak go głaszcze wiele rąk wokoło, i trochę mu zazdroszczę, że nie wie o wirusie.

Na barze jest Kenny, Ivo – menedżer, Elia i ja. „Boję się”, mówię do Ivo. „Nie, daj spokój, nie masz się czego bać” – odpowiada – „Ten wirus to chwilowa sprawa, rządy i tak przesadzają, naukowcy już udowodnili, że sezonowa grypa zabija więcej ludzi niż to. I że media muszą mieć pożywkę, i tak dalej”.

Nie jestem przekonana tymi wszystkimi wyjaśnieniami. Ivo reprezentuje typ negujący, popularny bardzo w Intrenecie. Idę więc do Elii. „Boję się” – mówię. „Ja też” – odpowiada.

 

12 Marca

Wysyłamy sobie z bratową zdjęcia z supermarketu: W Polsce w Lidlu brak makaronu, papieru, mąki, oleju. A jak z papierem w Niemczech? W Kauflandzie papier podrożał, z 1.50 euro do 3.50. Wymieniamy się zdjęciami kolejek i pustych półek. Generalnie Polacy wykupują więcej na zapas, w Berlinie nadal można dostać mąkę i makaron.

Tymczasem w Polskim Internecie zaczyna się kakofonia opinii, porównań, analiz, wzniosłych wpisów i tak dalej. Porównania do stanu wojennego, że kolejki jak za komuny, ludzie oburzający się na ludzi, co wykupili cały papier, i tak dalej. Czytając to, czuję, jakbym była na wielkim wielopokoleniowym zlocie rodzinnym, gdzie każdy krzyczy przez każdego, i na sam koniec nic już nie słyszysz, tylko boli cię głowa, i musisz szybko wyjść na zewnątrz, żeby nabrać powietrza.

 

13 marca

Odwołują nam zmiany. Zaczynam coraz bardziej przeczuwać, że coś się stanie. Opcje są dwie – albo wyślą wszystkich na przymusowy urlop, albo część wyślą, a część zwolnią.

Po pracy idziemy z dziewczynami z kuchni na piwo. Jest Tiana z Kolumbii i Maite z Chile. Większość barów już zamknięta, więc znalezienie miejsca zajmuje nam więcej niż zwykle, ale Berlin nigdy nie zawodzi. Siedzimy przy stoliku, analizujemy to, co może się stać. Mówię, że czuję, że mnie wywalą, bo jestem na okresie próbnym.

Tiana odpowiada, że niemożliwe, że wie od szefa kuchni, że po prostu wszyscy będą musieli iść na urlop, i że rząd wspomoże wypłacanie pensji, jeśli sytuacja się przedłuży. Słowa Tiany mnie pocieszyły, ale nadal czuję niepewność, bo nadal nic nie wiemy. Inne restauracje już pozamykane, a my zawieszeni w niewiedzy.

Wieczorem pisze do mnie Elia: „Aga, dostałam przed chwilą wiadomość od menedżerki, że mam przyjść jutro porozmawiać. Ty też? Stresuję się.”

Patrzę nieruchomo na telefon. Po dziesięciu minutach przychodzi wiadomość.

Menedżerka: „Aga, czy możemy spotkać się jutro o 16.00 w biurze?”

Oho.

„Miejmy nadzieję że będzie dobrze”.

„Będzie dobrze”, powtarzał przecież Ivo, a Ivo jest menedżerem.

 

15 marca

Dzisiaj nas zwolnili.

Osiem osób: Elia, Brody, Mike, Amir, Francesco, kilku innych i ja. Wszyscy, którzy byli na trzymiesięcznym okresie próbnym, z dwutygodniowym okresem wypowiedzenia, polecieli.

Było tak: wchodzę do baru, Ivo widzi mnie, wita się wylewnie i serdecznie jak zwykle, ale oczy mówią same za siebie. Pyta, czy mogę iść do biura. Mówię że mogę, idziemy przez hol, po drodze pytam zapobiegawczo: „Jestem zwolniona, prawda?”.

„Tak jakby”, odpowiada zmieszany.

Wchodzę do środka, czeka tam już Margit, główna menedżerka, a Herta, po prawej przy swoim biurku pisze coś na komputerze, wygląda na zajętą, ale wiem, że słucha.

Dalej wszystko leci szybko i jak przez mgłę. Siadam naprzeciwko nich, tłumaczą mi, że nikt nie wie, jak długo potrwa sytuacja, poszło polecenie z góry od zarządu w Londynie, na całą sieć określona ilość pracowników musi zostać zwolniona. Tylu a tylu w Berlinie, tylu w Barcelonie, w Paryżu i tak dalej. Inaczej nie będą mieli z czego wypłacić pozostałym pensji w przyszłym miesiącu, nawet w okrojonej wersji. Potem coś o tym, że robią to, bo muszą, i że z ciężkim sercem.

Jest to dla nas smutny moment, byliście takim zgranym teamem mówi przejętym tonem Margit.

Walić twój zgrany team, odpowiadam w myślach.

Margit tymczasem coś o tym, że na pewno znajdziemy coś innego. Że potrzeba ludzi do supermarketów, że są strony, gdzie zatrudniają nianie, wszyscy muszą siedzieć w domach, będą potrzebowali pomocy przy dzieciach. Jak ma mnie niby ktoś wpuścić do domu, obcą osobę, do opieki nad dziećmi, jak po mieście i świecie szaleje wirus?, myślę. Na cholerę strzępić język udawaniem, że są jakieś opcje, których nie ma?

Czy myślałaś już o tym? – pyta Margit.

Czy ja o tym myślałam? – odpowiadam jak echo. Nie wiem, mówię, O niczym jeszcze nie myślałam.

Ivo dodaje niepewnie: „Czy zastanawiałaś się nad powrotem do Polski, do rodziny?”

Patrzę na niego tępo. Muszę przemyśleć.

Ivo mówi, że Amazon nadal zatrudnia. Potem pada coś o farmach ze szparagami rozsianych po całych Niemczech, że tam też potrzeba ludzi, bo zamykają granice, a pracownicy sezonowi z Europy Wschodniej nie będą w stanie przyjechać na zbiory. Herta śmieje się zza biurka: pracuje tam zawsze dużo Polaków, kto wie, może byś mogła zostać kierowniczką. W odpowiedzi wydaję z siebie jakiś dźwięk, który jest trochę parsknięciem, a trochę jękiem.

Margit kładzie papier na stole i prosi o podpisanie. Od dziś dwa tygodnie do końca umowy.

Wychodzę przez tylne drzwi na taras, wszyscy się zebrali. Rozmawiają, palą, płaczą. Elia płacze, Brody płacze. Ines płacze, chociaż jej nie wyrzucili, ale płacze, bo nas wyrzucili, i dlatego, że jej ojczym miał zawał, a ona nie może nawet polecieć do domu, bo jest pandemia, Hiszpania się zamyka, a ona nie może utknąć w Madrycie. Przytulam Ines i czuję, jak jej mokra od łez twarz moczy mi włosy i kurtkę.

Elia i Brody są przerażeni. Elia jest z Argentyny, a Brody z Nowej Zelandii. Są razem od kilku miesięcy, i kochają się bardzo-bardzo mocno. W sierpniu skończy im się wiza. Mogą ją przedłużyć tylko osoby zatrudnione. Właściwie to przedłużyć ich wizę może pracodawca. A właśnie zostali zwolnieni. Jeśli nie przedłużą wizy, stracą rok razem, będą musieli wracać, Elia do Argentyny, Brody do Nowej Zelandii. O następną wizę nie będą mogli aplikować. Chcę ich jakoś pocieszyć, ale nie mam słów.

Idziemy wszyscy na taras na dachu, widok na Berlin jest piękny, wszyscy mówią sobie nawzajem, ze będą sobie pomagać, zewsząd słyszę, ze mam mówić, jak będę czegoś potrzebować. Wznosimy toasty, Margit leje szoty, dziewczyny przestają płakać, wszyscy się obejmują, mimo że wiadomo od tygodnia, że nie wolno się dotykać, bo wirus. Nieważne. Margit podaje mi szota, mówi, chodź tu, wypij ze mną, za siłę, poradzisz sobie. Potem wszystko toczy się już szybko. W drodze do toalety łapie mnie Johannes z recepcji, którego ze wzajemnością nigdy nie lubiłam.

Muszę iść, ale słuchaj, jak nie będzie cię stać na czynsz, możesz spać u mnie na kanapie. Jak potrzebujesz jedzenia, mów.

Zdziwiłam się i wzruszyłam.

Pamiętaj, że sobie poradzisz! – i znika.

Zrobiło się ciemno i zimno, zeszliśmy z dachu, impreza przeniosła się na dół. Tego dnia wszyscy upili się do nieprzytomności, hostel obrócił się w pobojowisko.

Do końca wieczoru nie płaczę. Kenny i ja zwinęliśmy z recepcji klucz do jednego z pokoi z piętrowymi łóżkami. Przepychamy się: ja nie wejdę na górę, nie dam rady, ty wejdź. Nie, nie, ty wejdź, ja jestem w gorszym stanie. No przecież nie wejdę po tej drabince!

Po chwili odkrywamy, że naprzeciwko stoi drugie łóżko, więc problem rozwiązany, nikt nie musi się nigdzie wdrapywać.

Wstałam, ledwie się zczołgałam z łóżka, wczorajsza noc buzuje mi w głowie i w brzuchu, zataczam się do drzwi, wszystko dzwoni. Kenny śpi.

