fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Albo: Jak w Polsce zabito pewnego amerykańskiego pisarza i dlaczego nikt nie wszczyna śledztwa, chociaż trup rozkłada się na oczach wszystkich (?) zainteresowanych (?)

 

1. Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia

Piszę to z trudem, zabieram się z niechęcią, która idzie o lepsze z poczuciem bezsensu; z bezradnością, która krzesze jakieś resztki wściekłości i sprzeciwu, niezgody, buntu czy czego tam jeszcze. Tak wygląda sytuacja wyjściowa. Piszę, że w Polsce (czy dokładniej: w polszczyźnie) zabito amerykańskiego pisarza, Davida Fostera Wallace’a. I nikogo to nie obeszło. Piszę to jako miłośnik, co podkreślam, żeby usprawiedliwić emocjonalny ton, a nie markować braki warsztatowe (ale tak właśnie: piszę z pozycji oburzonego amatora – taka mi odpowiada, z taką się identyfikuję, w takiej mi dobrze).

Piszę z poczuciem beznadziei, bo pisarz został zabity i nic go już raczej nie wskrzesi. Narzędzi zbrodni było kilka i razem osiągnęły zupełnie wyjątkową – tak jest, zabójczą – skuteczność. Pierwszym narzędziem był tryb wprowadzania DFW do polszczyzny: wydaje się, że zupełnie przypadkowy. Jako pierwsze ukazały się „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” – opowiadania, później eseje o jakże chwytliwym tytule „Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię”, a w końcu „Niepamięć” – tom opowiadań. Każdy z nich został po polsku wydany tak, jak był publikowany w wersji oryginalnej, co uważam za podstawowy błąd. Nie twierdzę, że nie trzeba go wydać w końcu w całości, ale na początek przydałby się jakiś – nawet obszerny, bo to w końcu pisarz o szerokim geście twórczym – wallace’owski reader, antologia tekstów, wybór (może nawet z jakimś atrakcyjnym wstępem?). Można by go skompletować na zasadzie „the best of” albo nawet tematycznie (tak jak wydaną po angielsku „String Theory: David Foster Wallace on Tennis”; nie trzeba by zresztą powtarzać jej spisu treści, ale z tenisa uczynić oś tematyczną, która dopuszczałaby odstępstwa, skoki w bok).

Wydawanie tych przypadkowych tomów powoduje u Wallace’a ciężkie obrażenia, ale dobija go coś innego – przekład (podejrzana: Jolanta Kozak). Jako amator nie napiszę, że jest zły, fatalny czy kulawy (brzydzi mnie ta bezwzględność ocen, uciekam od niej); napiszę, że mi się on nie podoba. Dlaczego? Bo odbiera Wallace’owi pisarski geniusz, którym ten był obdarzony, czyniąc z autora brawurowo błyskotliwego – przegadanego i niechlujnego nudziarza. Bo Jolanta Kozak pisze polskiego Wallace’a najzwyczajniej brzydką, nieatrakcyjną, nieporadną prozą, na dodatek pełną błędów i potknięć. Zamiast „chirurgicznej precyzji” (jak pisze na okładce „Niepamięci” o stylu pisarza wydawca), mamy tu krwawą jatkę. Żal tego poćwiartowanego Wallace’a, żal, kiedy widzę te książki (jak płaty mięsa?) na stołach z promocjami.

Żal tego poćwiartowanego Wallace’a, żal, kiedy widzę te książki (jak płaty mięsa?) na stołach z promocjami

 

2. Oświadczenie składającego

Jest David Foster Wallace pisarzem niełatwym – tak w czytaniu, jak i w tłumaczeniu. Wiem o tym doskonale; wiem, bo sam się o tym przekonałem – moja bowiem „amatoria” obejmuje też próby jego tłumaczenia. Zanim jeszcze Wallace’a zaczęto wydawać, gdy istniał tylko w postaci trzystronicowego opowiadanka w antologii, przetłumaczyłem jego esej „Consider the Lobster” (ukazał się w „Fabulariach”, nr 2/2013), a później jeszcze trzy szkice – po jednym z każdego tomu niefikcjonalnych próz – w roku 2015 („Fabularie” 3/2015: był to zresztą wallace’owski numer, gdzie oprócz tych fragmentów pojawił się osobliwy – bo stanowiący jeden, za to kilkunastostronicowy przypis do powieści – fragment „Infinite Jest” w przekładzie Pawła Schreibera, relacja Justyny Łagowskiej z berlińskiej teatralnej adaptacji tej powieści i moja recenzja biografii Wallace’a, „Every Love Story Is a Ghost Story”). Oświadczam więc, że też mogłem Wallace’a drasnąć, zranić, chociaż bardzo starałem się tego nie zrobić. Tym bardziej, że były to teksty stosunkowo łatwe (może z wyjątkiem „Derivative Sport in Tornado Alley”, który stawia dość wysokie wymagania: swobodna, ale finezyjnie zakręcona składnia, dowcip, tenis i matematyka jako składniki metafory świata – jest się nad czym męczyć).

