Sobota 02.03.2020 r.
Postanowiłam opisywać swoje wspomnienia.
Kiedyś, gdy urodziła się moja córeczka, pisałam dla niej coś w rodzaju kroniki rodzinnej ze wszystkimi możliwymi poradami, jak żyć i co aktualnie czuję, o rodzinie i różnych sytuacjach życiowych, w których się wtedy znajdowałam.
Któregoś roku, podczas porządków, olbrzymia księga wpadła jej w ręce i zaczęłyśmy wspólnie czytanie fragmentów tegoż „dzieła”.
Te wszystkie ważne dla mnie przeżycia wzbudziły nie tylko zaciekawienie mojej latorośli, ale również ogromne wybuchy radości. Wprost tarzała się ze śmiechu po dywanie, a łzy spływały jej po policzkach. W końcu dostała czkawki i trzeba było dziecko ratować.
Przyznam, że i mnie chciało się śmiać, szczególnie gdy doszłyśmy do momentu opisu mającego rychło nastąpić mojego zgonu. Wtedy byłam przekonana, iż po spożyciu pewnych grzybów przyrządzonych w doskonałym sosie przez mojego ojca nie dożyję świtu.
Jeszcze przez jakiś czas coś w tej księdze dopisywałam, aż wreszcie zniechęcona wcisnęłam ową księgę na samo dno szafy. Fajnie było pośmiać się z wyimaginowanych strachów, ale potem w naszym życiu strachy były już rzeczywistością i nie chciało mi się tego ponownie przeżywać i opisywać.
Teraz w obliczu realnego zagrożenia i w dobie nowoczesnych technologii postanowiłam, że wrócę do pisania. Jest łatwiej pisać na komputerze niż na papierze. Jednak ciągle nie mogę się zdecydować, czy publikować to na swojej stronie, czy zostawić dla siebie. Zobaczymy.
Od ślubu tej wspomnianej mojej kochanej córeczki zostało nas troje w naszym ciasnym żoliborskim mieszkanku.
Ja, mój mąż „Łysy”, od 39 lat pracownik warszawskiej Huty i nasz syn Marek lat 27, który w orzeczeniu ma kompletną niezdolność do samodzielnej egzystencji… To właśnie z powodu jego choroby uświadomiłam sobie, że, aby przetrwać, trzeba coś robić nie tylko dla siebie i rodziny, ale również dla innych. Takim sposobem „wdepnęłam” w pracę społeczną, co nie jest dziwne zważywszy, że wychowywałam się w latach siedemdziesiątych, gdy czyny czy prace na rzecz społeczeństwa były bardzo powszechne.
Pewnie dlatego dałam się jeszcze „wrobić” w związki zawodowe i funkcję prezesa organizacji zakładowej. O komitetach rodzicielskich, itp. już tylko wspomnę, bo to zamierzchła przeszłość.
Marek ma niestety padaczkę lekooporną i to jest podstawowy nasz problem. Nie można go zostawiać samego.
To zrozumiałe zatem, że przesiadując w domu z powodu epidemii i zamknięcia ośrodka, do którego Marek uczęszcza, wróciłam do tego co najłatwiejsze.
Pisanie jest łatwiejsze od gotowania na przykład lub od ćwiczeń gimnastycznych.
A gdy już się tak siedzi w domu, z nudów uwalnia się pamięć wsteczna. Dla poprawienia nastroju staram się przypominać te lepsze rzeczy, ale to wcale nie takie łatwe.
Kiedyś mój szef, „chirurg miękki”, po jakimś zebraniu powiedział, patrząc mi głęboko w oczy: „Ty jesteś piękna”.
Wtedy niegodnie prychnęłam, opluwając stół konferencyjny, przy którym staliśmy. Na szczęście po przeciwnych stronach, więc szef nie ucierpiał.
Wtedy on szybko dodał: „Pani Krysiu, ale ja mam na myśli twoje piękno wewnętrzne.”
Poczułam się niepewnie, bo po wycięciu mi pęcherzyka żółciowego rzeczywiście powiedział, że mam ładną wątrobę. Może chirurdzy tak postrzegają piękno.
„Zdrowy organ – piękny organ” – pomyślałam i jeszcze to, że może reszta mojego wnętrza też nie najgorzej się prezentuje.
„No tak, pan jako jeden z nielicznych chirurgów dokładnie zna moje wnętrze” – odpowiedziałam.
I niespodzianka! Okazało się, że chodziło mu o moją duszę. Naprawdę mnie to wzruszyło.
Ktoś, w dodatku mój osobisty szef zobaczył więcej niż mój osobisty mąż i reszta świata. Nawet jeśli to nieprawda, był to najpiękniejszy komplement, jaki słyszałam.
No, może jeszcze taki facet kiedyś entuzjastycznie z radością i widocznym zachwytem w oczach wykrzyknął, gdy go mijałam, idąc rano do pracy: „ KRÓLOWO! JAKA TY JESTEŚ PIĘKNA!”
Fakt, że był nietrzeźwy, nie zwolnił mnie od wylewnego podziękowania. I pamiętam jego szczery podziw do dzisiaj.
Na tym zebraniu, po którym zostałam skomplementowana, też było ciekawie.
Taki jeden doktor, ale nie medycyny, zawsze niszczył spinacze do papieru. Siedział i wyginał aż pękały i układał je w taki stosik przed sobą. Przed tym zebraniem wyjęłam z przybornika kolorowe spinacze i zostawiłam trochę tych metalowych niepowlekanych. Pomyślałam sobie , a niech ma, jak już musi coś z rękami robić.
Zebranie było długie, więc gdy skończyły się spinacze, wyciągnął skądś scotch, zaczął go urywać i… wkładać urwane kawałki do ust. Przeżuwał jeden, potem następny i następny.
Popatrzyłam z przerażeniem w oczach na koleżankę, która też to zauważyła.
„Myślisz, że on to zjada, czy magazynuje?” – szepnęłam.
„Chyba zjada” – odpowiedziała lakonicznie.
Ja: „Myślisz, że mu to zaszkodzi? Może go jakoś powstrzymać. I tak nie wygląda za dobrze.”
Ona: „Daj spokój, może kleju potrzebuje, w końcu to naukowiec, to chyba jest świadomy…”
„Ja jednak zapytam szefa po zebraniu” – odpowiedziałam i wróciłam do protokołu.
No i właśnie zapytałam szefa, a on mnie potem skomplementował.
A co do tego doktora, to szef powiedział, żeby się nie martwić, w razie gdyby doktor nie wydalił scotcha, to go zoperuje i będzie dobrze.
Niedziela 03.03.2020 r.
Coraz bardziej wkracza do naszego życia COVID-19. Nie wiem, co o tym myśleć. Bać się czy nie?
To jakaś bzdura, nie ma żadnego wirusa.
Czwartek 12.03.2020 r.
Dostałam informację, że ośrodek Marka jest nieczynny w dniach 13-25 marca bieżącego roku.
Napisałam wniosek do szefowej o możliwość pozostania w domu z powodu opieki nad niepełnosprawnym synem. Kierownictwo i Dyrekcja zaakceptowali podanie.
Na początku nie dowierzałam, że w Polsce dojdzie do epidemii oraz decyzji o pozostawaniu w domu. Uśmiechałam się i z głupawym uśmieszkiem obserwowałam nadejście pandemii. Zakupy robiliśmy te co zawsze, tylko nie w sobotę, ale w środku tygodnia.