Wyszłam na dach. Berlin jak malowany, wszystko w słońcu, żurawie nadal w ruchu, stawiają wieżowiec dwie ulice obok. Jak nazywa się człowiek kierujący żurawiem? Kierowca żurawia? Patrzę na maleńkie postaci za szybą, 100 metrów nad ziemią, w szklanej kabinie, czy jest lepsze miejsce na pracę podczas pandemii?

Myślę: ci to się ustawili, pracy nie stracą.

Słońce daje mocno, iskry tańczą mi pod powiekami. Zaczynam się śmiać, sytuacja jest tak dziwna, że nie jestem w stanie wykrzesać z siebie innej reakcji.

Wiatr wieje mi w twarz, wyciągam telefon i robię sobie selfie w pełnym słońcu, ujmując w tle Wieżę Telewizyjną na Alexanderplatz. Mam na nim rozwiane włosy, zmrużone oczy i wesoły wyraz twarzy. Gdyby nie spuchnięte oczy i rozmazany makijaż, wyglądałabym na nim całkiem normalnie.

Parzę na Berlin. Co się mówi w takich momentach, patrząc z góry, na miasto? Nie wiem, może: Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie. Śmieję się z siebie. Robię sobie selfie. Postanawiam, że będzie to selfie pamiątkowe, do którego kiedyś wrócę. Może jak wszystko kiedyś się znormalni, to nawet może wydrukuję i będzie mnie ono cieszyć. Podpiszę na drugiej stronie: „Berlin, marzec 2020, ja, rano po utracie pracy”. Będzie mnie pokrzepiać.

Zeszłam na dół. Zrobiłam sobie herbatę w barze i wtedy wszystko na mnie spadło. Pandemia, utrata pracy, wszystko. W trakcie zalewania torebki gorącą wodą zaczynam pochlipywać, a wychodząc na taras, jestem już zalana łzami. Zadzwoniłam do rodziców, szlochając. Pocieszają, mówią: to wracaj do nas.

Nie mogę tak po prostu wrócić.

Potem informuję wszystkich innych znajomych, mówię moim dziewczynom w Polsce, mówię Ani, Marcelinie i Julce.

One tak samo – wracaj do nas.

Nie mogę tak po prostu wrócić.

Julka panikuje najbardziej, mówi: wracaj jak najszybciej, zamkną granicę, utkniesz w obcym kraju.

Powrót nie jest prosty, jak się wyemigrowało, to nie można tak po prostu wrócić.

Nie taki był plan. Nie takie było założenie, gdy zdecydowałam w styczniu przeprowadzić się z Holandii do Berlina, rzucając wszystko w poprzednim kraju, stawiając wszystko na jedną kartę i wierząc, że w Berlinie czeka mnie wszystko i że wszystko się uda. Nie takie było też założenie, gdy w lutym łutem szczęścia, będąc w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie, wynajęłam kawalerkę na Kreuzbergu od przyjaciółki, która przeprowadziła się do chłopaka, zwiozłam do niej wszystkie klamoty, i zapewniłam, że zostanę tu cokolwiek się stanie. Nie taki był też w ogóle plan, żeby tak nagle zwinąć manatki i wrócić do Polski, kiedy w ogóle z Polski wyjechałam. Bo jak wrócić do Polski, by utknąć w Polsce? Nie taki był plan, żeby utknąć w Polsce. Bo na tym polega utknięcie, że jak pojadę, to nie wrócę do Niemiec. A nie taki był plan.

Jakie jest najlepsze miejsce na utknięcie? Najbardziej komfortowe, najbezpieczniejsze? Gdzie najlepiej utknąć?

 

17 marca

Zła strona internetu: cały Internet się kłóci, czy nosić maseczki, zewsząd wyłaniają się samozwańczy epidemiolodzy od noszenia maseczek i nienoszenia maseczek. Nawzajem się wyzywają, zarzucają linkami, podają przykłady z Chin, wypowiedzi, powołują się do szefa WHO, potem, jak kończą się linki na poparcie argumentów, zaczynają wytykać sobie błędy ortograficzne, potem wątki kłótni i litery mi się zlewają i gubię wątek, znowu zaczyna mnie boleć skroń, muszę szybko zamknąć komputer i spojrzeć za okno.

Dobra strona: oto na horyzoncie Internetu, Naprzód, dumnie, z odsieczą przerażonej ludzkości, pędzi armia memów, z pandemią walczyć będą żartem, ze wszystkiego.

 

18 marca

Angela Merkel wystosowała dzisiaj wyjątkowe orędzie do narodu dotyczące wagi koronawirusa i postaw obywatelskich. Ja z kolei dzisiaj popłakałam się ze złości, myjąc rano zęby.

Piszę z Marceliną, pytam się, jak się czuje. Martwię się o nią, bo Marcela pracuje jako freelancerka, robi plakaty, głównie na wydarzenia muzyczne. A te odwołują. Marcela mieszka sama we Wrocławiu, a jako że pracuje z domu, a do tego ma problemy i finansowe, i zdrowotne, od miesięcy wychodzi z domu głównie do lekarza i apteki.

Marcela pisze też wyśmienite monologi przez Messengera.

Taki letarg ze ja pierdolę, serio, ja jestem tak zmęczona, a nic nie robię ,że to się nie dzieje. Jedzenie i spanie. Wczoraj w sumie kulminacja, tak się czułam, że tylko leżeć maks.

No i stawy mi dokuczają dość mocno ostatnio, a nawet wiesz, nie mogę iść do lekarza bo nie wolno. No, ale to nic nowego generalnie. Ja się ładnie izoluję chociaż to u mnie normalka XD Zrobiłam tylko zapasy jakiegoś żarcia i zapasy leków.

U mnie dużo ludzi też potraciło pracę. Bo wiesz jak ktoś pracuje w branży rozrywkowej czy nawet zwykłe gastro, to przejebane już. Niezbyt kolorowo.

Bo ja się utrzymuję z plakatów na eventy, głównie jakichś bannerow itp. w ciągu ostatnich miesięcy tylko takie zlecki dostawałam właściwie. A teraz wszystko poodwoływane, więc zero zleceń.

Ale powiem ci że jakoś nie czuję jeszcze turbo stresu z tym związanego, bo cały świat staje, nie tylko ja, i jakoś mnie to mimo wszystko uspokaja minimalnie, że nie jestem sama w dupie.’

Proszę ją, bo Marcelina zna się na lekach, suplementach, i witaminach, by poleciła, w co warto się zaopatrzyć. Lista leków, suplementów i witamin jest długa.

Ja jeszcze kupiłam syropik na kaszel wykrztuśny w razie przypału, żebym nie musiała iść do apteki.

Bo ciul wie co będzie za parę tygodni.

Ciul wie.

 

20 marca

Chciałam zaopatrzyć się w zapas leków, ale stwierdziłam, że muszę oszczędzać, bo przecież nie mam pracy.

Zrobiłam jedzenie, spróbowałam posprzątać. Potem wracam na łóżko, leżę i patrzę w sufit. Emma, moja berlińska land lady, już wie. Mówi, że mam się nie przejmować, że jeśli będę mieć problem z pieniędzmi, zapłacę mniej za czynsz.

Uspokoiłam się nieco.

Wtedy właśnie, patrząc przez okno, patrząc na swoje mieszkanie, swoje rzeczy na półkach, swoje książki, pocztówki, a potem na siebie w lustrze, stwierdziłam że

To jest właśnie idealne miejsce na utknięcie.

Moje własne mieszkanie na Kreuzbergu, 5 minut od rzeki, i 2 minuty od sklepu, i 5 minut od mojej ulubionej budki z kanapkami z halloumi i falaflem, której jeszcze nie zamknęli.

Postanowione.

Emma podesłała mi numer do matki znajomej znajomego, która ma firmę od sprzedaży wysyłkowej produktów farmaceutycznych do aptek, potrzebują rąk do pracy. Mówi: zadzwoń, może akurat jeszcze kogoś potrzebują. Kasa się przyda.

Chodzę po pokoju.

Powinnam doskoczyć do telefonu. Ale coś mnie jakby odessało. Czuję z jednej strony napięcie, ale nie takie, które motywuje do działania. Napięcie, które spowalnia. Czuję się jak pałąk, a jak pałąk ma doskoczyć do telefonu? Gdzieś kiedyś przeczytałam, że dorosłość to ciąg wykonywania telefonów, których nie chcesz wykonać, ale musisz.

Chodzę po domu. No zadzwoń. A może mam prawo odpocząć i może zadzwonię jutro? Ale jutro już weekend. Nagle się wściekam – na cholerę wyrzucili mnie z roboty, teraz muszę dzwonić do jakiejś obcej kobiety. Aga, weź się pozbieraj. No dobra, zaraz zadzwonię.

Na razie – chodzę, chodzę po domu. Kuchnia, łazienka, pokój. Pokój, łazienka, kuchnia.

Jak można nie umieć zadzwonić. Znowu się wściekam. Potem kłuje mnie w brzuchu, w końcu łapię za telefon. Trenuję swój niemiecki akcent – Guten Morgen, Frau Fischer, Ich bin eine freundin auf Emma und ich suche einem Job. Potem sobie przypominam, ze już popołudnie, więc przecież Guten Tag, a nie Guten Morgen, żesz mać. Dzwonię.