Nauczyły mnie te próby szacunku do Wallace’a, pokazały dobitnie, jakiego formatu był autorem. Tym, co doprowadza do stanu wrzenia fana DFW w jego polskich przekładach, jest zupełny brak szacunku tłumaczki do błyskotliwego geniuszu pisarza. Amatora tej prozy, o prawdziwy wstrząs przyprawia wywiad Jolanty Kozak, w którym opowiada o swojej pracy nad Wallace’em (i innymi autorami).

 

3. Cały zbiór poszlak

Wywiad („Tak samo, ale inaczej”) ukazał się na stronie dwutygodnik.com w cyklu „Rozmowy z tłumaczami” i, mam wciąż nadzieję, przejdzie do historii. Nie został na pewno doceniony tak, jak na to zasługiwał, ale nie wszystko jeszcze stracone. Przytoczę Państwu kilka fragmentów in extenso, bo żal tego nie zrobić, kiedy jest taka okazja.

§ 1
„Mam zasadę, której się trzymam także w życiu, że pierwsza myśl jest złota. To dość banalne, ale w moim wypadku się sprawdza i dlatego nie poprawiam raz ukończonego przekładu. Przy wznowieniach zwykle nic już nie zmieniam”.

§ 2
„Kolejną rzeczą – poza nocnym trybem pracy – którą ta książka na mnie wymusiła, jest tłumaczenie ręczne bez użycia komputera. Pracuję używając wielkoformatowych notatników, w których jest bardzo dużo skreśleń i nawrotek. Potem będę to przepisywać do komputera i wtedy też pewnie zrobię ostateczną redakcję tekstu”.

§ 3
[na pytanie, czy redakcja jest dla niej ważnym etapem pracy, odpowiada] „Pewnie zabrzmi to zarozumiale, ale nie bardzo. […] Jednak właściwie nigdy nie czytam tłumaczenia wielokrotnie od początku w całości, to zadanie pozostawiam redaktorom”.

§ 4
[na pytanie, czy konsultuje z kimś przekład, odpowiada] „Zaskakuje mnie pani tym pytaniem, nie wiedziałam, że tak można, nigdy nie przyszło mi do głowy, aby się z kimś konsultować w czasie pracy. Ja pracuję w sekrecie i pokazuję innym dopiero skończony tekst”.

§ 5
[czy jest zadowolona ze swoich przekładów książek DFW] „Z tych książek, które przełożyłam do tej pory, jestem zadowolona, myślę, że są zrobione przyzwoicie. Na tym etapie pracy nie umiem jeszcze powiedzieć, jak poradzę sobie z »Infinite Jest«. To książka, która budzi niesamowitą grozę – swoim ogromem i swoistym szaleństwem. Mam nadzieję, że uda mi się przełożyć ją tak, aby czytelnik też tę grozę poczuł”.

Ja też nie wiem, jak tłumaczka poradzi sobie tym razem, ale chciałem powiedzieć, że na podstawie tego, co przeczytałem do tej pory, już czuję grozę. Taką prawdziwą, ogromną, wprost proporcjonalną do rozmiarów książki. Zerkam na półkę, gdzie trzymam Wallace’a, żeby stwierdzić, że może jednak większą od książki.

Jeśli trzymać się wyjściowej metafory, to można napisać, że wywiad przynosi garść poszlak (albo i nawet kilka garści – przytaczam tylko skromne fragmenty, pomijając na przykład te mistyczne historie, jak to Wallace budzi tłumaczkę w nocy i każe się tłumaczyć), które wskazują na przyczyny morderstwa i wyjaśniają dużą część jego okoliczności. Niechęć do poprawek, praca bez komputera, brak konsultacji merytorycznych („nie wiedziałam, że tak można” – to rozczulające). To ostatnie jest także przesłanką do tego, by nie oskarżać nikogo o pomocnictwo czy współudział w przestępstwie, mimo że tłumaczka trochę obciąża redaktorów (ewentualnie wydawca może odpowiadać za sprawstwo kierownicze czy poplecznictwo).

 

4. Wallace wiatrem podszyty: szał porządku

Oczywiście wina Jolanty Kozak nie polega na tym, że udziela mniej lub bardziej frymuśnych wywiadów. To, co w nich mówi, może mnie bawić, może dziwić, ale przecież nie będzie – jako amatora wallace’owskiej prozy – w żadnym razie złościć. Złości mnie co innego; napisałem to już raz, ale dla wzmożenia powagi doniesienia powtórzę: Jolanta Kozak uczyniła z Wallace’a pisarza niechlujnego, który nie pilnuje ani składni, ani frazeologizmów, a jego przyciężkawe zdania, które potykają się o własne spójniki i przecinki, nie potrafią udźwignąć ani całej masy szczegółów, ani jego zmyślności, dowcipu czy językowych swawoli; w istocie niczego nie potrafią udźwignąć, padają pod własnym ciężarem. Co jest tym bardziej dziwne, tłumaczka trafnie rozpoznaje dominanty prozy swojej ofiary (chociaż zupełnie niepotrzebnie, bo dość niefrasobliwie, miesza do tego sprawę depresji, na którą DFW rzeczywiście cierpiał, ale niech tam): „Pisanie Wallace’a podszyte jest chorobą psychiczną, z którą pisarz całe życie się zmagał, jednak on zawsze się kontroluje, nie przekracza granic zdrowego rozsądku i konstruuje swe teksty z iście naukową precyzją”. Albo wcześniej: „Pisanie jest u niego podszyte rozpaczą, która z kolei podszyta jest subtelną ironią i lekkością, jest w jego tekstach wielka, zamierzona elegancja”. Podszyty tym wszystkim Wallace w wersji Jolanty Kozak rusza się ciężko. O elegancji nie ma mowy, kolejne wystrzępione podszewki wystają jedna spod drugiej i powiewają na wietrze.