Mina mi zrzedła, gdy w hurtowniach zabrakło lekarstwa dla mojego syna i trzeba było wprowadzić substytut. Denerwuję się, gdy w aptece panie usilnie próbują mi wmówić, że przecież to to samo tylko inny producent i inna nazwa. Od dawna wiem, że to nie to samo i czasem organizm nie przyjmuje podobnego leku, ale co robić. Nie ma, to trzeba brać, co jest.
Marek ma zespół padaczki lekoopornej i potrzebuje trzech leków przeciwpadaczkowych.
Tylko trzech, bo kiedyś musieliśmy podawać więcej.
Mina mi zrzedła i przestałam się uśmiechać, bo napady się nasiliły i wydłużyły. Znowu musieliśmy patrzeć, jak sinieje z braku powietrza. Same drgawki już nie robią na nas takiego wrażenia.
To taka trauma z wieku niemowlęcego, gdy nagle przestał oddychać i cały posiniał. Myśleliśmy wtedy, że umarł.
Jak widać nic się nie zmieniło i ciągle jego napady działają na naszą psychikę bardzo negatywnie. A jeszcze teraz, gdy nie wiadomo co z lekami i poradami lekarskimi?
Piątek 13.03.2020 r.
Moje imieniny. Dostałam od chłopaków dwa grube tomiszcza Remigiusza Mroza.
Ucieszyłam się, bo przez trzy dni będę zajęta lekturą. Główna bohaterka, prawniczka Chyłka, okropnie mnie irytuje swoim stylem i alkoholizmem. Jednak czytam, bo mogę się oderwać od rzeczywistości. Trochę mi dziwnie, że bohaterowie mogą się spotykać i kontaktować. Śmieszne to moje zadziwienie.
Wtorek 17.03.2020 r.
Przychodzę do pracy choć na kilka godzin, gdy Łysy mnie wymienia w opiece nad Markiem.
I dobrze, bo odebrałam nieciekawe pismo dotyczące mojej młodszej koleżanki. Jestem w końcu prezesem organizacji związkowej i dostaję takie pisma, gdy coś się dzieje w firmie. Trochę ludzi udało się wybronić lub wynegocjować lepsze warunki odejścia z pracy, czasu mało, ale i tu się postaram. Zwołuję konferencję mailowo-telefoniczną ze swoim Zarządem.
Dzisiaj miałam mieć babski wieczór. Od dawna miałyśmy zarezerwowany stolik w Pepperoni.
Każdego roku spotykamy się w starym, dobrym, babskim gronie. Znamy się w większości od szkoły, więc przyjemnie jest popatrzeć jak się koleżanki zestarzały i posłuchać, że mają więcej problemów i zmartwień niż ja. No i oczywiście powspominać. Zawsze jest bardzo wesoło.
Niestety restauracje zamknięte. Tradycja została złamana.
Środa 18.03.2020 r.
Mam takie ogromne poczucie nierealności tego, co widzę.
Drogę do pracy przejechałam bez zatrzymywania się na światłach, wkoło pusto, wolnych miejsc parkingowych ile dusza zapragnie, puste ulice, puste chodniki…
Z wrażenia radio włączyłam dopiero w połowie drogi. Nie trafiłam na reklamy tylko normalnie na muzykę. Co prawda jeden „kawałek”, bo krótko jechałam.
Kiedyś takie poczucie nierealności miałam, gdy – udając się nad Wisłę z moją przyjaciółką Gosią – przegapiłyśmy przystanek na Moście Poniatowskiego i postanowiłyśmy dojść pieszo na plażę. Wtedy był okropny skwar, słońce świeciło, wkoło beton, czyściutko i tylko my dwie, ja i Gosia. Nawet żaden ptak nie przelatywał nad głowami. Idąc przez ten pusty, nagrzany słońcem, olbrzymi parking, czułam się jak na filmie katastroficznym po zagładzie ludzkości. Sytuacja nie do zapomnienia.
Wtedy pomyślałam, żeby to okropne uczucie nigdy nie wróciło. Niestety. Jest.
W sumie to nie wiadomo, czy się cieszyć z luzu na drogach, czy raczej odwrotnie. Niby fajnie, ale to nie mój świat, w którym się wychowałam. No i ci, co jeżdżą, jeżdżą fatalnie. Szczególnie z rejestracją zaczynającą się WI i WD.
Na Żoliborzu mieszkam ze czterdzieści lat, odkąd oderwano mnie od moich śródmiejskich korzeni. A w Śródmieściu, między Marszałkowską a Placem na Rozdrożu, ruch był zawsze silny, nawet w PRL-u, to jestem przyzwyczajona od dziecka.
Teraz jest dziwnie.
Niby wszystko działa, ale jednak inaczej.
Najbardziej martwię się o leki. Już zamówiłam, czekam na receptę. Jakie to dziwne, że niedawno wprowadzili te e-recepty, które w bardzo krótkim czasie okazały się niezbędne.
Zadziwiający zbieg okoliczności…
Też macie wrażenie, że to wszystko jest wyreżyserowane? Jak na filmie i przez to wydaje się takie nierealne.
Gdy byłam mała i bałam się okrucieństwa, wojny i tego całego zła, które wyczytywałam w książkach, mój ojciec uspokajał mnie, że teraz to ludzie są inni, mądrzejsi, nie będą dążyć do zła, tylko przeciwnie. Ale ta nieufność dziecięca jakoś we mnie pozostała.
Po wielu latach wróciliśmy do tej rozmowy. Wtedy mój ojciec powiedział, że teraz wojna będzie inaczej wyglądała, że z ludźmi będzie jak z tymi dinozaurami… Że kluczową rolę będzie odgrywać korzyść materialna tych, którzy potrafią się zabezpieczyć, polecieć w kosmos i przeżyć.
Ojciec dużo czytał Lema, a ja jednak wierzyłam, że ludzie są dobrzy, mądrzejsi, ale ten niepokój zasiany przez tatę gdzieś we mnie pozostał…
Teraz już sama nie wiem.
W grudniu usłyszałam o jakichś dziwnych obiektach na księżycu. I oczywiście podeszłam do tego z przymrużeniem oka. Teraz, gdy jest tyle czasu na myślenie zaczynam się zastanawiać nad zasłyszanymi „teoriami spiskowymi”.
Obecnie wydaje się oczywiste dla każdego, że nie o to chodzi, żeby było ludziom lepiej, żyło się spokojniej… Teraz wszyscy z zaciekawieniem patrzą, kto na tym ludzkim nieszczęściu najwięcej zarobi. Chyba tylko jacyś fanatycy wierzą w dobrą wolę decydentów. A ci, nawet jeśli nie myślą o społeczeństwie jak o stadzie baranów, doskonale wiedzą, że zwyczajni ludzie zwyczajnie nie mają wyjścia. Muszą tańczyć jak gra muzyka. Taki szach-mat i już.
Okrutnie jestem rozgoryczona, zawiedziona. Najchętniej bym się poddała, ale nie mogę. Mam rodzinę, mam przyjaciół, to trzeba powalczyć. Może się na coś jeszcze nadam.