Nikt nie odbiera. Ulga, Dzwonię jeszcze raz, ulga, potem znowu. Nie odbiera. Irytacja.

Do końca dnia słucham muzyki, gotuję, układam ciuchy w szufladach.

 

21 marca

Internet dzisiaj: trochę nadużywa „w czasach zarazy” i „w dobie pandemii”.

Dziś znowu odbywam seans okrążenia po domu z telefonem, w końcu dzwonię kilka razy, kobieta od firmy farmaceutycznej znowu nie odbiera.

Tyle się nawstrzymywałam powietrza, tyle się nakręciłam po chacie z tym telefonem, ze w końcu padam na fotel.

Potem przenoszę się na łóżko.

Potem dopada mnie ciąg myśli o mojej sytuacji finansowej, moim długu po studiach i braku perspektyw, zaczynam płakać, robi mi się lepiej, ale od płakania mnie odwodniło, więc robi mi się mdło. Wypijam wodę, zjadam coś z lodówki, wracam na łóżko.

Jeżdżę palcem w górę i w dół po Instagramie, i podskakuje mi ciśnienie.

 

22 Marca

Dzisiaj nie działo się nic poza gotowaniem, jazdą na rowerze, sklepem i myśleniem o tym, co zobaczyłam na Instagramie, więc napiszę o tym, co zobaczyłam na Instagramie.

Bo to nie stało się tylko wczoraj. To trwa od wczoraj, przez dzisiaj, i jutro też, i pewnie będzie trwać tygodniami, bo to jest chyba trend.

A więc dzisiaj przewinął mi się już, nie wiem, ósmy albo dwudziesty ósmy chyba post, który podnosi mi ciśnienie.

I nie chodzi mi o te posty, w których ludzie dzielą się śmiesznymi memami, albo tragikomicznymi memami, albo tym, co ugotowali (zaznaczając hasztagiem, że jest to gotowanie na kwarantannie). Albo kiedy dzielą się tym co akurat przeczytali (i też zaznaczają hasztagiem, że to jest czytanie na kwarantannie). W sumie to są to bardzo pocieszne, miłe rzeczy, ludzie dzielący się tym co robią, co ugotowali, jakoś raźniej się robi, taki wspólny mechanizm radzenia sobie, nie martwmy się, proszę spójrzcie, jakie mi ładne dziś ciasto wyszło, kto chce przepis?

Ale jak można być nadal, w trakcie pandemii, influencerem? I robić to, co z reguły robią influencerzy?

To są właśnie posty denerwujące, w których ktoś mi mówi, jak ja mam spędzić ten czas. Albo, chyba jeszcze gorzej, jak ktoś obiera narrację pod tytułem: MY. Jacy my? Użytkownicy Instagrama? Polacy? Niemcy? Chińczycy? Ludzkość? Ziemianie? MY wszyscy teraz zróbmy to albo to. Wtedy będzie to czas spędzony dobrze, na tej NASZEJ kwarantannie. Jesteśmy w tym razem, KOCHANI. „Kochani, myjmy ręce [zgodzę się] zajmijmy się teraz relacjami z najbliższymi [co jak co, miłe przypomnienie]. Zadzwońmy do przyjaciół. Odkryjmy na nowo swoje hobby, przemyślmy swoje zachowanie, pamiętajmy, by… [O, i odtąd już nie chcę dalej czytać]

Ogólnie posty o przeslaniu denerwującym można dalej rozbić na dwie grupy:

  1. Posty o produktywności, czyli: „Rozwijaj się”.
  2. Posty o zwalnianiu, czyli: „Znajdź czas na refleksję”.

Typ pierwszy: pandemia to świetna okazja do samorealizacji, hobby pasji, talentu, albo, najlepiej!, byciem swoim sto procent, najlepszą wersją siebie, bo przecież odeszło nam wiele codziennych czynności i obowiązków, i tak nie ma co robić [kto nie ma, ja się pytam?].

Kwarantanna to idealny czas dla uwolnienia swojego potencjału – skup się na projektach ,na które nie miałaś czasu. Przeczytaj wszystkie książki, które leżą na półce. Nie szukaj wymówek.

Typ drugi – zwolnij. Zreflektuj się, pomedytuj. Teraz jest czas, byśmy WSZYSCY ZWOLNILI. Żebyśmy przemyśleli. Popatrzyli przez okno. Żebyśmy pamiętali o bliskich. Też warto sięgnąć po książki, które stoją na półce.

Obydwa typy postów generalnie traktują kwarantannę jako coś, co wszystkim przypadło po równo, trochę jak nagłe wakacje dla każdego mieszkańca planety Ziemia, a skoro wakacje, to można oddać się wakacyjnym czynnościom. Np. zwalnianie. A jak ktoś woli aktywnie, to hobby i fitness.

I najgorsze jest to: WSZYSCY.

Oczywiście, jasne, wszyscy, oprócz tych, co nadal muszą zapierdalać, czyli pracowników marketów, pielęgniarek, lekarzy, kurierów, pracowników zdalnych, itd. Gdybym była pielęgniarką, to by mi było bardzo przykro, gdybym po 12 godzinach pracy spojrzała na telefon, gdzie ktoś przez medium społecznościowe do mnie mówili, że mam zwolnić. Gdybym była matką trójki dzieci i zamknęli mi przedszkola, i przenieśli mi robotę do domu, i gdybym miała gotować obiad, prać, zabawiać dzieciaki i jeszcze wyrobić się na telekonferencję, to też nie byłabym przekonana, gdyby mi ktoś właśnie powiedział, że mam z siebie wykrzesać kreatywność.

Kiedy siedzę od tygodnia sama w mieszkaniu, z perspektywą braku pracy, uświadamiam sobie, że i tak mam dobrze. Mam przywileje. Bo właśnie udało mi się, cudem, wynająć tanio mieszkanie dla siebie. Mam dach nad głową, ciszę i spokój. Nie mam dzieci. Bo nie jestem w grupie ryzyka. Bo moja rodzina jest bezpieczna. Bo muszę się zaopiekować tylko sobą.

Myśl o tym, że nie mam źle, pokrzepiła mnie.

A potem popłakałam się, myjąc naczynia. Zrobiło mi się głupio, a potem sobie odpuściłam. Ok, jest mi chwilowo ciężko, trochę muszę sobie popłakać, miało być inaczej, potrzebuję czasu. Boję się, z czego zapłacę czynsz. Boję się, co będzie, jak nie znajdę pracy, i skończy mi się ubezpieczenie. Może ktoś boi się mniej, każdy przecież ma różne limity bania się.

Niektórzy jak się boją, to na trochę się paraliżują i nie mogą za wiele robić.

Może muszę sobie trochę potrwać w takim stanie.

Dlatego mnie wkurwił Instagram. Czy ktoś może powiedzieć coachom i influencerom, że pandemia nie spadła na ludzi po równo?

 

23 marca

Wkurw mnie nie opuścił.

Nie mam energii. Nie mam energii. Wiem, że nie mam pracy i powinnam zacząć szukać, to takie proste, otwórz komputer, wpisz w googlu ciąg liter. JOBS BERLIN albo coś innego.

Przecież wiesz, jak się szuka pracy, jak się szuka pracy za granicą.

Ale wszystko się zatrzymuje. Przechodzi mnie dreszcz, czuję, że fotel wciąga mnie do środka i zaraz sama zleję się z tym fotelem, zniknę.

Jak ja mam być produktywna? Jak mam być kreatywna? Jak ja mam szydełkować teraz? Ja nie mam z czego zapłacić na następny czynsz. Skończyłam studia, spłukana, miałam spłacić dług, odrobić, zapieprzać, znaleźć dobrą pracę. Co teraz? Co, jak to potrwa miesiące? Wrócę do Polski z niczym. Bez pieniędzy i pomysłu. Miesiące w dupę. Przechodzi mnie paraliż. Zaczynam chodzić po pokoju, siadam, potem znowu w kółko po pokoju, idę do kuchni, ale zapominam, po co, przypominam sobie, że po wodę. Po chwili to poczucie odpuszcza, ale razem z opadającym napięciem czuję opadające siły. Siedzę, patrzę w okno. Minęła godzina, a ja nadal nie zaczęłam szukać roboty.

Samorozwój! Samorozwój! A czy ja mogę np. dzisiaj się samo-zwijać? Obiecuję, jutro się będę samorozwijać, ale dzisiaj się muszę samozwinąć, dla własnego dobra.

Jutro się rozwinę i zrobię rzeczy, naprawdę.

Wtem wyobrażam sobie nagle jak nade mną unosi się wielki, hologramowy palec wszechwiedzącego i wszechwidzącego Wielkiego Brata Coacha, który karze mnie:

No no, no, same wymówki, utrata pracy to nie koniec świata, to nie powód by siedzieć przez tydzień w mieszkaniu, jeść nachosy i nic nie robić. Żebyś chociaż miała trójkę dzieci, ale przecież jesteś sama i możesz ten czas wykorzystać, a czas masz, by posprzątać, porozwijać się, i poszukać pracy, pouczyć języka, co to za wymigiwanie się?

Wtedy mam ochotę wydrzeć się na całą kamienicę, tak żeby usłyszała mnie półgłucha sąsiadka z trzeciego piętra: JA NIE MAM ENERGII!

Czy ja muszę się ciągle rozwijać?

Czy ja mogę sobie po prostu przetrwać?

I żeby mi nikt w tym czasie nie zawracał głowy samorozwojem?