Ale rozpoznania tłumaczki są słuszne. Cała sztuka tego pisarstwa polega na zachowaniu równowagi pomiędzy różnymi elementami: przytłaczającym rozmiarem a stylistyczną i konstrukcyjną finezją; precyzją metafory, odkrywczością synekdochy a męczącą, obłędną precyzją opisu; pozorną niedbałością tonu a zapierającym dech wyrafinowaniem nomenklatury; obsesją a ironią. I tak dalej. Zaburzenie tej równowagi w jakimkolwiek aspekcie niszczy wrażenie doskonałości (tak, to szał porządku, furia ładu), które proza Wallace’a wywołuje w oryginale.

Żadnego obywatelskiego śledztwa urządzać nie zamierzam – niech akt oskarżenia przygotowuje kto inny, ja tutaj – zgodnie z moim temperamentem i przyjętą rolą – robię doniesienie. A żeby je uprawdopodobnić, pokażę kilka przykładów, które świadczą o tym, że przekładom Kozak daleko do przyzwoitości, a samozadowolenie tłumaczki to bałamutne uczucie.

 

5. Najmniejsze śledztwo: dowody w sprawie

Jako że trzy przetłumaczone tomy są obszerne, nie będę skakał i wynotowywał przypadkowych kiksów. Dla zebrania kilku dowodów zamierzam przeczytać jedno opowiadanie i jeden szkic: oba stanowią wybitne osiągnięcia Wallace’a, tłumaczowi stawiają dość wysokie wymagania (chociaż, co oczywiste, gdzie im tam do bezwzględności, z jaką egzekwuje je „Infinite Jest”). Są to opowiadania „The Soul Is Not a Smithy” z tomu „Oblivion” („Niepamięć”) oraz esej „Derivative Sport in Tornado Alley” z tomu „A Supposedly Fun Thing I’ll Never Do Again” („Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię”). Każdy z tych tekstów zaczynam czytać i wynotowuję te fragmenty, które sprawiają, że prze-kład-się-mi-nie-po-do-ba. Co z tego wyjdzie – zobaczymy.

 

A. „The Soul is Not a Smithy”

Już polski tytuł – „Dusza to nie jest kuźnia” – mi się nie podoba. Wzięty został z zakończenia Joyce’owskiego „Portretu artysty…” (w przekładzie Allana: „Po raz milionowy ruszam na spotkanie prawdziwego doświadczenia, by w kuźni swej duszy wykuć nie urodzone jeszcze poczucie mego narodu”; w przekładzie Jarniewicza: „Jak milion razy wcześniej, ruszam naprzeciw prawdziwemu doświadczeniu, by wykuć w kuźni duszy niestworzone dotychczas sumienie mojego plemienia”). Nie jest to w polszczyźnie specjalnie zakorzeniony fragment, żadne tam z tej frazy skrzydlate słowa i na to nic nie poradzimy. Ale myślę sobie, że na przykład tytuł „Dusza to nie żadna tam kuźnia” (a może nawet: „Dusza to nie żadna kuźnia narodu”?) mógłby zasugerować, że ma tu miejsce coś więcej niż zwykłe i dość oczywiste stwierdzenie faktu, że dusza nie jest kuźnią. Ale to drobiazg.

Opowiadanie budują wspomnienia dawnego ucznia (teraz: dorosłego człowieka) o traumatycznym wydarzeniu (załamanie nerwowe nauczyciela, jego zabójczy szał, uczniowie w roli zakładników), którego doświadczył w szkole, chociaż właściwie niewiele z tego pamięta, stąd wspomnienia bazują na relacjach prasowych, które później czytał, oraz na fantazjach, które w tamtym czasie – jak zresztą zwykle w szkole – snuł (fantazje te bywają zresztą ustrukturyzowane jak komiks albo storyboard, którego planszą jest okno klasy podzielone na kwadraciki siatką zbrojeniową szyby). Dokładny opis sytuacji narracyjnej nie jest dla akt sprawy zresztą istotny.

Wynotowuję podczas czytania te wszystkie zdania lub fragmenty, które w całym tym się-mi-nie-podobaniu nie podobają mi się szczególnie, i daję je tu w kolejności, w jakiej pojawiają się w tekście, dołączając do nich angielski oryginał i opis problemu (ewentualnie: propozycję rozwiązania).

§ 1
PL: „…nasza czwórka, zaliczana do uczniów zapóźnionych vel problemowych…”.
ENG: „…we four, all classified as slow or problem pupils…”.
Rozumiem z jednej strony Wallace’owską wszystkożerność (wykorzystywanie każdego rejestru języka, stylistyczną dezynwolturę), a z drugiej strony tę „wielką, zamierzoną elegancję” jego prozy, ale czemu akurat to „vel”? Kombinuję, czy to nie ma być odwołanie do urzędniczego idiolektu (ten fragment jest bowiem kryptocytatem opinii nauczycieli czy dyrekcji powtórzonej w artykułach opisujących zdarzenie), ale nie chce mi się wierzyć, że polski styl urzędowy stosuje owo „vel”. Dla mojego ucha brzmi dość pretensjonalnie.