To akurat piszę z przekornym uśmiechem. Może nawet z nutą złośliwości.
Jeszcze nie boję się podać ręki drugiemu człowiekowi, oczywiście jeśli ten nie boi się jej do mnie wyciągnąć. Jeśli nadstawia łokieć, ja też „łokciuję”.
Zastanawiam się, czy gdyby jakiś człowiek na moich oczach zasłabł, to bym go podtrzymała?
Kto to wie… Może zadziała odruch, a może poczucie odpowiedzialności za bliskie mi osoby?
Obym nie musiała się nigdy przekonać. Jedna i druga opcja prowadzi do poważnych konsekwencji.
Wiem, jak to jest, jakie to trudne potem z tym żyć, bo od czasu choroby mojego syna podejmuję decyzje, które są dla niego złe albo złe inaczej. Niestety u niego nie ma dobrych rozwiązań.
Chciałabym się kiedyś pośmiać z tego mojego tekstu. Tak więc czekam…
Czwartek 19.03.2020 r.
Moja wnuczka po raz pierwszy w życiu zrobiła siku do nocnika.
Zawsze, gdy ją przekonywałam, że powinna, bo wtedy będzie mogła chodzić do przedszkola, stwierdzała, że jeszcze jest za malutka i malutkie dziewczynki muszą robić do pampersa.
Strasznie wygadana po matce. Jest jednak sprawiedliwość na świecie. Córeczka zawsze miała dużo do powiedzenia przeważnie w miejscach publicznych. W domu siedziała cicho i coś tam sobie rysowała, „czytała” i mruczała. Tylko gdy byłam okropnie zmęczona zadawała niekończące się pytania „a dlaczego?”.
Tak bardzo chciałabym je obie przytulić…
Podrzucanie różnych produktów pod drzwi i brak kontaktu dotykowego zupełnie wytrąca mnie z równowagi.
Moja urocza wnuczka nasikała dzisiaj z własnej nieprzymuszonej woli do nocnika i oczekiwała, że od razu pójdzie do przedszkola. No nie wiem, jak to będzie z wytłumaczeniem jej całej sytuacji…
Piątek 20.03.2020 r.
Zostaję w domu. Nie idę do pracy, bo Marek nie może sam zostać w domu.
To siedzenie Marka w domu źle na niego wpływa, a przez upośledzenie umysłowe trudno mu czasem wytłumaczyć pewne rzeczy. Gdy nie rozumie, pojawia się agresja. Tak, zdarza się, że potrafi nieźle przywalić i wtedy czasem naprawdę widzę gwiazdy.
Zobaczyłam pobyt w domu w bardzo czarnych barwach.
Jednak gdy Łysy wraca przed piętnastą, jadę do roboty. Muszę złożyć ten wniosek dotyczący obrony młodszej koleżanki. Jakoś nie mogę się pogodzić z niesprawiedliwym jej potraktowaniem.
Jaką trzeba być osobą-kierownikiem, żeby w takiej chwili robić komuś TAKIE rzeczy?
TERAZ? Zwolnić z pracy?
Poniedziałek 23.03.2020 r.
Udało się mojej bratanicy wrócić do Polski. Kwarantannę odbędzie w pustym mieszkaniu swojej babki.
Odetchnęłam, bo w tej Szkocji…
Super, że dzieciak jest na miejscu.
Z radością zauważyłam w naszej pracowej biblioteczce jeszcze jeden tom Mroza o tej prawniczce Chyłce. Wzięłam i jeszcze dobrałam inne książki. To już jakaś obsesja. Boję się, żeby mi nie zabrakło książek do czytania.
W pracy wręczono mi przepustkę do przemieszczania się z miejsca zamieszkania do pracy.
Hurrrra, jestem niezbędnym pracownikiem w pracy!
Młodszą koleżankę udało się uchronić przed zwolnieniem. Jest powód do świętowania, ale nie chcę zapeszać. Życie nauczyło mnie ostrożności w wyrażaniu radości.
Rozśmieszył mnie filmik na FB, na którym facet podczas kwarantanny przylepia sobie do cycków coś w rodzaju przepychaczek do zlewu i – nie roniąc ani kropli piwa – przesuwa za pomocą ruchu górnej partii tułowia patykami przytwierdzonymi do przepychaczek i cycków odwrócone do góry dnem butelki piwa.
Mistrz.
Wtorek 24.03.2020 r.
Znowu siedzę w domu z Markiem.
Podałam pani Agnieszce, która zajmowała się nim w Ośrodku, numer telefonu Marka. Ucieszył się, gdy zadzwoniła. Przestał być taki apatyczny i znowu przychodzi się przytulać. Z Ośrodka dzwonią do niego codziennie również inni wychowawcy. Bardzo to miłe i poprawia jego nastrój.
O tej Chyłce ciągle myślę. Akcja ostatniego tomu zakończyła się na nabytej przez bohaterkę ciąży. Jednak mi co innego nie daje spokoju.
Ona, ta Chyłka, ciągle piła tequilę z grenadyną. Ja nigdy tequili nie lubiłam, ale grenadyna mnie fascynuje. Jak to brzmi: grenadyna!
Podczas zakupów w supermarkecie znalazłam grenadynę. Kupiłam na wszelki wypadek.
Ciągle myślę o tym drinku. Muszę spróbować. Nie wytrzymuję i podczas kolejnych zakupów szukam tequili. Przeżywam zawód, bo nie ma.
W desperacji, zupełnie nie zważając na wszechobecnego wirusa, lecę do drugiego sklepu. Jest! Przytomnie biorę również limonkę.
Wieczorem w domu robię sobie książkowego drinka. Oczywiście – jak moja bohaterka – w grubej szklance.
Nie daję rady wypić. Co za paskuda!! Dla zabicia ohydnego posmaku nalewam sobie whisky. Ufff.
Późnym wieczorem Łysy zaprasza mnie przed komputer. Klepie się po kolanie, więc siadam.
Nawet nie zdradził się jednym grymasem, że mu ciężko, pokazuje mi w Internecie jakiegoś kota, który z upodobaniem ogląda kreskówkę z myszą w roli głównej. Śmieszne. Potem jeszcze jakieś filmiki. Jeden Duetu Egzotycznego Bukman. Było trochę śmiechu. No i Łysy wytrzymał ciężar małżonki.
Środa 25.03.2020 r.
Brat w pracy poza Warszawą, jadę na zakupy po zaopatrzenie dla bratanicy przebywającej na kwarantannie. Jest weganką i brat zabezpieczył jej puszki oraz suche jedzenie. Dowiedziałam się, że dziewczyna tęskni za świeżymi owocami i warzywami. Moja kochana J., jakże się cieszę, że mogę coś dla niej zrobić. Zakupy podrzucę pod drzwi bratu i wieczorem trafią do adresatki.
Dostaję esemesa, że ośrodek nieczynny do 10. kwietnia.
Jak do tej pory nie byłam w pracy tylko całe dwa dni, zeszły piątek i wczoraj, w pozostałe przychodziłam, w miarę możliwości wymieniając się z mężem w opiece nad synem. Świat się nie zawalił. Wszystko gra!
Piątek 27.03.2020 r.
Ponownie napisałam wniosek o możliwość pozostania w domu w celu sprawowania opieki nad niepełnosprawnym synem. Oczywiście jak poprzedni rozpatrzony pozytywnie.