 

24 marca

Usunęłam Instagram.

Zrobiło mi się lepiej. Wychodzę do sklepu, przed sklepem kolejka, bo jest limit osób. Po 10 minutach mogę wejść. Facet przed sklepem pryska koszyki płynem do dezynfekcji i wręcza klientom. W sklepie kasjer siedzi w przyłbicy, na podłodze linie przed kasą wyznaczają 1.5- metrowy odstęp. Jak ktoś się nie stosuje, krzyczy:

– Bitte, zwei meter Abstand halten!

Rozmawiam z Riną, koleżanką ze studiów, która pracowała w obozie dla uchodźców w Grecji.

Rina wyjechała z Grecji na początku pandemii, ze strachu przed koronawirusem i przed zamknięciem granic. Mówi, że ma wyrzuty sumienia. Ona mogła wyjechać, ludzie, którzy tam zostali, nie mogli. Próbuję ją pocieszyć, mówię, że ma pełne prawo do swojej decyzji, by swoje bezpieczeństwo postawić za priorytet. To twoje życie.

Aga, wszyscy mówią o myciu rąk. W tym obozie ilość wody jest ograniczona. A w niektórych nawet nie ma wody. Rozumiesz, jak oni mają myć ręce? Jak mają, stłoczeni do granic możliwości, zachować odstęp półtora metra?

Rozmawiam przez telefon z ciocią, która lubi się o mnie martwić i mówi, że jestem biedna.

Jest mi głupio, bo słyszę te słowa już któryś raz. Ludzie mówią do mnie, jakbym była biedna, i ich zmartwienie i przekonanie o tym, że jestem biedna, jest wielkości odwrotnie proporcjonalnej do tego, jaka jestem naprawdę biedna. Bo biedna nie jestem. Mam zdrowie, tytuł magistra, dwie nogi i ręce, wodę w kranie, jedzenie w lodówce i całe mieszkanie dla siebie, i jeszcze rower, to całkiem sporo jak na 26 lat. Nie mam pracy, ok, tego nie mam.

Z reguły, jak ktoś podsumowuje czyjeś osiągnięcia, to mówi: Jankowi nieźle idzie, ma własne mieszkanie i dobrą pracę.

Natomiast ja mogę się pochwalić o tak: Agnieszce idzie jako tako, ma mieszkanie i nie ma pracy.

 

25 marca

Mimo, że wczoraj ustaliłam już, że nie jestem biedna, co nieco ustawiło mi perspektywę, to nadal budzę się z niepokojem.

W lutym postawiłam sobie za cel, by znaleźć terapeutę, który pomoże mi uporać się z lękiem. Teraz plan wziął w łeb, a lęku jeszcze więcej. Nie bardzo mam ochotę dzielić się tym z kimkolwiek bliskim, by znowu nie usłyszeć, żebym wróciła do Polski, albo że jestem biedna, albo żeby po prostu kogoś nie zmartwić.

Przy gotowaniu włączam podcast Okuniewskiej, odcinek, który już słyszałam, ale który zawsze poprawia mi humor. Najpierw uświadamiam sobie, że podcast Okuniewskiej jest idealnym medium na pandemię i siedzenie samej w domu, bo czujesz, jakby mówiła do ciebie kumpelka, a nie musisz się nawet wysilać na odpowiadanie, możesz tylko gotować i śmiać się. Potem nad głową zapala mi się lampka. Przypomina mi się, że w jednym z odcinków Okuniewska poleciła kanał z kursem jogi. Odnalezienie odcinka zajęło mi jakieś pół godziny, potem przesłuchuję odcinek, by usłyszeć nazwę – „Yoga z Adriene”. Jako że Okuniewskiej ufam jak kumpelce, zaczynam się zastanawiać. Skoro mam dużo czasu, własną przestrzeń, lęki i ograniczoną ilość pieniędzy, to może w końcu zabiorę się za tę jogę?

Pomimo bycia jogosceptyczką od lat, postanawiam dać Okuniewskiej kredyt zaufania, jako że dzięki niej zamiast płakać przy zmywaniu naczyń śmieję się.

Odpalilam jogę z Adriene. Po 30 minutach poczułam, że mam powietrzę w płucach, grunt pod stopami, i że nie mam wcale źle.

Dzwonię do mamy, mama jest wściekła na babcię, mówi, że mam babci przemówić – że ma nie jeździć, nie wychodzić, bo ona nie chce przyjąć tego do wiadomości, że w jej wieku, po prostu nie powinna, i się denerwuję. Na żaden ryneczek, ani do kościoła, ani autobusem, ani do fryzjera.

Dzwonię do babci i jej to mówię, że bardzo, bardzo ją proszę, że do kościoła nie, autobusem nie, ani do fryzjera.

Babcia mówi: wiem, wiem, ale to mnie wkurza, nic nie można zrobić.

Babciu, ale z dala od miejsc, gdzie są ludzie, ale przecież wiosna idzie, możesz sobie porobić na ogrodzie.

Babcia mówi: robię, robię, gdzie indziej nie idę, do kościoła nie pójdę, obejrzę mszę w telewizji. Wyobraź to sobie, nawet na cmentarz nie poszłam, bo mama już mi tu wszystkiego zakazała, mówi, że mam nawet na cmentarz nie iść.

I ja też proszę, i naprawdę, naprawdę, babciu, naprawdę – nie idziesz na żaden cmentarz.

 

26 marca

Wstaję, robię jogę z Adriene. Pomaga. Pandemia wydaje mi się czymś dobitnym, ale za oknem, przynależącym po prostu do chaosu świata na zewnątrz, a ten chaos był zawsze, i będzie jeszcze długo.

Tymczasem Internet BARDZO nadużywa frazy „w czasach zarazy”.

Podczas, gdy niedzianie się zaczyna rozciągać się w czasie, ja zaczynam coś robić. Postanawiam się skupić na małych rzeczach.

 

27 marca

Kawa, joga z Adriene, słuchanie podcastu Okuniewskiej, dzwonienie do rodziny, wymienianie wiadomości ze znajomymi. Gotowanie, czytanie newsów. Zaczyna uklepywać mi się rutyna.

Tymczasem Kreuzberg pustoszeje. Dziś to zauważyłam. W Polsce od tygodni pustki, ale Berlin był uparty. Coś jednak zaczyna się kruszyć. Moja okolica jest pełna bezdomnych, jest też stałe towarzystwo spod sklepu, ale nawet oni ucichli i zniknęli. 5 minut od mojego domu jest skwer, pod drzewami rozbite namioty. Przechodząc koło niego, robi mi się smutno, bardziej niż zwykle. Obozowiska bezdomnych w Berlinie są tak standardowym widokiem, że po jakimś czasie łatwo po nich przesuwać wzrokiem, nie myśląc nic. Ale teraz, gdy ludzie chowają się w domach, czuję się dziwnie, nie wiem nawet jak sobie wyobrazić, co oni czują, nie mając domów.

Dziś w nocy, po wielu dniach letargu, dopadł mnie ciąg myśli, pędzący jak przyspieszona stopklatka. Mały chomik na kołowrotku w mojej głowie zasuwa dziś jak dziki. Zawsze lubiłam wyobrażać sobie różne rzeczy nocami. Jako dziecko z reguły wyobrażałam sobie, że mam własnego smoka albo że jestem driadą i mieszkam w wielkim lesie, niestety z biegiem lat zaczęłam wyobrażać sobie nocami głównie jakieś niemiłe scenariusze, nad którymi totalnie nie panowałam, np. że komuś, kogo kocham, stanie się coś złego, albo że nigdy nie znajdę dobrej pracy. Jednak nadal, raz na jakiś czas, moje nocne wyobrażenia stają się znowu trochę dziecięce, jest w nich zabawa i przygoda albo po prostu są to rozmyślania o świecie, w których nie ma żalu ani lęku.

Tak było tej nocy. Mapy koronawirusa, które oglądałam codziennie w newsach, nie mogły wyjść mi z głowy, kolory, od żółtego do czerwonego, i ciemnowiśniowego, opatrzone liczbami, słupki wzrostu, wykresy wyginające się gwałtownie w górę tańczyły mi przed oczami. Ostatnio byłam tak zaabsorbowana tym, jak we mnie uderzyły konsekwencje wirusa, że przegapiałam ten większy obraz. Ten obraz to świat. Przypomniały mi się lektury ze studiów, o tym że świat przyspiesza i się przegrzewa. W szczególności któryś fragment o tym, że właściwe studiowanie dzisiejszego świata to ciągłe zmienianie powiększających i oddalających szkiełek, przez które patrzymy.

W tym momencie, siedząc w nocy w mojej dziupli na Kreuzbergu, poczułam, jak zoom odjeżdża w górę, i poczułam się tak, jakby mój umysł się unosił. Wyobraziłam sobie, że nad moją kamienicę nadlatuje helikopter i zastyga w powietrzu nad moim oknem, otwierają się drzwi i w dół leci drabinka, jak w filmach akcji, tuż pod moje okno, a ja wychodzę na parapet, wspinam się po niej i wdrapuję się do środka, siadam koło pilota, zakładam słuchawki i mikrofon. Odlatujemy. W ciemności nocy widzę czarne kształty budynków, rozpalone światłami. Widzę wtedy zapalone światła w oknach kamienic i bloków, gdzie ludzie siedzą do późna, piją, słuchają muzyki, robią muzykę, zażywają substancje, oglądają seriale albo nie mogą spać z nerwów.