§ 2
PL: „…swoje przybory trzymają w szafkach z cyfrowym zamkiem…”.
ENG: „…and stored their materials in a locker with a combination lock…”.
Detal, ale znaczący, bo tego rodzaju błąd powtarza się dość często (szczególnie w takim opowiadaniu jak to, które oparte jest na obsesyjnie szczegółowych opisach). „Combination lock” tłumaczony jako „zamek cyfrowy” (a już tym bardziej „cyfrowy zamek”!) – szczególnie dziś – wprowadza w błąd, oznacza bowiem raczej elektroniczny zamek kodowy. Trudno przypuszczać, że takie zamki miały szafki w szkole w roku 1960. Tu najpewniej trzeba napisać: „zamek szyfrowy” albo „szafki zamykane na kod cyfrowy”, „szafki na szyfr”.

§ 3
PL: „…ponadto Velan umiał wywrócić powieki śluzowatymi błonami na wierzch”.
ENG: „…and could also roll his eyelids up in such a way as to disclose the mucous membranes of their insides”.
W polskiej terminologii medycznej nie używa się określenia „śluzowate błony”. Tu jeden z kolegów narratora wywija tak powieki, że widać ich wewnętrzne „błony śluzowe” (ta akurat błona nazywa się spojówką, chociaż rozumiem, że fraza „potrafił wywijać powieki tak, że było widać wyściełające je od wewnątrz spojówki” – mimo że doskonale poprawna – mogłaby wprowadzać niejakie zamieszanie: niby wszyscy wiemy, że coś takiego jak spojówka istnieje, ale szczegóły anatomiczne oka nie należą do wiedzy powszechnej). Na dodatek spojówki nie są wcale tak śluzowate (przynajmniej nie tak, jak inne błony śluzowe). DFW wykorzystywał angielszczyznę z tak dużą swobodą, że ten ścisły medyczny termin w niczym mu nie przeszkadzał, i nie ma powodu, dla którego miałby przeszkadzać nam.

§ 4
PL: „Dla nas był to semestr drugi”.
ENG: „This was, in our case, second period”.
Bohater opowiadania (wspomnienia) ma lat dziesięć i jest w klasie czwartej szkoły podstawowej, w której rok szkolny dzieli się na dwa półrocza (owszem, w oficjalnych dokumentach pojawia się nazwa „semestr”, ale nie słyszałem nikogo, kto tak mówi w kontekście szkoły podstawowej). A w drugim półroczu plan się nie zmieni? – pytają rodzice na wywiadówce w klasie mojej córki. Zresztą, gdyby chciał napisać tu „semestr”, pewnie by napisał (bo i tego określenia czasem w opowiadaniu używa).

§ 5
PL: „Podobnie jak ze sprawą dotyczącą mojego ojca, jestem właściwie wdzięczny, że wtedy tego nie wiedziałem”.
ENG: „As with the case of my father, I think that I am ultimately grateful not to have been aware of this at the time”.
Polszczyzna nie lubi takich struktur, ale to jeszcze nie powód, żeby je kopiować z angielskiego. Może: „I tak jak w przypadku mojego ojca, tak i w tym, uważam, mogę być ostatecznie wdzięczny losowi, że nie byłem wówczas niczego świadomy”? Albo: „Uważam, że ostatecznie mogę być wdzięczny, że wtedy oszczędzono mi tej świadomości – zarówno odnośnie do mojego ojca, jak i tej sprawy”?

§ 6
PL: „Ich ruchy zgadzały się z ruchami parzenia”.
ENG: „Their actions appeared to be consistent with those of mating”.
To jeden z tych przypadków, gdzie trzeba sięgnąć do oryginału, żeby w ogóle zorientować się, o co chodzi. Tu chodzi o dwa psy widziane z okna. Oryginał jest zupełnie jasny: „Ich zachowanie wskazywało na to, że przygotowują się do kopulacji” (albo: „że właśnie zaczynają się parzyć”, jeśli ktoś jest przywiązany do tego czasownika).

§ 7
PL: „Całość wyglądała jak duże, skomplikowane anatomicznie psisko doznające seryjnych konwulsji”.
ENG: „The visual impression was of one large, anatomically complex dog having a series of convulsions”.
To dalej o tych psach. Teraz złączone (to owa tajemnicza „całość” – dwa psy; jeśli już koniecznie tak, to może „Razem tworzyły coś, co wyglądało…”) w akcie kopulacji wyglądają dziwnie. Jak dziwnie? „Wydawać się mogło, że to jeden wielki pies o wyjątkowo skomplikowanej anatomii, którego cielskiem wstrząsają konwulsje”. Nad „seryjnymi konwulsjami” nie będę się już znęcał.