Jednak obiecałam, że będę się pojawiać w pracy w miarę możliwości.
Sobota 28.03.2020 r.
Moja córka z wnuczką odbyły spacer na „Las Balkonos”. Okropnie były uchachane. Do czego to doszło?
Dzisiaj umówiłam się z młodszymi koleżankami o 17:00 na babskie alkoholowe przed telefonem. Wiem, że w tym towarzystwie do niczego nie dojdzie, ale na wszelki wypadek się przygotuję.
Jeśli chodzi o tequilę…
Denerwuje mnie sam widok butelki.
Przypomniałam sobie, że nawet kiedyś znosiłam przyjacielskie picie tequili z cytryną i solą. Chyba z uwagi na rytuał, nie smak.
Może w razie konieczności dezynfekcji zdołam powstrzymać odruch wymiotny od tego smrodu. Teraz mnie jeszcze odrzuca.
Na wieczór winko białe lub whisky.
Oczywiście zawsze coś przeszkodzi w planach… Nici z babskiego. Ale na taki finał byłam przygotowana.
Łysy koniecznie chce mi pokazywać jakieś filmiki. Fajne, Duet Egzotyczny Bukman.
Odrobinka winka.
Niedziela 29.03.2020 r.
Skończyłam czytać drugą część Zygmunta Miłoszewskiego o prokuratorze z Warszawy, w drugiej części akcja toczy się w Sandomierzu, który, jak wiadomo, słynie z przestępczości. Prokurator, wyjątkowy dupek, zdradził żonę i musiał się ewakuować ze stolicy właśnie tam.
Ciekawe, że akurat Miłoszewski wspomniał w tej książce o metalowych koncertach i nawet padła nazwa jednego z moich ulubionych zespołów – Corruption. To miłe. Przeczytam i trzecią część o tym irytującym prawniku.
Wieczorem odrobinka winka na dobry sen.
Poniedziałek 30.03.2020 r.
Wczoraj, gdy zasypiałam, coś jakby mnie zaczęło dusić. Myślałam gorączkowo: astma czy wirus? Wystawiłam głowę spod kołdry, przeszło.
Czy popadam w wirusową paranoję?
Rano zdiagnozowałam u siebie raka kości, raka płuc i jeszcze parę innych chorób.
Dzisiaj Marek będzie mógł odbyć zajęcia transmitowane z Ośrodka online. Ja jestem teraz w pracy, ale może Łysy sobie poradzi z odrobiną techniki i zdoła Markowi włączyć te zajęcia.
Niestety, musiał się konsultować. Ostatecznie nic z transmisji nie wyszło. Marek zapewne niepocieszony.
Właśnie się dowiedziałam, że przyszedł mój prezent imieninowy od córki. Wreszcie. To czarna koszulka z namalowaną przez nią postacią z jej książki. Taki stwór ze skrzydłami nietoperza.
Ciekawe, czy kiedyś zacznie na poważnie coś publikować, ale postać fajna. Zobaczymy jak to wyszło.
Może trzeba będzie coś jej podrzucić pod drzwi to dadzą mi ten prezent.
Moja mama znalazła sobie zajęcie. Szyje maski z dodatkową kieszonką.
Miałam już wyjść z pracy, gdy na dworze rozszalała się zamieć. Teść wczoraj wspominał, że u nich w Galicji biało. Czy u nas też będzie biało? Patrzę za okno i jest biało. A miało być zielono.
W domu Marek mocno podekscytowany wita mnie pytaniem: „Zgadnij, ile samica likaona miała młodych?” Nie musiałam odpowiadać, gdyż Łysy przejął inicjatywę i uprzejmie mnie opieprzył za marnowanie wody w kranie.
Wtorek 31.03.2020 r.
Po wystąpieniu Ministra Zdrowia już się pogubiłam. Czy kontakty z innymi należy ograniczyć do maximum czy do minimum? E-tam, zostaję przy ograniczyć, nie będę sobie łamać głowy nad poprawnością wymowy.
Środa 1.04.2020 r.
Okropność i żarty mi nie w głowie. Wysłałam prośbę o receptę dla Marka. Poprosiłam również o wlewki doodbytnicze.
Po prostu nie mogę pozwolić, żeby, gdy napad zbytnio się przedłuży, wpadli do domu „kosmici” ze służby zdrowia z koronawirusem i zrobili to samo, co mogę zrobić ja sama.
Sobota 04.04.2020 r.
Łysy dał się namówić, żebym go autem woziła do pracy i z pracy.
Jest to poświęcenie z mojej strony, bo pracuje w systemie 3-zmianowym, ale kobiety zawsze lubią się poświęcać. Przynajmniej te w mojej rodzinie. Wstaję więc o barbarzyńskiej porze i jadę z nim.
Moja starsza latorośl poinformowała mnie podczas rozmowy telefonicznej, że wychowywała się w szpitalu i dlatego pozwala sobie nie sprzątać codziennie.
„W szpitalu????” – zapytałam zdziwiona.
Odpowiedź mnie zaskoczyła. „No tak, w domu było sterylnie i wiecznie śmierdziało chemikaliami. Brakowało tylko tych kosmicznych kombinezonów i kasków.”
Takie są dzieci. To ja się starałam, bo alergia, bo wychowanie, dobre nawyki i masz. Taka zapłata!
Fakt, że Łysy też się krzywi do tej pory, gdy czyszczę parkiet…
Mogę nie sprzątać. Zresztą wypożyczyłam dziewięć nowych książek, to poczytam sobie i niech dom zarasta brudem.
Niedziela 05.04.2020 r.
Udało się namówić Marka na „spacer” samochodem po Warszawie.
Skutek odwrotny. Wkurzył się, że nie może pojechać do babci na herbatkę i do siostry na herbatkę. Dobrze, że w samochodzie nie drapał się środkowym palcem pod okiem… Chociaż ruch był mały.
Na pocieszenie podeszliśmy pod balkon mojej córki i z 5 minut pokonwersowaliśmy z dziewczynami. Marek głównie informował, że jak koronawirus przestanie panikować (nie używa słowa panować, tylko panikować), to się spotkamy i wyściskamy.
Ja też tęsknie za normalnymi kontaktami. Wzięłabym wnuczkę na ręce i zakręciła się z nią dookoła…
Po drodze widzieliśmy akcję strażaków, jak wchodzili po drabinie do jakiegoś mieszkania.
Mimo tego Marek wrócił wkurzony do domu i zaraz poszedł spać.
Poniedziałek 06.04.2020 r.
Normalka, śniadanie, obiad, czytanie.
Dziwnie jest czytać w książkach, jak to ludzie umawiają się na spotkania i wizyty. Łapię się na tym, że w takich momentach przerywam i się zastanawiam. Co oni robią, przecież nie można… Ech… kiedy to się skończy?
Około 16-tej nie wytrzymałam. Umyłam okna. Ale do odkurzacza nawet się nie dotykam.
Jednak mnie to trochę obeszła ta opinia o moim maniakalnym sprzątaniu. Nie daruję gadom, niech zarastają brudem dalej. Ja sobie poczytam. Okna umyłam, bo często wychodzę na balkon.
Zrobiłam to dla swojego komfortu.
Wtorek 07.04.2020 r.