Pode mną biegną przez Kreuzberg tory U-bahnu. Oparta na stalowej, szarej konstrukcji linia kolei wygląda jak ciągnący się przez miasto szkielet węża-olbrzyma.

Lecąc nad Kreuzbergiem, widzę puste ulice, obozowiska bezdomnych, nieliczne postaci przemykające pod latarniami, potem śmigłowiec leci jeszcze wyżej, widzę oddalającą się wieżę telewizyjną w centrum i kopułę katedry.

Jeszcze wyżej widzę miasto z góry, by potem objąć wzrokiem większy obraz. Im dalej i wyżej, tym bardziej hostel, pieniądze, ubezpieczenia, zdrowie, moje dramy zostają w mieszkaniu, nieszczególnie ważne i oryginalne.

Zakładam na oczy noktowizor, który zmienia kolory rzeczywistości i pokazuje prawdziwą, niewidoczną gołym okiem skalę zniszczeń. Wirus jest niewidoczny, ale dzięki temu małemu urządzeniu w mojej wyobraźni widzę, że świat pode mną jest opleciony gęstą siecią, przecinające się świetliste nici o grubych węzłach, gęsta sieć, która się przegrzewa, pęka i rwie.

– Odbiór. Przekażcie to dalej do centrali – mówię przez mikrofon – sieci popękały. Powtarzam: sieci popękały.

Świat jest opleciony bardzo gęstą siecią, która w zależności od danego miejsca na ziemi wygląda nieco i inaczej, różne grubości, różne połączenia, rozwidlenia i kierunki. Wewnątrz Unii Europejskiej ta sieć była do tej pory, jak się wydawało, bardzo mocna, solidnie i schludnie utrzymana, niemal przezroczysta. Była to sieć porządku i ustalonych zasad, reguł, kodów, wspólnych prawd i granic, połączeń. Systemów, regulacji, prawa, rynków, umów, walut, granic, stref czasowych, zegarków, połączeń naziemnych i powietrznych. To wszystko oplatało codzienne życie bardzo szczelnie, tworząc miejscami, bardzo gładką i przezroczystą powierzchnię.

Na co dzień bardzo trudno się zorientować od razu, gdy ta sieć się rwie i że gdzieś pod spodem drzemie sam chaos. Przyszedł wirus i wszystko zaczęło się napinać, rozciągać, przegrzewać i rwać. Niektóre części sieci się przegrzały, jak kabelki w systemie, inne umocniły i zacieśniły. Popękały te, które łączą rządy ze służbą zdrowia.

Popękały sieci dróg powietrznych, samolotowych, a na dole rwą się sieci połączeń kolejowych. Popękały sieci strefy wolnych granic.

Umocniły się sieci mediów, sieci internetowe, poprzez nie ze zdwojoną siłą przepływają informacje. Patrzę w dół: świetlista, zielona pulsującą sieć whatsappa, i niebieska facebooka.

Zdejmuję noktowizor, helikopter leci nad autostradą, w stronę polsko-niemieckiej granicy. Pod nim sznury ciężarówek i samochodów nie kończą się, wygląda to jak scena z „Wojny Światów”.

– Centrala, wygląda to bardzo poważnie. Spójrzcie, to się ciągnie dziesiątki kilometrów na dobre trzydzieści godzin, jak nie więcej. To jest jakiś totalny chaos.

Helikopter zniża się z powrotem i wraca do Berlina, nadlatuje nad Kreuzberg, mija wieżę kościelną koło mojego domu, wyrzucam drabinkę i schodzę po niej. Mikrofon i noktowizor chowam do szafy i kładę się, przed zaśnięciem myśląc o chaosie.

 

28 marca

Uporczywie towarzyszy mi dziśTe wszystkie niepewności, zmieszane razem w jeden chaos, to dawno zapomniane uczucie w Europy, odkryte na nowo, wyciągnięte na wierzch i odświeżone.

Co będzie?

Zabieram się za jogę.

 

30 marca

Na jednym z anglojęzycznych portali dla imigrantów w Berlinie każdy artykuł opatrzony jest na początku słowniczkiem niemieckich słówek. Autorzy w ten sposób dostarczają nie tylko informacji, ale też zachęcają do nauki języka. Dziś czytam o przerażeniu władz nieostrożnym zachowaniem młodzieży w parkach, ,która zbiera się tłumnie, siedzi blisko siebie, i nie stosuje do obostrzeń”.

Słownictwo na dziś:

Die Verstöβe – wykroczenia

Absoluter Wahnsinn – absolutne szaleństwo

Das Verbot – zakaz

Der Polizeinsatz – policyjna interwencja

 

1 kwietnia

To chyba pierwsze prima aprilis, od kiedy pamiętam, kiedy nikt nie ma ochoty na żarty.

Dzisiaj jest nasty dzień epidemii w Europie.

Tendencje zachorowań, zarażeń, zapotrzebowania na maski papier i płyn do dezynfekcji nadal idą w górę. Tendencje paniki – chyba trochę się ustabilizowały.

Coś pękło w nastrojach społecznych w Berlinie i ludzie uświadomili sobie, że robi się coraz gorzej. Berlin jest uparty, nie da sobie tak od razu wmówić, by przystopować. Trzeba naprawdę sporej siły, by kluby ucichły, a ludzie stracili zapał i potrzebę bycia wszędzie, niespania i wpadania w wir wydarzeń. Wirus przejechał po berlińskim życiu jak walec.

Siedzę w mieszkaniu, zrobiłam jogę, posłuchałam podcastów, ale dostaję chyzia. Wieczorem – małpi rozum, rano – wywłoka i dramat. Leżę na łóżku, na podłodze, albo zatapiam się w fotelu i tracę formę, zlewam się z pokojem.

 

3 kwietnia

Dziś z ciekawości zainstalowałam Instagram na nowo. Oglądam profile celebrytów.

Weszłam na profil Kim Kardashian, stwierdziłam że to będzie zabawne (nie wiem czemu), obejrzeć kogoś bardzo bogatego, co ma do powiedzenia na temat pandemii.

Pierwsze zdjęcie, na które patrzę: Kim na zdjęciu układa usta w dziubek, a wokół niej dzieci.

Kim pyta fanów:

Co robicie, aby zająć czymś swoje dzieci podczas kwarantanny? Jako rodzina zachowujemy dystans społeczny, ale potrzebujemy pomysłów, co robić! Wszelkie sugestie mile widziane!

Fani odpowiadają w komentarzach:

Macie wielki dom, dwa baseny, pole golfowe i salę kinową, i nas pytacie co robić?

Policzcie swoje pieniądze.

Kim, ludzie umierają.

 

6 kwietnia

Razem z dziewczynami z hostelu, Elią i Ines, łączymy się na videocallu, pijemy wino i gotujemy.

Elia nie chce rozmawiać o sytuacji jej i Brody’ego, nie znaleźli innej pracy. W obliczu ryzyka utraty wizy i rozstania, praktycznie nie wychodzą z łóżka. Ines mówi, że już jej odbija, otwiera drugą butelkę wina.

– Ta sytuacja w ogóle nie jest zrobiona pod ludzi takich jak ja! Ja jestem z Hiszpanii, jak ja mam siedzieć w domu?! Jak ja mam nie widzieć ludzi?! Czy oni w ogóle pomyśleli o tym, robiąc te kwarantannę, czy pomyśleli, że ja jestem z Hiszpanii i jak jestem sama przez dłużej niż 24 godziny, to zaczynam tracić rozum?!

 

7 kwietnia

Joga zrobiona, kawa wypita.

Powtarzam mantrę:

Mama zdrowa, tata zdrowy, babcia zdrowa, brat i bratowa zdrowi, bratanek zdrowy, pies zdrowy, przyjaciele zdrowi. Wszyscy zdrowi i bezpieczni.

Pandemia szaleje, ale ja nadal mam dwie nogi i ręce, wodę w kranie i dach nad głową.

Przeglądam oferty pracy, bez przekonania.

 

8 kwietnia

Minęło kilka tygodni, plan znalezienia nowej pracy jak najszybciej jakoś się rozmył.

Patrzę na swoje konto w banku i robię kilka postanowień.

Jako że muszę za ostatnią pensję wyżyć jak najdłużej, pora ciąć wydatki.

Koniec z wieczornym winkiem. Szkoda pieniędzy. Myślę o najdroższych produktach spożywczych, na które nie warto wydawać pieniędzy. Sery są drogie. Jajka są drogie. Nabiał jest drogi i i tak mnie od niego boli brzuch. Jest wiosna, wolę wydawać pieniądze na warzywa.

Postanawiam wkroczyć na ścieżkę bieda-weganizmu.

Razem z Marcelą wymieniamy się przepisami na bieda-dania. Kto by pomyślał: mieć tytuł magistra, a dalej się żywić jak na pierwszym roku studiów.

Marcela ma doskonale opracowane przepisy na biedaka, składające się z dwóch czy trzech składników, nazywa je „fantazjami warzywnymi według Marceliny”.

Najlepsze jest połączenie ryżu i cieciorki, bo cieciorka zapycha. Albo ryż i soczewica, sztos! Albo fantazja-klasyk: makaron z jajkiem, albo makaron z cebulą marchewką!