Może na razie dosyć – dotarłem do strony dziewiątej (!); opowiadanie liczy sobie stron 62. Owszem, nie wszystkie wymienione błędy należą do kategorii kardynalnych, ale wszystkie te zdania zdradzają predylekcję tłumaczki do kalkowania składni, nieporadność i niechlujstwo, brak rozwiązań co trudniejszych problemów, liczne nielogiczności. Przekład często nie spełnia poprawnościowych norm polszczyzny, co jeszcze bym przebolał (chociaż oryginał – mimo potocyzmów – jest napisany poprawną angielszczyzną, najogólniej rzecz biorąc), gdyby w zamian oferował jakieś odkrycia. On zaś jest najczęściej płaski, przerywany raz na jakiś czas nieuprawnioną anomalią, która nie ma źródła w oryginale. Te wszystkie problemy kumulują się w jednym zdaniu, które zostawiłem na koniec (ono akurat pojawia się już na stronie 3. opowiadania); oszczędzę może przydługiego angielskiego oryginału, ograniczając się do komentarzy w odnośnikach:

Sala (*) wychowania obywatelskiego pani Roseman, w której portrety wszystkich trzydziestu czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych wisiały w równych odstępach wzdłuż wszystkich czterech ścian tuż pod sufitem (**), wyposażona była w rozwijane mapy plastyczne (***) trzynastu pierwszych kolonii, stanów Unii i Konfederacji około 1861 roku oraz obecnych (****) Stanów Zjednoczonych, z uwzględnieniem Hawajów, a także w stalowe szafki (*****) pełne wszelkiego rodzaju dodatkowych pomocy naukowych, ale przede wszystkim stało w niej duże metalowe biurko nauczyciela i trzydzieści solidnie przyśrubowanych (******) ławek i krzeseł, na których, w sześciu rzędach po pięciu uczniów, zasiadaliśmy według alfabetu (*******) my, czwarta klasa (********) panny Vlastos, a na wprost nas wisiała na ścianie czarna tablica z kredą (*********).

(*) „Sala”, a już szczególnie „sala klasowa”, jest ulubionym odpowiednikiem „classroom” tłumaczki. Rozumiem, że czasem jest odpowiednikiem słowa „homeroom”, ale sztuczność „sali klasowej” jest moim zdaniem zbyt ryzykowna. Rozumiem, że chodzi o taką „salę lekcyjną” (czy – jak to się fachowo też mówi – „izbę lekcyjną”), którą zajmuje jedna i ta sama klasa. Sądzę, że wystarczy „nasza sala” (czy – jeżeli komuś nie przeszkadza skojarzenie – „nasza klasa”).

(**) Nie podoba mi się szyk zdań, wielu zdań. Tu też odszedłbym od struktur angielszczyzny: „portrety […] wisiały w równych odstępach tuż pod sufitem wzdłuż wszystkich czterech ścian”.

(***) Albo „rozwijane”, albo „plastyczne”, prawda? Po angielsku to „pull-down relief maps”, więc wszystko się zgadza: to ruchome (dające się opuszczać i podnosić albo może wysuwać i wsuwać) mapy plastyczne (czyli zawierające tłoczenia odwzorowujące rzeźbę terenu – zwinąć się ich raczej nie da). Zostałbym nawet przy tych „(ro)zwijanych”: fraza „zwijane mapy topograficzne” nie jest przynajmniej wewnętrznie sprzeczna.

(****) Już się zacząłem zastanawiać, czy to nie kalambur: słowo „obecny” w kontekście klasy i szkoły jest takie ryzykowne. „Dzisiejszych Stanów Zjednoczonych”, „aktualnego terytorium Stanów Zjednoczonych”, „współczesnych Stanów Zjednoczonych”? Ale może to rzeczywiście kalambur – Stany Zjednoczone są przecież intensywnie na tej lekcji obecne.

(*****) Raczej „metalowe szafki” – na moje ucho w polszczyźnie częstsze, bardziej potoczne, utarte, obiegowe.

(******) Przyśrubowanych – do czego? Do siebie nawzajem? Wiadomo co prawda z wcześniejszego fragmentu, że do podłogi, ale tak tego tu nie można raczej pozostawić.

(*******) Mamy frazę o dość ścisłej łączliwości dla oddania tego zjawiska: „w kolejności alfabetycznej”, i nie wiem, czemu tu akurat jej unikać.

(********) Szyk wyrazów w takich związkach też słyszę inaczej niż Jolanta Kozak; dla mnie „czwarta klasa panny Vlastos” oznacza jednak, że były (lub są) trzy inne klasy panny Vlastos. A oni byli przecież „klasą czwartą prowadzoną przez panią Vlastos”. No właśnie, i jednak chyba „panią”, jako że w polskim obyczaju nie funkcjonuje to rozróżnienie i o nauczycielkach i do nauczycielek – nawet młodych – będziemy mówić „pani Jolanta” i „pani Jolanto”, a nie „panna Jolanta” czy „panno Jolanto”. „Panna” ma jakiś dziewiętnastowieczny posmak i przywołuje – wątpliwy zresztą – urok międzywojnia, pensji dla dziewcząt itp.