Nareszcie do pracy. Na cały dzień. Odpoczywam, pracując.
Bardzo dokucza mi samotność. Wychodzę na papierosa, to czasem kogoś spotkam.
Zachowujemy przepisowe 2 m. Nikt jakoś się nie śmieje, jak to zwykle bywało. Robimy tylko miny i zabawiamy się historiami z ulicy. Ja na przykład dzisiaj spostrzegłam, jadąc samochodem, dziwnie ubraną dziewczynę na rowerze. Może jechała przeprowadzić fitness on-line i nie chciało jej się przebierać. Tak mało ludzi na ulicach…
Gdzie te czasy, kiedy się zawsze coś działo?
Przypomniałam sobie tę matkę karmiącą, co dawała cyca dzieciakowi w wózku na bardzo wąskim chodniku, choć park z ławkami był obok. Cyc wisiał nad leżącą w wózku latoroślą, a kobieta w tej bardzo dziwnej pozycji na wąziutkim chodniczku służyła oseskowi gruczołem.
Albo tego tatuśka w piżamce-króliczku, gdy odwiózł dzieciaka do przedszkola. Zawsze coś ciekawego można było zobaczyć.
W kolejkach na bazarku też było weselej.
Teraz to szkoda gadać.
Wtorek 21.04.2020 r.
W domu po pracy ok 16:00. Leżę na kanapie i czytam sobie durną książkę. Durna, ale czytam przez szacunek dla pisarki. W końcu napisała dwa grube tomy, to się jej należy.
Znudzona odrywam się od lektury i myślę, że zapomniałam kupić ręczniki papierowe i papier toaletowy.
Mój wzrok błądzi i pada na zakupiony miesiąc temu żyrandol. Wcześniej był inny, sama wybierałam, ale Łysy dostawał histerii, że mu za ciemno, to kupiliśmy ten.
On wybierał.
Teraz ma zbyt widno, więc wykręcił jedną żarówkę. Nie umiał podłączyć naprzemiennie, żeby raz świeciły trzy, a raz pięć.
Tak więc, leżąc, wpatruję się w ten żyrandol i nie dowierzam. Zaczyna mną szarpać niepohamowany głupawy śmiech.
„Łysy!” – drę się – „Czy ten żyrandol przypomina rolki papieru toaletowego?”
Dostałam kompletnej głupawki, śmieję się jak głupia, a Łysy patrzy i widzę jak mu drgają końcówki ust, jednak opanowuje się i z godnością odchodzi bez słowa. Ja już nie wyrabiam, co spojrzę w górę, ogarnia mnie pusty śmiech. Przypominam sobie jak doszło do zakupu i jeszcze bardziej mnie bierze.
Przypominam sobie całą hecę z papierem toaletowym na początku pandemii i już brzuch mnie zaczyna boleć ze śmiechu. Przy suficie ciągle widzę pięć bielutkich rolek.
Sięgam po telefon i wchodzę na FB, żeby się uspokoić. Zaczynają mnie boleć mięśnie za uszami od śmiechu, ale nie mogę się powstrzymać.
Wpada zaniepokojony Marek, więc tłumaczę mu wszystko i pokazuję żyrandol.
„A kto powiesił ten papier?” – pyta.
Pytanie powoduje kolejne skurcze i czuję, że, jeśli nie przestanę, zejdę z tego świata. Na domiar wszystkiego korci mnie, żeby patrzeć na ten żyrandol. I tak przez godzinę.
Taki zmasowany atak śmiechu miałam wcześniej dwa razy w życiu. Raz, kiedy się topiłam w jeziorze i nikt nie chciał mnie ratować, a drugi jakoś w czasach maturalnych.
Topiąc się, rozśmieszyła mnie absurdalna sytuacja topienia się w pobliżu brzegu, ale gdy już opiłam się wody, to przeleciało mi całe życie przed oczami, co było, co jest i na dokładkę co będzie, jak się w końcu utopię. A wszystko w tym samym czasie: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – już beze mnie. Dziwne. Pamiętam to do dziś.
To okropne, nie móc przestać się śmiać. Nie polecam i wiem, że powiedzenie „umrzeć ze śmiechu” to nie taki sobie żarcik.
Wracając do żyrandola… Nawet teraz nie mogę zachować powagi.
A swoją drogą to Łysy ma coś do tych kloszy… Gdy wymienił znienawidzony przez siebie abażur w lampie stojącej, to tańczył radośnie po pokoju z tym znienawidzonym abażurem na głowie i kwiatkiem w rękach (kwiatek kupił, żeby mu tlenu nie brakowało podczas snu, gdyż wyczytał, że akurat ten produkuje go dużo). Na dodatek ten znienawidzony przez siebie abażur ukrywał w różnych częściach mieszkania i wyniósł dopiero po 10 dniach, gdy przypadkiem znowu się na niego natknęłam i zrobiłam awanturę.
Ciężko mi, bo w najbliższym czasie po przebudzeniu nie będę zerkała na plakat „Lemmy Kilmistera” z wyciągniętym w moją stronę paluchem wskazującym, tylko z całą pewnością spojrzę w górę na wyjątkowo udany zakup mojego męża.
Środa 22.04.2020 r.
Zapomnijcie o mnie! Porzućcie mnie na jakiejś kupie gnoju, to może się do czegoś wreszcie przydam. Ja, nic nie warta jednostka „gorszego sortu”, obdarta ze wszystkiego, co w życiu było ważne.
Wieczór. Nieoczekiwanie Łysy mnie przygarnął do siebie. Trochę się „pomigdaliliśmy”, po czym Łysy powiedział: „ Idź, babo, na swoje miejsce”.
Zapytałam zdziwiona” „ Niby gdzie?” Pomyślałam, że kuchnię pokaże.
Pokazał mi łóżko.
Trochę zdziwiona, jednak podekscytowana popatrzyłam na niego. A on dodał: „Połóż się i czytaj!”
I to by było na tyle.
Wtorek 05.05.2020 r.
Parę dni temu odebrałam telefon od pani z Luxmedu.
W związku z planowanym badaniem przepływów krwi w tętnicach szyjnych zapytała, czy wyrażam ochotę na wykonanie tego badania. Wyraziłam, więc poinformowała mnie, żeby w dniu badania przyjść wcześniej i nie stać w tłumie oczekujących na wpuszczenie do szpitala, tylko od razu udać się do kierującego i powiedzieć, że ja do Luxmedu.
Zgodziłam się na to badanie, bo po pierwsze ostatnio coś nie bardzo ogarniam całokształt, więc pomyślałam, że pojawiły się u mnie jakieś zakłócenia w dostawie tlenu i innych koniecznych substancji dla prawidłowej pracy mózgu. Po drugie, że potem, jak się pandemia rozwinie, może być gorzej z zachowaniem stosownych procedur i ostrożnością w kontaktach.
W Bielańskim pojawiłam się dziesięć minut przed 8:00. Badanie 8:15.
U szczytu schodów przemawiał Pan, a pod schodami kłębił się tłum ludzi w maskach. Podchodzę do Pana i grzecznie informuję, że ja na badania.
„A to pani nie słyszała, co ja przed chwilą mówiłem.”
„Nie, dopiero przyszłam i telefonicznie kazano mi wejść bez czekania” – odpowiedziałam.