Połączenie makaronu z marchewką mnie zaskakuje, ale Marcela jest wprawiona w fantazjach, więc jej wierzę. Ja wczoraj uskuteczniłam fantazję składającą się z makaronu, cebuli, czosnku soli i pieprzu. Jestem nawet w posiadaniu makaronu farfalle, więc pomimo ubóstwa składników wygląda on nawet wykwintnie.

Razem z Marcelą wpadamy na pomysł, że zaczniemy prowadzić vloga z pandemicznym bieda-gotowaniem dla wszystkich, których dotknęły liche miesiące, utrata pracy, kryzys w branży, brak pieniędzy i perspektyw. Będą tam wszystkie wyśmienite przepisy na fantazje, typu zupa z resztek z lodówki.

Albo fantazja a la danie azjatyckie według Marceliny: marchew, cebula, makaron, ciut mrożonej mieszanki chińskiej i gotowe. Do dania potrzeba obieraczki, by pociąć marchewkę na cieniutkie paski, nadając daniu finezyjny wygląd, i zatuszować braki w składnikach.

Jesteśmy bardzo podekscytowane razem z Marcelą, być może pomysł z bieda-gotowaniem to żyła złota. A może nawet jest to pomysł, z którego zrodzi się książka kucharska, nasze opus magnum, niestarzejące się dzieło. Przecież pandemia to na pewno nieostatni kryzys w naszym życiu. Kiedyś zabraknie wody i będzie jak w Mad-maxie. Kto da ludziom inspiracje do gotowania? Magda Gessler? Gordon Ramsay? Połowy składników z ich przepisów już wtedy nie będzie.

 

10 kwietnia

Na jednej z grup na facebooku, które zrzeszają młodych imigrantów zewsząd, natknęłam się dziś na „listę wstydu”. Stworzyli ją ludzie, którzy stracili pracę w gastronomii, tak jak ja. Jest to lista restauracji i hosteli w Berlinie, z których zwolniono pracowników, zostawiając ich na lodzie. Lista jest długa i są na nich moi pracodawcy. W komentarzach pada wiele gorzkich słów, ludzie opowiadają o swoim doświadczeniu, o harówie przez którą przeszli, o zapieprzaniu, tak jak ja, za minimalną stawkę, tylko po to, by w obliczu kryzysu wylecieć na zbity pysk. O braku pracy, perspektyw, wściekłości. Czuję ukłucie żalu, znowu staje mi przed oczami moment, kiedy mnie zwolnili.

Postanowiłam zrobić sobie wolne od facebooka, newsów i opinii, by poprawić sobie nastrój, oglądam za to hity polskiego youtuba z głębokich lat dwutysięcznych – złoto, złoto, samo złoto!

Niektóre się zestarzały, ale z niektórych, tak jak się śmiałam w gimnazjum, tak się śmieję teraz. Te sondy uliczne, te dziwy i cuda wypowiedziane przez przechodniów, dialogi tak naturalne, śmieszne i to tak cudaczne i surrealistyczne, że najlepszy reżyser i scenarzysta by tego nie wymyślił.

Był taki filmik-klasyk na youtubie, sonda uliczna. Wąsaty jegomość w szaliku – doktor nauk, wściekły na Jana Rodzenia, dyrektora Klubu Księgarza w Warszawie, zostaje zaczepiony przez reporterkę telewizji Puls. Dziennikarka pyta:

– Z czego się pan najczęściej śmieje?

Jegomość odpowiada:

– Gdyby Jan Rodzeń upadł i sobie głupi ryj rozwalił.

W głowie pojawia mi się adekwatna do obecnej sytuacji odpowiedź, parafraza słów doktora nauk.

Pani Agnieszko, z czego by się pani śmiała?

Jakby kapitalizm upadł i sobie głupi ryj rozwalił.

No i rzecz w tym, że tak właściwie to teraz się to stało, upadł, choć niecały, ale na pewno podwinęła mu się noga, w sam raz, by trochę oberwać.

Ale mi nie jest do śmiechu, bo kapitalizm wziął upadł, ale to myśmy sobie ten ryj rozwalili.

 

13 kwietnia

Skończyłam dziś czytać Elenę Ferrante, część czwartą cyklu neapolitańskiego. Wracam do pozaznaczanych fragmentów. Na jednej ze stron Lila i Lena próbują pozbierać się po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło Neapol.

Zastanawiałam się z niepokojem: kim ona jest teraz? Kim się stanie? Jak będą wyglądać jej reakcje? Któregoś razu, by utwierdzić nas w przekonaniu że te straszliwe chwile dawno minęły, powiedziałam:

– Świat wrócił na swoje miejsce.

Ona odparła z kpiną:

– Jakie miejsce?

Długo potem myślę o tej wymianie zdań. Świat wrócił na swoje miejsce. Jakie miejsce?

 

14 kwietnia

Z czeluści Internetu wyłaniają się ludzie od teorii spiskowych. Zaczyna się. Że wirus z laboratorium. Że Chiny zaplanowały. Że to korporacje, co robią maseczki, zaplanowały. W sumie tak naprawdę przebiegam wzrokiem po tytułach i na nic nie klikam. Zastanawia mnie – rzeczywistość jest i tak już dość popieprzona, żeby ją jeszcze ubarwiać teoriami spiskowymi.

 

15 kwietnia

Poszerzam pole poszukiwań pracy. Coraz bardziej czuję, że z każdym dniem powiększa się moje ryzyko bankructwa. Czuję stres. Ok. Pandemia pandemią, ale system to system. Potrzebuję pieniędzy. Przypominają mi się słowa menedżerów o zbiorach szparagów czy Amazonie. Boże. Kto by pomyślał, że będę w ogóle rozważać takie rzeczy. Zaczynam  wchodzić na strony dla Polaków w Niemczech. Co mi szkodzi? Przeglądam oferty. Ze strony Pracazagranicą.pl:

Operator Maszyny Kunkel Wagner

Wiertacz – operator wiertnicy

Elektromonter

Operator krawędziarek

Brygada cieśli szalunkowych

Spawacz

Mieszacz betonu

Malarze tapeciarze

Dzwonię do mamy.

– Mamiszku, a kto to jest cieśla szalunkowy?

– Kochanie, cieśla szalunkowy to jest taki stolarz, który robi szalunki, czyli taką formę, która jest potrzebna, jak trzeba na przykład wylać schody z betonu.

– Mami, wyobraź sobie, że potrzebują całej brygady. A operator krawędziarek?

– Dziecko, to jakaś maszyna jest. Co ty robisz w tym Internecie?

– Mami, byłam ciekawa, czy wiesz, to jest taki quiz ode mnie dla ciebie.

– To dobrze, ale przy okazji, są jakieś normalne oferty?

– Szukam, no szukam.

– I znalazłaś coś?

– Mami, a zmieńmy temat.

 

17 kwietnia

Dni zaczęły się zlewać. Uklepana rutyna sprawia, ze dzisiaj przypomina wczoraj i tydzień temu.

Robię dokładnie to samo. Wstaję, joga z Adriene (do Adriene zaczęłam się już przywiązywać jak do przyjaciółki), kawa, śniadanie, szukanie ofert pracy, po południu rower nad rzeką.

Dzwonię do Ani. Mamy rzewny moment. Ania kwarantannuje się w Warszawie, ja w Berlinie, obie daleko od rodziny. Tęsknimy. Rozmawiamy o naszych babciach. Za babcią jest nam najbardziej rzewnie, chyba ma to jakiś związek z tym, że wirus atakuje starszych. Więc nie tylko tęsknimy, ale też martwimy się o ich zdrowie.

Myślę o babci, przed oczami przelatują mi wszystkie najczulsze skojarzenia i wspomnienia. Babcia jest uzależniona od krzyżówek. Kiedy przyjeżdżam do domu, rozwiązujemy razem, babcia czeka na mnie z tymi, które rozwiązała, ale ma luki. Najtrudniejsze są dla niej pytania o wszelkich współczesnych aktorów amerykańskich, na tym się nie zna. Wiele odpowiedzi szukam jej w google. Babcia często dzwoni do mnie, żebym jej poszukała w komputerze odpowiedzi. Z reguły po piątej wyszukanej odpowiedzi do krzyżówki mówię jej, że nie możemy aż tyle oszukiwać. Babcia stroszy się: no, jeszcze tylko jedno, przecież prawie całą sama zrobiłam!

Tak naprawdę to uwielbiam, kiedy babcia dzwoni po odpowiedzi do krzyżówki.

Niestety, po studiach zaczęła też dzwonić, by pytać, czy znalazłam już sobie jakąś dobrą pracę. To wprawia mnie w niepokój, bo babcia się martwi, a to sprawia, że zastanawiam się czy jestem osobą, o którą trzeba się martwić.

Niestety teraz jest jeszcze gorzej. Babcia ostatnio zadzwoniła, czy w ogóle znalazłam już jakąś pracę. Chyba jest więc gorzej niż było.

 

20 kwietnia

Latam śmigłowcem nad nocną ziemią i widzę kolejne sieci, te, których do tej pory nie zauważałam. Sieć jest świetlista i różowa, gęste nici, grube, rozgałęziają się na wszystkie strony, nie omijając żadnego kierunku świata, przepływają przez nie setki informacji. Coś pięknego.

– Centrala! Macie informacje, co to w ogóle jest?

– Mamy potwierdzoną informację, to Tinder.