(*********) Narzekam, że Jolanta Kozak niewolniczo trzyma się oryginalnego szyku, a tu, proszę, zmieniła i też mi się nie podoba. W oryginale tablica jest wymieniona zaraz po biurku nauczyciela, jednak ze względu na czasownik „stało” trzeba było ją wyrzucić na koniec. O tyle to nieuprawnione, że nauczycielskie biurko i tablica stanowią centrum tego świata („Mrs. Roseman’s Civics classroom […] mainly contained…” – pisze DFW nie bez powodu). Nie trzeba walczyć o czasownik „stało”; wystarczy go zastąpić: „ale przede wszystkim znajdowało się tam duże, metalowe biurko nauczyciela oraz tablica”. Ale szyk mniej mnie boli niż ta niezręczność: „wisiała na ścianie czarna tablica z kredą” (uprzedzam: nie, oryginał nie wspomina o wiszącej razem z tablicą kredzie). Nie wiem, czy od moich czasów zmieniło się nazewnictwo, bo tablice w tym czasie zdążyły zniknąć ze szkół, ale „chalkboard” czy „blackboard” tłumaczy się jako „tablica”, względnie „tablica kredowa”.

Jak na matematycznie precyzyjnego pisarza, Wallace po polsku robi coś za dużo błędów; jak na genialnego stylistę, strasznie kuleje ta jego perfekcyjna fraza: czasem nieprecyzyjna, czasem niezrozumiała, zazwyczaj nijaka. A przecież „The Soul is Not a Smithy” to wcale nie jest stylistycznie skomplikowana proza. Wallace naprawdę potrafił się popisywać, a autobiograficzny esej jest pewnie nawet lepszą do takich popisów okazją.

 

B. „Derivative Sport in Tornado Alley”

No, może quasi-autobiograficzny, bo jednak DFW trochę w nim naściemniał. Ale to nie jest akurat najważniejsze (może poza tym, że: po pierwsze, jego niesamowite zdania mają także i dla autora taką czarodziejską moc i sprawiają, że się w nich zapomina; a po drugie, że jego tenisowo-matematyczna tożsamość jest mityczna, jest mitycznym mechanizmem, który rzadko liczy się z faktami, ale jeszcze bardziej niż nimi karmi się samym sobą, więc w tym eseju można sobie darować gonitwę za znaczeniową ścisłością czy nomenklaturową dokładnością – tu będzie liczyła się stylistyczna brawura, której składnikami są pączkujące metafory i kalambury oraz atrakcyjne, tasiemcowe zdania o niezwykłym rytmie).

Tenisowo-matematyczna tożsamość Wallace jest mitycznym mechanizmem, który rzadko liczy się z faktami, ale jeszcze bardziej niż nimi karmi się samym sobą

I tu znów tytuł w wersji Jolanty Kozak – „Wtórny sport w alei tornada” – nie podoba mi się, i to zupełnie. Jako że sam tłumaczyłem tylko około połowy tego szkicu, mogłem się wyłgać i nadałem temu fragmentowi tytuł (wzięty zresztą z tego tekstu): „Byłem w tym dobry”. Rozumiem jednak, że mój wybieg w przypadku całego eseju publikowanego w książce (w oryginalnym układzie) nie musi być zadowalający. Szkic ten zresztą nosił pierwotnie (w publikacji w czasopiśmie) tytuł „Tennis, Trigonometry, Tornadoes” i to już wydaje się rozwiązaniem lepszym – po polsku ta enumeracja spojona aliteracją brzmi dobrze, bo przecież niemal dokładnie tak samo: „Tenis, trygonometria, tornada” (może nawet tak: „Tenis. Trygonometria. Tornada”). Ale rozumiem też, że ktoś chce jednak przetłumaczyć tytuł ambitnie w wersji książkowej i, cóż powiedzieć, szanuję to, o ile próby te przynoszą wynik lepszy od dwóch powyższych propozycji. Trudno w ten sposób określić „Wtórny sport w alei tornada”.

Nie do końca rozumiem, o co tłumaczce tu chodziło, stąd trudno mi skutecznie ten pomysł krytykować – owszem, obawiam się, że czegoś zmyślnego po prostu tu nie dostrzegam. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to następujący przewód myślowy: jednym ze znaczeń słowa „derivative” w funkcji przymiotnika jest „skopiowany od kogoś, będący imitacją czegoś (często w negatywnym znaczeniu), zależny od czegoś, oparty na czymś”, a jako że szkic – chociaż traktujący głównie o matematyce i tenisie – jest także metaforą twórczości literackiej, stąd ten przymiotnik w tytule został potraktowany jako termin z zakresu poetyki czy teorii sztuki, a w każdym razie jego polski odpowiednik pochodzi z takiego właśnie pola znaczeniowego.

Tymczasem, jak sądzę, jest on tu użyty w swoim znaczeniu matematycznym (kiedy spojrzymy na te dwie wersje tytułu, widać dobrze, że DFW zachował w wersji drugiej wszystkie elementy wersji pierwszej: Tennis = Sport, Trigonometry = Derivative, Tornadoes = Tornado; pozostała nawet – chociaż subtelniejsza – aliteracja). I jako że szkic wychodzi od sukcesów sportowych Wallace’a, które były możliwe dzięki jego matematycznej intuicji czy wiedzy, trzeba przekładać słowo „derivative” zgodnie z jego matematycznym znaczeniem: pochodna, pochodna funkcji, różniczka funkcji.