„Proszę pobrać formularz od pani w zielonym uniformie” – usłyszałam w odpowiedzi.
Zlokalizowałam panią w zielonym i idę po formularz. Patrzy na mnie jak na jakieś dziwadło i nie przyjmuje do wiadomości nic z mojej gadaniny.
I tak z 10 minut. Pani się kręci w kółko, co jakiś czas spotykamy się vis-a-vis i nic z tego nie wynika. Jakiś bełkot ze strony Pani-Ważnej w zielonym uniformie. Raz do mnie, raz do kogoś innego. W końcu, gdy już zamilkła, zapytałam grzecznie, czy dostanę wreszcie ten formularz.
„Proszę! Proszę!” – usłyszałam. Normalnie kadr z „Misia” mi się przypomniał, tylko podwawelskiej brakowało.
Przy okazji okazało się, że czekających do Luxmedu jest więcej, w dodatku na godzinę 8:00, czyli przede mną.
Prawie w strugach deszczu (akurat padało) wypełniam formularz i nasłuchuję komunikatów, a właściwie to przemówienia Pana podkreślającego swój status. Rzucam w jego stronę:
„Może wreszcie dokończy pan jakąś informację, bo jakoś słyszymy tylko hasła, a nic z nich nie wynika.”
Stojący wokół mnie popierają, a Pan uważnie mi się przygląda. Jednak nic nie mówi.
Pada hasło: „Endokrynologia 8:00 i 8:15”. Zaraz potem polecenie: „Proszę podchodzić”.
Poszedł facet z 8:15, a obok starszy człowiek jakoś niedosłyszał i mówi, że on na 8:00, to powiedziałam mu, żeby wchodził.
Pan na schodach bystro popatrzył na nas.
„JA tu JESTEM od mówienia, kto ma wchodzić!” – rzucił wściekle PAN NAJWAŻNIEJSZY – „Pan czeka!” – dorzucił w kierunki staruszka, a ten posłusznie stanął poniżej PANA.
„Ktoś tu chce mieć nieprzyjemności?” – Pan rzucił pytaniem w moim kierunku, na co szybko odpowiedziałam, że już mam ich aż nadto.
Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo siedzący na mokrej ławce drugi staruszek nagle wstał, podniósł rękę i rzekł: „Ja, ja chcę mieć nieprzyjemności!” I tak jeszcze powtórzył ze dwa razy, że bardzo pragnie mieć te nieprzyjemności.
Pan przyjrzał się człowiekowi (a przecież wszyscy mieliśmy maski) i stwierdził: „JA pana pamiętam, pan na cytometrię. Proszę czekać. A pan może już podchodzić” – poinformował tego czekającego z godziny 8:00.
Nas, stojących poniżej, jeszcze doinformował, że w Bródnowskim jest gorzej, bo się ludzie biją.
Nikt nie podjął tematu.
W międzyczasie pani w zielonym uniformie niczym Mojżesz Morze Czerwone rozdzieliła tłum na dwie połowy i policzyła sztuki. Ciekawe po co?
Wtem usłyszałam komunikat: „Luxmed 8:00, 8:15!”
Wspinam się do PANA pokazuję ankietę i skierowanie.
PAN zauważa, że brakuje informacji, czy pracuję w służbie zdrowia.
No, to informuję, że owszem, pracuję obok w Centrum Medycznym, ale to uczelnia i kontaktów z pacjentami nie mam.
Mina PANA bezcenna. Wszak CMKP to jednostka nadrzędna nad Szpitalem Bielańskim.
Bardzo miło się zrobiło, PAN dopełnił za mnie formalności i bardzo, bardzo grzecznym tonem poinformował, co mam dalej robić.
Po przekroczeniu progu szpitala już inna bajka.
Miły żołnierz, bardzo młody, delikatnie odgarnia mi włosy z czoła i mierzy temperaturę, miłe panie dezynfekują moje ręce w rękawiczkach, żartujemy, uśmiechamy się, ale to widać tylko po oczach, no bo maski… Następnie przechodzę pod drzwi Luxmedu.
Znowu mierzenie temperatury, dezynfekcja. Usłyszałam 35 i 4 stopnie C. Wyraziłam zdziwienie, że chyba stygnę, ale czuję się dobrze i przeszłam do recepcji Luxmedu.
Po pół godzinie znalazłam się w gabinecie. Miły pan doktor po badaniu podał mi radosną wiadomość, a raczej dwie, że z przepływem wszystko OK i że nie będę musiała odbierać wyników.
Nie wiem, która informacja ucieszyła mnie bardziej.
Środa 6.05.2020 r.
Wizyta w stomatologii. Jakże inna niż ta wczorajsza w Bielańskim.
Wszystko przebiega sprawnie, w miłej atmosferze. Odkażanie wszystkiego po poprzednim kliencie. Łącznie z klamką w furtce przy ogrodzeniu. Owszem, za to doliczają niemałą kwotę, ale jest komfort.
Zastanawiam się, dlaczego nie jest tak, że podatnik opłacający podatek w danym mieście nie ma pierwszeństwa w korzystaniu z usług państwowych placówek medycznych w tymże mieście. To niesprawiedliwe.
Niedziela 10.05 2020 r.
Jednak wyborów na Prezydenta nie będzie tak szybko.
Wszystko to jedna wielka hucpa. Słabo się znam na polityce, jednak obserwując wszystko, co się dzieje, trudno myśleć pozytywnie o naszym Rządzie. Co za bałagan, marnowanie pieniędzy publicznych i zdrowia obywateli. Bezsensownie podejmowane decyzje, zapominanie o najsłabszych obywatelach, pomijanie ich w aktach prawnych. Rozdawanie małych pieniędzy i marnowanie tych dużych. Nie, to się w głowie zwykłego człowieka nie mieści.
Nie chce mi się wcale o tym myśleć i pisać.
Wtorek 12.05.2020 r.
Pulmonolog. Przedział czasowy 8:00-14:00. Konsultacja telefoniczna.
Akurat byłam w toalecie, gdy pani doktor zadzwoniła. Do konsultacji nie doszło.
Kto przy zdrowych zmysłach chodzi do toalety z telefonem, żeby odbierać rozmowy?
Środa 20.05.2020 r.
Zastanawiam się nad sobą. Dlaczego zawsze MUSIAŁAM być grzeczną dziewczynką i zawsze zachowywać się odpowiednio.
A, tak…
Przecież moja mama była kierownikiem dużego hotelu dla „budowlańców”. Coś ponad 700 facetów, którzy po pracy „kręcili” się z nudów po mieście. Zawsze mnie jakiś zauważył i poznał, i oczywiście radośnie mamie donosił.
Potem mnie pytała niewinnie, co robiłam, i okazywało się, że ONA i tak WIE. W związku z powyższym nawet teraz nie odważę się na jakiekolwiek kłamstewko. Mam całkowitą pewność, że zawsze się wszystko wyda. Nie żebym nie potrafiła…
Kiedyś przekonałam rodziców, że jestem w ciąży. Szkoła średnia. Tragedia! Wcale mi nie wierzyli, ale ja się upierałam i głupawo się śmiałam, aż zasiałam w nich niepokój.