Nie mogę uwierzyć. Otwieram tindera. Faktycznie. Twórcy aplikacji mają dla użytkowników wiadomość. Zauważyli, że od kiedy trwa pandemia, aplikacja aż pęka w szwach od użytkowników rozmawiających ze sobą, nowych czatów, nowych par. Dlatego też aplikacja na czas pandemii udostępniła użytkownikom nową opcję – „Paszport”. Dla wszystkich, za darmo. Można ustawić sobie lokalizację w dowolnym miejscu na świecie. Przesuwasz palcem po mapie, zaznaczasz i tinder „przenosi cię” tam gdzie chcesz. Możesz sobie szukać pary w Urugwaju, Chinach i na Alasce. Połączyć się i gadać. Tinder w ten sposób chce zachęcić do kontaktów międzyludzkich w tych trudnych czasach. „Bo teraz jeszcze bardziej niż zwykle wszyscy potrzebujemy czegoś, co poprawi nam nastrój”, chociażby rozmowy czy perspektywy spotkania z kimś z jakiś czas. Na końcu Tinder ostrzega i zaznacza, że – pomimo, iż zachęca do nawiązywania nowych znajomości – kontakty te powinny na ten moment mieć tylko i wyłącznie formę elektroniczną. W obecnej sytuacji pozostanie w domu i wstrzymanie się od kontaktów fizycznych jest najbezpieczniejszą i najrozsądniejszą opcją dla nas wszystkich.

Rozmawiajcie dzieci ze sobą, rozmawiajcie. Piszcie do siebie listy. Ale błagamy, na litość boską, żadnego seksu!

 

22 kwietnia

Od czasu obserwacji nocnej różowej sieci nie mogę opędzić się od poczucia, że czegoś od dobrego miesiąca mi brakuje.

Odpalam Tindera i zaczynam przesuwać palcem. Lewo, lewo, lewo, prawo, lewo, lewo, lewo, lewo, prawo i tak dalej. Rozmowa z pierwszym „matchem” idzie dobrze do momentu, kiedy pyta, czym się zajmuję. Powinnam może się jakoś sprzedać, opowiedzieć o studiach, albo jakichś podróżach czy międzynarodowych przygodach. Zamiast tego wypalam od razu, że jestem bezrobotna. Typ przestaje odpisywać.

Świetnie.

 

23 kwietnia

Od czasu niewypału z Tinderem zaczynam odczuwać jeszcze większy niepokój. Nie dość, że grozi mi bankructwo, to jeszcze bez pracy jestem wyraźnie nieinteresująca. Postanawiam przyłożyć się do szukania pracy, mimo że i tak będzie to praca nieinteresująca, tylko praca, która pozwoli mi na przetrwanie. Nie potrzebuję teraz dobrej pracy, bo rekrutacja do takiej trwa tygodniami. Potrzebuję pracy na teraz. Zaczynam przeglądać oferty polskich agencji pracy tymczasowej za granicą, mimo że obiecałam sobie, że już nigdy tego nie zrobię, bo wiem, że to wylęgarnia wyzysku, pogardy i w ogóle przedsionek emigracyjnego piekła.

Ale kryzys to kryzys.

Kontaktuję się z kobietą, która oferuję mi pracę w sklepie, ale potem okazuje się, że ten sklep jest 50 kilometrów od Berlina, i mój zapał opada.

Zaczynam przeglądać te oferty od szparagów, ale uświadamiam sobie, że mieszkanie w kontenerze na farmie chyba przerasta moje siły.

Potem piszę do faceta z agencji, która oferuje pracę w Rossmanie.

Na maila odpisuje Jerzy z Rossmana. Pisze „Witam, tu Jerzy. Mamy miejsca na Rossmana, jutro dam Pani znać, dałoby się nawet w przyszłym tygodniu zacząć.”

Jestem podekscytowana.

 

24 kwietnia

Jerzy z Rossmana się nie odzywa.

 

25 kwietnia

Piszę do Jerzego. Odpisuje tego samego dnia, że rozmawiał z kierownikiem i niestety jednak nie potrzebują więcej pracowników. Jerzy zapewnia, da znać, gdyby coś się zmieniło, i mówi na końcu maila tak:

Nie cierpie tej calej sytuacji z tym wirusem. Moglo by sie to skonczyc.

Zgadzam się Jerzym totalnie, mogłoby się to skończyć.

 

27 kwietnia

Siedzę z Elią i Brodym w parku. Jest nas trójka, czyli trochę tłum, więc staramy się zachować na kocu 1,5-metrowy dystans od siebie, by policja się nie czepiała.

Gramy w karty, potem przerywamy, leżymy z twarzami zwróconymi do słońca, potem siadamy i znowu karty, potem znowu leżymy.

– Jak ja kocham słońce.

Jest spokojnie, wielu ludzi wokół, prawie, śpiewają ptaki, jest to prawie normalny wiosenny dzień, jakby nie było pandemii. Brody idzie kupić piwa, zostajemy z Elią same na kocu.

Elii niedługo kończy się wiza. Miała przedłużyć, Brody też. Mieliby wtedy kolejny rok w Berlinie razem. Ale teraz nie mogą przedłużyć, bo nie mają pracy.

– Co będzie?

– Aga, nie wiem. Tak bardzo bym chciała wiedzieć. Nie było planu B, nadal nie ma. Jak nie znajdziemy roboty – i to takiej, w której szef zechce nas zatrudnić na dłużej – to nie dostaniemy wizy, nie będziemy mieli prawa tu zostać. Ja z powrotem do siebie, Brody do siebie. Pa pa, Berlin, już na zawsze.

– Jak to na zawsze?!

– No na zawsze.

– A może, jeśli Berlin nie wypali, polecisz do Brody’ego do Nowej Zelandii?

– Tam też potrzebuję wizy. A mi jej nie dadzą, bo jest pandemia, granice są zabetonowane. To całe szarpanie się z wizami to koszmar. Masz naprawdę dobrze ze swoim paszportem.

– Jest mi głupio, kiedy użalam się nad sobą, a mam tyle przywilejów.

– Nie chodzi mi o to, żeby ci było głupio.

Rozmawiamy o tym, co tylko byśmy chciały robić. To jest ten moment, kiedy nie chce nam się marzyć za bardzo, za dużo, za daleko. Marzymy o tym, że Elia będzie mogła jednak przedłużyć wizę i że jakimś cudem się wzbogacimy, i otworzymy wspólnie malutki sklepik z ciuchami vintage w jednej z uliczek na Friedrichshainie. Elia się ożywia, zmartwienie znika z jej twarzy. Rozmawiamy o tym, jak wystroimy sklep, jak pomalujemy, jak nazwiemy.

Przez chwilę czuję, że to marzenie jest naprawdę możliwe.

 

28 kwietnia

Dzień jak co dzień. Joga, jedzenie, rower, tęsknienie za rodziną. Ciut samotności, tak tylko trochę.

Pisze do mnie dawno niewidziana koleżanka z Warszawy. Pyta co u mnie, streszczam jej swoje monotonne dni. A co u niej? Odpisuje krótko:

 

29 kwietnia

Po prawie dwóch miesiącach internetowych walk, dezinformacji ze strony WHO i polityków, kłótni, starć ekspertów, tych prawdziwych, i tych samozwańczych, werdykt zapadł. Maseczki warto, a nawet trzeba nosić. Rodzice wysłali mi maseczki, które mama uszyła ze starych T shirtów. Mam dwie czarne i jedną w kwiatki. Wyglądają super, jestem podekscytowana.

 

10 maja

Elia ma urodziny. Pierwszy raz znajduję się w pomieszczeniu naraz z ponad pięcioma osobami. Jest mi dziwnie.

 

13 maja

Elia i Brody podesłali mi adres do oferty pracy w Amazonie. Zaaplikowali. Robię to samo. Żartujemy, że właśnie sprzedajemy swoje dusze. Amazon kojarzy mi się bardzo źle. Ale płaci dodatkowo za pracę podczas pandemii, zapotrzebowanie na ręce do pracy jest ogromne, bo ludzie kupują przez Amazona wszystko, wszędzie i jak pojebani.

W nocy helikopter nadlatuje nad moją kamienicę. Wyciągam z szuflady noktowizor. Wychodzę na parapet i łapię w obie dłonie drabinkę. Wchodzę ostrożnie na samą górę. Helikopter leci nad Berlinem, coraz wyżej i wyżej. Pode mną kolej U-bahnu znowu zamienia się w szkielet węża olbrzyma.

Z . Europa jest już chaosem, a nad nim nadal biegną mocne i gładkie zielone, niebieskie i różowe pasma.

Sieci Amazona nie da się przeoczyć. Jest potężna, mocna, gęsta, o licznych odnogach, które Łączy niezliczone punkty w Europie, pulsuje wzdłuż autostrad, którymi mkną wypchane towarem ciężarówki. Jej pasma są nieraz grube, a nieraz cieniutkie, złożone z rozrastających się nici, lepkich jak pajęczyna. Lepka nić oplatająca metropolie, miasta, miejscowości, docierająca do domów i mieszkań, w którą wpadają życia tysięcy ludzi bez pracy, takich jak ja.

 

14 maja

Dziś miałam rozmowę kwalifikacyjną przez telefon z Amazonem, jutro podpisuję umowę. Wyobrażenia z zeszłej nocy wywołały u mnie niepokój, ale postanawiam jednak zejść na ziemię: obiecałam sobie, że do połowy maja będę mieć pracę, i się udało. Nie wiem, co myśleć, więc po prostu zrobię jogę, poczuję grunt pod stopami, i nastawię się, że co będzie, to będzie.