To samo dotyczy słowa „alley”, które nie odnosi się tu tylko do alei (szerokiej drogi, ulicy), nie tylko do Alei Tornad (czy: pasa tornad, czyli obszaru obejmującego kilka stanów – od Teksasu po Południową Dakotę – w których wieje i dmie), ale także gra z innym swoim znaczeniem: otóż „alley” to nazwa tej części kortu tenisowego, która znajduje się pomiędzy linią boczną a linią deblową, a która po polsku nosi nazwę „korytarza deblowego”.

Jak widać, robi się tu równanie z wieloma niewiadomymi (a największą niewiadomą i tak pozostaje znaczenie polskiego tytułu – niech mi ktoś, proszę, wytłumaczy, co może znaczyć sformułowanie „wtórny sport w alei tornada”). Nie da się tego przełożyć dosłownie – to wiadomo; nie mam dobrych rozwiązań, ale proponowałbym coś wariackiego: „Matematyczne gierki na Kortach im. Huraganowych wiatrów”, „Rozmaitości różniczkowe a tenis w przeciągu”, „Geometrie serwisowych asów i reguła tornada”, „Granica ilorazu serwisowego na kortach Środkowego Zachodu”, „Pochodna kierunkowa asa serwisowego a zmienna huraganu”. Można się tak bawić dalej. Czego nie można, to zostawić tytułu w dosłownej, nic nieznaczącej wersji „Wtórny sport w alei tornada”, co zrobiła Jolanta Kozak, która przecież we wspomnianym wywiadzie deklarowała dbałość o ten element, rezolutnie stwierdzając: „Nie wiem, ale bardzo wierzę w tytuł – zarówno »Ptasiek«, jak »Kraina chichów« Jonathana Carolla, którą też przełożyłam i która też cieszyła się powodzeniem, to moim zdaniem tytuły, które mi się udały. Tytuł nie jest bez znaczenia, potrafi wynieść książkę albo ją pogrążyć”. Święte słowa.

Kiedy już uporałem się z tytułem, mogę teraz przystąpić do analizy – zdanie po zdaniu – całej reszty tego niedługiego (niecałe 20 stron) szkicu…

Żart, oczywiście. To przekroczyłoby ramy tego – i tak już zbyt długiego – doniesienia. Ale na tytule nie poprzestanę. Pierwszy akapit? Może być. To zresztą pierwszy akapit całej książki, jako że szkic ją otwiera. Niech będą nawet pierwsze dwa. Widać po nich tę bezczelną inteligencję i tę butną, impertynencką dezynwolturę prozy Wallace’a. Proszę zobaczyć, jak ten kawałek brzmi w przekładzie Jolanty Kozak:

Kiedy opuściłem swoją zapyziałą mieścinę na terenach rolniczych Illinois, aby wstąpić na Alma Mater mojego taty wśród groźnie najeżonych gór Berkshire w zachodnim Massachusetts, ni stąd, ni zowąd dostałem hopla na punkcie matematyki. Zaczynam rozumieć, skąd to się wzięło. Matma w collage’u pobudza i katartyzuje tęsknotę za domem osobnika ze Środkowego Zachodu. Wychowałem się wewnątrz wektorów, linii i linii przecinających linie, siatek oraz, na skali horyzontów, zamaszystych krzywych siły geograficznej, upiornego topograficznego wiru odpływowego ogromu sprasowanego lodem lądu, który zalega i kręci się w kółko na płytach. Obszar za i przed tymi zamaszystymi krzywymi na szwie ziemi i nieba potrafiłem wykreślić na oko, na długo przedtem nim poznałem wielkości nieskończenie małe jako narzędzia ułatwienia, a całkę jako schemat. Matematyka w górzyście wschodniej szkole była jak przebudzenie; rozkładała na części pamięć i oświecała ją. Rachunek różniczkowy był, całkiem dosłownie, dziecinną igraszką.

W późnych latach dzieciństwa nauczyłem się grać w tenisa na czarnych kortach małego publicznego parku wykrojonego z pól uprawnych, które już nie nadawały się do uprawy, bo za często je azotowano. To było moje rodzinne Philo w stanie Illinois, małe skupisko silosów zbożowych i pobudowanych w czasie wojny domów Levittown, których rdzenni mieszkańcy nie trudnili się właściwie niczym poza sprzedawaniem ubezpieczeń od upraw zbożowych, nawozów azotowych i herbicydów oraz pobieraniem podatków własnościowych od młodych akademików z pobliskiego Uniwersytetu Champaign-Urbana, a ich szeregi tak spuchły podczas wyżu demograficznego lat sześćdziesiątych, że peryferyjne non sequitur w rodzaju „społeczności farmersko-sypialnianej” zyskały jasny sens.