Ciężko było to odkręcić, bo potem, gdy już się przyznałam, że to ściema, oni znowu mi nie wierzyli i domagali się nazwiska ojca dziecka. A ja nawet chłopaka wtedy nie miałam, to niby co miałam powiedzieć. Przez tydzień czułam się jak zwierzątko laboratoryjne. Ciągle mi się przyglądali.
Obiecałam, że już nie będę kłamać, a ja słowa dotrzymuję. No, chyba, że w dobrej wierze. Na to pozwolił mój przewidujący wszystko tata.
Tak, nikt lepiej ode mnie nie wie, że kłamstwo oznacza kłopoty.
Czwartek 21.05.2020 r.
Spałam czujnie, jak zwykle, gdy Łysy pracuje w nocy. Nagle ok 6:30 zbudził mnie niepokojący szelest.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam wielką, czerwoną, papierową torbę na stoliku obok łóżka i czającego się Łysego.
„Za wcześnie się obudziłaś” – powiedział zadowolony Łysy. I zaraz dodał: „Zajrzyj.”
Zaglądam, a tam w środku czerwonej, wielgachnej torby papierowej książka, na którą czekałam 2 lata i nie mogłam jej kupić, zapewne z powodu niechęci do zamawiania czegokolwiek przez Internet. Pierwsza część trylogii Grzegorza Kalinowskiego „Śmierć frajerom”.
Nareszcie przeczytam coś fajnego, a nie jak ostatnio same nudy z pracowej biblioteczki. No, bo wszystko, co było interesujące, przeczytałam wcześniej. Zostały „niedobitki”, które czytam, bo coś czytać trzeba.
Piątek 22.05.2020 r.
Otwarcie ogródka w Progresji! Jedziemy samochodem.
Tak mi brakowało tego klimatu. W przypominarce telefonu ciągle wyświetlają się informacje o koncertach, do których nie doszło. Okrutne to i denerwujące. A teraz wreszcie spotkaliśmy się z naszymi „Metalowymi Ludźmi”.
Jeśli chodzi o środki ostrożności i całą resztę – pełna profeska. Wystarczyło odejść od stolika i następowała natychmiastowa dezynfekcja.
Łysemu z okazji nadchodzących 60-tych urodzin zrobiliśmy niespodziankę. Wszyscy zaśpiewali mu „Sto lat” i wznieśli toasty. Może trochę zbyt liczne, bo się kompletnie rozkleił i gdy dowiozłam go do domu, nie chciał wysiąść z samochodu. Obściskiwał mnie i obcałowywał ze szczęścia, że tak fajnie było. Cieszę się, że docenił.
Piątek 29.05.2020 r.
Po ulicy można chodzić bez maski. Co za ulga!
Ciągle pojawiają się wątpliwości. Jest wirus czy go nie ma? O co chodzi?
Mnie wzięło na polityczne przemyślenia.
Jestem przekonana, że w polityce i gospodarce, szczególnie tej światowej, nic nie dzieje się przypadkiem. Gdyby się coś działo przypadkiem, to władcy tego świata wykazaliby się kompletną nieudolnością w rządzeniu. Wiadomo, że wszystkie wojny, kryzysy są planowane z olbrzymim wyprzedzeniem, co najmniej na 50 lat wcześniej.
My, zwykli ludzie, zupełnie nie mamy na to wpływu. Może dlatego właśnie tak się każdy garnie do władzy. No, nie każdy, przesadziłam. Niektórzy chcą po prostu cieszyć się życiem. Jak ja.
Trzeba jednak przyznać, że opozycja nieźle rozegrała polityczną „zabawę” w wybory prezydenckie. Pan Rafał Trzaskowski pojawił się w ostatniej chwili, nie dając szansy konkurentom na odpowiednie przygotowania zmasowanego ataku na niego i jego rodzinę, pracę, itp. Zwyczajowe procedury. W krótkim czasie zebrał olbrzymią ilość głosów poparcia. Ciekawe, jak to dalej się potoczy. Jego przeciwnicy, póki co, chaotycznie starają się go zdyskredytować.
Co to będzie, co to będzie?
Czwartek 04.06.2020 r.
Babskie! Wreszcie! Było uroczo spotkać stare przyjaciółki. Jednak jeśli chodzi o ochronę to…
Szkoda gadać. Niby stoją te środki do dezynfekcji i czasem ktoś skorzysta.
Widać duże rozluźnienie, ale niektórzy konsekwentnie chodzą w maskach nawet po ulicy.
Poniedziałek 08.06.2020 r.
Była to sobota 6 czerwca bieżącego roku.
No to mamy ślub. Pierwszy w nowych warunkach. Dwoje ludzi na wózkach połączyło uczucie i teraz będą zawierać związek małżeński. 5 czerwca wieczorem dostałam wiadomość, że mogę przyjść jako matkująca od paru lat Panu Młodemu matka do USC. Łysy jako ojcujący ojciec nie mógł, bo musiał odespać nocny dyżur przed sobotnim weselem.
Przed Urząd przyjechałam za wcześnie, więc „zaliczyłam” jeszcze jeden ślub. To znaczy patrzyłam, jak ludzie składają Młodym życzenia.
Wreszcie zaczęli się schodzić nasi. „Schodzić” to za dużo powiedziane. Przyjechała matka Panny Młodej z mężem, dwoma synami i dziewczyną starszego. No i fotografka, miłe Diabelstwo.
Czekamy, czekamy… Jak nic spóźnią się na własny ślub. Jarek tak ma, ale że Ania też, to dowiedziałam się od jej mamy. Dobrana para, jednym słowem.
No, wreszcie przyjechali na klaksonie i wytarabaniają się z limuzyny. Najpierw wózki potem młodzi i wjeżdżają po czerwonym dywanie, a my za nimi na nogach. W drzwiach zakładamy maski i poddajemy się dezynfekcji rąk. W sali zasiadamy, każdy w odpowiedniej odległości i tylko Młodzi obok siebie, trzymają się za ręce. Chyba dla dodania sobie odwagi przed życiową przysięgą na wieki wieków. „Świadom praw i obowiązków wynikających… itd.”
Wzruszam się.
Po skończeniu zaprzysiężeń nie było buzi ani Mendelsona. Szkoda.
Gdy z lekka przyduszeni wylegliśmy po czerwonym dywanie na zewnątrz, sypnęłam Młodym parę garści bardzo czarnego i bardzo dzikiego ryżu oraz wręczyłam zamiast okolicznościowego goździka kupon totolotka z życzeniami od kolektury i naszymi. Moimi i Łysego.
Nawet nie wiedziałam, że są takie okolicznościowe życzonka.
W czasie sypania ryżem Młody rozdziawił szeroko paszczę i pochłonął większą część ryżu. Na zdrowie!
Młoda natomiast wszystko łapała za dekolt, no i w fałdy sukni. Pewnie na później. Też jej na zdrowie! Widać, że poradzą sobie w życiu, jednak okoliczne ptactwo nie bardzo się pożywi.
Pojechałam do domu po Łysego i zasuwamy na weselisko.
Jakaż ogromna radość! Zobaczyliśmy wielu przyjaciół bez masek, uśmiechniętych i radosnych jak my.
Wreszcie byłam na weselu, na którym można było bez bólu głowy słuchać muzyki. Czysty metal sączył się z głośników i czasem coś bardziej rzewnego, ale utrzymanego w klasyce. Najbardziej metalowe wesele, w jakim uczestniczyłam.