 

16 maja

Elia i Brody znaleźli wczoraj pracę w kawiarni. Ponieważ Niemcy dobrze radzą sobie z koronawirusem, kawiarnie, restauracje i bary na nowo się otwierają, z zachowaniem pewnych obostrzeń. Elia wpadła przedwczoraj na ogłoszenie, dziś poszli na dzień próbny. Właściciel był zadowolony, sprawa potoczyła się szybko. Jest szansa na przedłużenie wizy. Elia płakała ze szczęścia przez telefon. Wszystko się ułoży.

Cieszę się ich szczęściem, ale czuje też trochę strach, bo zostałam teraz sama na placu boju, w obliczu rozpoczęcia pracy w Amazonie. Powtarzam sobie, że co będzie, to będzie. Mówię sobie że to tymczasowa sprawa.

 

17 maja

Jutro idę do pracy. Wiem że to właściwa rzecz do zrobienia w tym momencie, ale nie chcę. Mam ochotę leżeć na podłodze. Tęsknię za rodziną.

 

18 maja

Droga do magazynu Amazona trwa jakieś półtorej godziny. Najpierw jadę rowerem, potem U bahnem, na samym końcu podstawiony jest shuttle bus. Magazyn jest za miastem, olbrzymi i nowy. Autobus zawozi pracowników pod samo wejście. Dostajemy plakietki z kodem, który umożliwia nam wejście do środka, do brzucha bestii. Przez cały czas musimy zachować 2 metry odstępu, na wejściu dostajemy maseczki jednorazowe. Musimy je nosić cały czas.

O dziwo, trening przebiega w przyjemnej atmosferze. Menedżerowie długo opowiadają o tym, jakie ważne jest dla nich bezpieczeństwo, stąd wszystkie maski, reguły i tak dalej. Potem proszą o przedstawienie się, pytają, skąd jesteśmy. Zaskakuje mnie to. Myślałam, że jesteśmy dla nich tylko rękoma do pracy. Atmosfera nie jest najgorsza.

 

22 maja

Pomimo mojego początkowego przerażenia, praca nie jest zła. Wokół mnie jest mnóstwo ludzi, którzy znaleźli się w dokładnie tej samej sytuacji, co ja. Hiszpanie, Marokańczycy, Brazylijczycy, Nigeryjczycy, Rumuni, Rosjanie, Niemcy, Turcy, Portugalczycy, Litwini, ja – Polka. Mają po dwadzieścia kilka lat, są zewsząd, stracili pracę podczas pandemii, uparli się, że zostaną w Berlinie.

Wiele nas łączy. Być może jest to nowy profil tymczasowego pracownika Amazona. Pracownik pandemiczny, któremu życie trochę się rozjechało.

Poza pracą i dojazdami do pracy nie mam czasu na zbyt wiele, poza gotowaniem jedzenia do pracy.

I to chyba doskwiera mi najbardziej. Przyjemna jest świadomość, że zarabiam pieniądze, mam ubezpieczenie, już raczej nie grozi mi bankructwo albo brak dostępu do opieki zdrowotnej, jeśli zarażę się koronawirusem. Świadomość, że jestem w stanie utrzymać się na powierzchni. Ale w jakiś dziwny sposób tęsknię za tym czasem w marcu, kiedy tkwiłam w zawieszeniu, w mojej dziupli na Kreuzbergu, i miałam cały dzień dla siebie, a potem kolejny i kolejny. Życie zamarło, ulice były ciche, a dni składały się z jogi, roweru i gotowania. Planów nie było, bo nie było wiadomo, co się stanie.

Teraz po pracy jestem tak zmęczona, że nie mam nawet już siły prowadzić tego dziennika.

 

23 maja

Dzisiaj jest sobota. Jadąc rowerem nad rzekę zobaczyłam pootwierane knajpy, ludzi przy stolikach, aperole na stołach, śmiech, jedzenie i beztroskę.

Życie wraca do normy.

Z jakiegoś powodu mnie to zaniepokoiło.

Pieniędzy nadal nie mam, do pierwszej wypłaty jeszcze trochę. Moje znajomości się poluzowały, więc zakładając nawet, że miałabym pieniądze, by gdzieś wyjść, to jakoś nie wiedziałabym nawet chyba, z kim w ogóle chcę iść. A po tygodniu w Amazonie mam ochotę siedzieć w domu, tak jak to robiłam w domu przez ostatnie miesiące.

Patrząc na ludzi w Berlinie, którzy wracają do knajpianego la dolce vita, poczułam ukłucie w żołądku. Wróciło moje znienawidzone uczucie – fomo. Fear of missing out. Poczułam, że nie jestem gotowa na powrót do życia na pełnej. Czy możemy jeszcze wrócić do domów, tak na 2 tygodnie może? Ja się muszę przygotować mentalnie do pełni życia. Chyba jestem w tyle.

Chcę do domu.

 

27 maja

Dzisiaj obejrzałam w Internecie coś, czego bardzo się bałam. Obejrzałam nagranie, w którym George Floyd zostaje zabity. Kiedy błagał o życie i wołał swoją mamę, przerwałam. Poczułam, jak moja klatka piersiowa staje się ciężka, cały czas słyszałam, jak wołał swoją mamę. To, co zobaczyłam, przeraziło mnie. Nigdy nie widziałam, jak ktoś zostaje zabity na nagraniu, na autentycznym nagraniu, jak ktoś zostaje zabity naprawdę, nie na filmie. Widzialność jego śmierci przeraziła mnie.

 

28 maja

Na początku 2020 dusi się Ziemia, płonie Australia, a z nią miliony drzew i zwierząt, duszą się zabite przez ogień.

Potem w 2020 przychodzi wirus. Wirus sprawia, że ludzie nie mogą oddychać, dusza się, ich płuca umierają. Umarły setki tysięcy ludzi. Nadal umierają.

W połowie 2020 umiera jeden człowiek, którego śmierć można wygooglować. George Floyd, uduszony przez Dereka Chauvina, błaga o życie, mówił „nie mogę oddychać”.

Tu jakiś spinający to wszystko mądry tekst, jakaś metafora która to wszystko połączy i odda jakąś prawdę ogólną. Nie jest to moment na szukanie zręcznych i zgrabnych metafor. W każdym razie wydaje mi się to nieodpowiednie. Nie ma w tym też żadnego sensu.

Ogień nie cieszy się, że zabija, i nie ma też wyboru, o wirusie – czy ma cel, wybór i intencje – nie wiem za wiele i chyba nie chcę wiedzieć. Derek Chauvin miał wybór. Miał wybór do końca, przez całe ostatnie 8 minut.

 

29 maja

Internet wrze po morderstwie George’a Floyda. Czuję, że temat koronawirusa schodzi na dalszy plan. Tak jak poprzednio temat pożarów w Australii zszedł na dalszy plan. Czuję przytłoczenie złymi wiadomościami. Czuję, że ten rok nie daje chwili, nawet momentu na oddech.

Jak bardzo naiwne wydają mi się teraz pierwsze tygodnie kwarantanny, ten czas zawieszenia w marcu, z tą całą gadką o zwalnianiu.

Ja tymczasem jutro jadę na weekend do domu. Polska zniosła szalone obostrzenia na granicach. To znaczy, można wjechać, ale trzeba odbyć kwarantannę. Ale są wyjątki i na szczęście się do nich zaliczam. Pracując w Niemczech, zaliczam się do emigrantów zarobkowych. Na granicy mam pokazać umowę o pracę i mogę wjechać bez obowiązku kwarantanny. Jadę na 3 dni. Raczej nic nie napiszę, bo nie da się w ciągu 3 dni nadgonić tych wszystkich miesięcy i jeszcze mieć czas pisać w dzienniczku. Zresztą nie wiedziałabym nawet, co napisać. Że tęskniłam potwornie za rodziną, i że jakie to uczucie, zobaczyć wszystkich, jak się to wyraża? O wiele lepiej i łatwiej było mi szukać słów w ciszy i samotności w mojej dziupli na Kreuzbergu.

Przez 3 dni nie będzie więc ani newsów, ani memów, ani Internetu, może nawet jogi nie wcisnę, nie będzie myślenia o helikopterach, pulsujących sieciach i Amazonach. Co będzie potem, się zobaczy.

Nie wszystko jest idealne, ale przypominam sobie, że jakoś przetrwałam od marca, wszystkich wokół mam zdrowych, mam też grunt pod stopami, no i mam zdrowie, tytuł magistra, dwie nogi i ręce, wodę w kranie, jedzenie w lodówce i mieszkanie w Berlinie, i jeszcze rower, to całkiem sporo jak na 26 lat.

Pamiętniki Pandemii

W tym cyklu przedstawiamy redakcyjny wybór tekstów nadesłanych na konkurs Pamiętniki Pandemii, sytuując je w kontekstach socjologicznym i literackim. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Logo: Tomasz Stelmaski


redakcjaJacek Wiaderny

Pamiętniki Pandemii

W tym cyklu przedstawiamy redakcyjny wybór tekstów nadesłanych na konkurs Pamiętniki Pandemii, sytuując je w kontekstach socjologicznym i literackim. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Logo: Tomasz Stelmaski

POPRZEDNI

varia pamiętnik  

Jestem obecny, ale dziennik nie działa

— Katarzyna Myśliwczyk

NASTĘPNY

varia pamiętnik  

Pisanie jest łatwiejsze od gotowania

— LEWska