Jako matkująca matka miałam dedykację. „Where The Wild Roses Grow” Nicka Cave´a. Taki gest, którego się nie spodziewałam. Uwielbiam Nicka słuchać i oglądać, gdy się umartwiam podczas celebrowania własnych urodzin, ale w sumie dlaczego by nie na weselu? Było mi miło.
Reszta rodziców też miała swoje chwile, więc byliśmy dopieszczeni.
Było czadowo i wyszliśmy mocno ukontentowani.
Owszem, mogłam wziąć taksówkę, ale do domu było jakieś 15, no może w tamtych okolicznościach 20 minut drogi, więc stwierdziłam, że spacer dobrze nam zrobi przed snem.
Pomyliłam się. Szliśmy chyba ze 30 minut. Ja szłam, Łysy biegał. Widocznie go trochę nogi rozbolały od tego biegania, bo w końcu przystanął i zażądał windy. Może chciał sobie pojeździć góra-dół?
Bardzo się wkurzyłam i miałam ochotę przywalić mu tym przepięknym, sporych rozmiarów stroikiem kwiatowym, który dostałam od Młodych. Jakoś dotarliśmy jednak na miejsce.
Niestety to nie był koniec. Łysy przewrócił się pod domem i przy bardzo bliskim kontakcie ze schodami złamał nos z przemieszczeniem, rozciął łuk brwiowy i poharatał sobie resztę facjaty. Po przebudzeniu nie mogłam na niego patrzeć, gdyż wyglądał bardzo paskudnie i niezachęcająco do patrzenia. Obrzydliwość.
Znowu miałam szczerą ochotę przywalić mu jeszcze tym stroikiem, ale już się do niego, znaczy stroika, przyzwyczaiłam. Łysy w niedzielę nie chciał jechać na ostry dyżur. Zapewne słusznie i gdyby lekarze dyżurujący o tym wiedzieli, zapałaliby do Łysego ogromną wdzięcznością. Ale nie wiedzieli i z wdzięczności nici.
Dzisiaj jest poniedziałek, sytuacja już ogarnięta. Łysy ma przemyślenia. Wbija sobie do głowy, że ma się mnie słuchać. Oczywiście, jeśli chce przeżyć, bo jak nie, to wolna droga. W środę będą mu nastawiać nochala.
Wtorek 09.06.2020 r.
Marek ma znowu napady w ciągu dnia.
Czy ja się kiedyś do nich przyzwyczaję? Owszem oswoiłam się z tą sytuacją, ale pogodzić się nie mogę.
Dzisiaj byłam w Bielańskim dowiedzieć się, jak wypadły badania, które wcześniej robiłam.
Znowu tłum po schodami. Tym razem na szczycie schodów kobieta. Totalny bałagan, godzina opóźnienia. Po 40 minutach czekania wymiękam. Wypełniam druk z prośbą o konsultację telefoniczną, bo zadowolę się informacją, co wyszło z badania USG.
W międzyczasie pojawił się starszawy jegomość w masce. Wydawał się jakiś agresywny. Starał się wciągnąć ludzi w jakąś awanturę polityczną. Obrażał Prezydenta Warszawy, który będzie kandydował na Prezydenta Polski. W końcu niepocieszony, że wszyscy go ignorują, chyba sobie poszedł.
Już w pracy, po godzinie odbieram telefon od doktora. „Pani Krystyno, miała być pani u mnie o 11:15” – słyszę w słuchawce.
Wyjaśniam co i jak, on wykazuje zrozumienie i informuje mnie o moim stanie zdrowia.
Dochodzimy do porozumienia co do dalszych wizyt i życzymy sobie zdrowia.
No proszę, mogłam nie wypełniać tego druku. Doktorzy są naprawdę w porządku w całym tym zamieszaniu. U Łysego jakoś w maju nawet zdiagnozowano przez telefon chorobę. Najpierw zdiagnozował pielęgniarz, potem lekarka. Co prawda wcześniej ja również u niego zdiagnozowałam tę samą chorobę, gdyż od dawna jestem pod kontrolą specjalisty. Teraz przynajmniej mamy tą samą dietę.
No i okazało się, że jednak ja dobrze gotuję. Łysy je wszystko co podam i jeszcze chwali, że dobre. Marek tak samo.
Może pomogło trochę to, iż pewnego razu wywaliłam cały obiad Łysego do sedesu. Teraz obaj boją się widma głodu. Wstają od stołu z podziękowaniami i samymi pochwałami mojego talentu kulinarnego. Nawet jeśli coś przypalę, mówią, że właśnie takie lubią.
Bardzo mi się podoba taki stan rzeczy…
Środa 10.06.2020 r.
Obudziłam się i leżę. Słyszę jak Łysy dostojnie pochrapuje i z rzadka jakby rzewnie.
Wczoraj bardzo się ucieszył, że we wrześniu może już odejść na emeryturę.
40 lat w jednym zakładzie. Weteran. Nie dziwię się, że już mu się znudziło. Jeśli o mnie chodzi, nie mogę doczekać się emerytury. Ma to nastąpić w styczniu 2022 r.
Marek był już w ciągu dwóch tygodni pięć razy w Ośrodku. Widać, jak się poprawiło jego samopoczucie i zmniejszyła ilość drobnych napadów. Szkoda, że nie może tam być codziennie, ale dobre i to.
Niestety znowu w hurtowniach brak tego leku ustalonego przez lekarza. Znowu substytut!
Wrócą napady toniczno-kloniczne, te z bezdechem? Kiedy to się skończy? Chory najbardziej potrzebuje stabilizacji.
Bardzo baliśmy się, że z powodu izolacji znowu społecznie się uwsteczni i tyle wspólnej pracy lekarzy, pedagogów, rodziny pójdzie na marne. Mam nadzieję, że jednak nie dojdzie do tego i nie będziemy wszystkiego zaczynać od nowa.
Zastanawiam się, co nas jeszcze czeka. W najbliższym terminie wybory na Prezydenta.
W sierpniu turnus Marka z idiotycznymi wytycznymi z okazji koronawirusa. Jeśli chodzi o niepełnosprawnych, mam wrażenie, a nawet przekonanie, że te wszystkie programy mające na celu ułatwienie niepełnosprawnym życia wymyśla kompletny ignorant nie znający podstawowych realiów życia takich osób, ich rodzin czy warunków pracy opiekunów.
Mam duże wątpliwości co do naszej przyszłości pod znakiem COVID-19.
Czuję, że to dopiero początek wszystkiego.
Zostają jednak marzenia…
Chciałabym mieć domek na wsi. Marek mógłby wychodzić sobie kiedy zechce, robić coś co lubi, być blisko przyrody.
W małym środowisku jest łatwiej o akceptację, jeśli oczywiście potrafimy otwarcie rozmawiać o problemach i nie udajemy kogoś, kim nigdy nie byliśmy, nie jesteśmy i nigdy nie będziemy.
W tym domku każdy miałby swoje miejsce, może mielibyśmy nawet jakieś zwierzęta. Łysy obserwowałby z Markiem okoliczną faunę i florę.
Zbieralibyśmy grzyby i suszylibyśmy na słońcu owoce.
Ja w spokoju napisałabym książkę o wychowywaniu niepełnosprawnego dziecka w Polsce.
Marzenia…