Oszczędzę wszystkim analizy i zostanę przy swoim amatorskim się-mi-nie-po-do-ba. Słyszę Wallace’a inaczej, widzę w nim bardziej wyrafinowanego stylistę. Jak go słyszę i widzę – poniżej. To ten sam fragment, który od publikacji zdążyłem już kilka razy delikatnie poprawić (to takie plasterki na te draśnięcia, które Wallace’owi mogłem zafundować):

Opuściwszy moją zabitą dechami prowincję położoną wśród pól uprawnych stanu Illinois, by wstąpić do ojcowej Alma Mater na wyblakłych wyżynach Berkshires w zachodnim Massachusetts, niespodziewanie odnalazłem w sobie predylekcję do matematyki. Zaczynam teraz rozumieć przyczyny tego stanu rzeczy. Uniwersytecka matematyka jednocześnie wywołuje i neutralizuje tęsknotę za domem mieszkańca Środkowego Zachodu. Wychowałem się pośród wektorów, prostych oraz prostych prostopadłych, tworzących siatkę pól – a na podziałce horyzontu majaczyły krzywe geograficznych sił, fikuśne wzory topografii glacjalnego krajobrazu, które rozłożyły się i wiły na wielkich płaszczyznach lądu. Potrafiłem po jednym rzucie oka wykreślić mapy terenów położonych poza tymi nieogarnionymi krzywymi, a także pod nimi, gdzieś w okolicach spojenia ziemi i nieba, jeszcze zanim poznałem wartości nieskończenie małe jako pomocny skrót myślowy, a całkę jako wygodny schemat. Zajęcia z matematyki na wzgórzach wschodniego kampusu były jak przebudzenie: rozłożyły moją pamięć na części i wywlekły ją na światło dzienne. Rachunki stały się, najdosłowniej, dziecięcą zabawą.

W późnym dziecięctwie nauczyłem się grać w tenisa na asfaltowych kortach niewielkiego publicznego parku wykrojonego z pól, które nawożono zbyt intensywnie, by dało się je dłużej uprawiać. Działo się to w moim rodzinnym miasteczku Philo w stanie Illinois, które tworzyło ledwie kilka zbożowych elewatorów i wybudowanych jeszcze w czasie wojny domków dla weteranów, których pierwsi mieszkańcy zajmowali się wyłącznie sprzedażą ubezpieczeń rolniczych, handlem nawozami sztucznymi i herbicydami oraz zbieraniem podatków od akademików z pobliskiego uniwersytetu w Champaign-Urbanie, których zastępy tak gwałtownie się rozrosły w zbytku lat 60., że unaoczniło to ewidentny błąd wcześniejszych założeń urbanistycznych w rodzaju „to obszar rolniczy i sypialniane przedmieście”.

Nie chcę przez to w żadnym razie powiedzieć, że to ja powinienem przekładać Wallace’a (mam zresztą na myśli kilkoro kandydatów, ale przecież jest już za późno – będziemy teraz czekać na nowego Wallace’a jak na nowy „Proces” albo nowego „Ulissesa”). Nie chcę też powiedzieć, że Jolanta Kozak przekładać go nie powinna. Chcę tylko powiedzieć, że nie powinna robić tego tak, jak to robi.

 

6. Koniec. Monstrualny wybryk

Jolanta Kozak pracuje obecnie nad przekładem powieści „Infinite Jest”. W jej wersji tytuł na razie przyjął formę „Niewyczerpany żart”. Nie jest tak źle, jak mogłoby być (nie jest to „Wtórny sport…” w każdym razie), ale też daleko od doskonałości. Tytuł pochodzi z „Hamleta” i odnosi się do Yoricka – „a fellow of infinite jest” („był niewyczerpanym źródłem żartów” przekłada Barańczak). Krynica dowcipu, źródło humoru, figlarz i zgrywus, ale przecież i trup („Nic nie pozostało? Nie zakpisz ze swoich wyszczerzonych zębów?” – pyta Hamlet; „zbiera mi się na wymioty” – komentuje). I to też jakby słowa o ludzkiej kondycji. Z tego też w jakimś sensie skorzystał DFW: napisał książkę, która jest diagnozą człowieczej kondycji, ale sama jest też monstrualnym wybrykiem, przeogromnym żartem, bezmiernym dowcipem (bo i tak dałoby się przełożyć ten tytuł). Tym samym jest też nowoczesny człowiek.

DFW napisał książkę, która jest diagnozą człowieczej kondycji, ale sama jest też monstrualnym wybrykiem, przeogromnym żartem, bezmiernym dowcipem. Tym samym jest też nowoczesny człowiek

Przeczucia mam mroczne. Tym bardziej że „Infinite Jest” – co potwierdzają badacze, a co może wyczuć każdy uważny czytelnik – jest silnie związane ze szkicem „Derivative Sport…” (szkic pochodzi z roku 1991, czyli z czasu, kiedy prace nad powieścią nabrały przyspieszenia – wydano ją pięć lat później). Tyle, że ten szkic nie ma nawet 20 stron, a powieść przekracza 1000 i jest autentycznym popisem możliwości pisarza.

Piszę to doniesienie bez nadziei, zniechęcony i smutny. „Biedny Wallace!” – chcę zawołać za Hamletem (w Barańczakowym przekładzie): „Wiesz, Horacjo, że go znałem? Był niewyczerpanym źródłem żartów, fantazja aż go roznosiła. Tysiące razy woził mnie na grzbiecie. A teraz – obrzydzenie mnie przejmuje na samą myśl, zbiera mi się na wymioty. Tu były te wargi, które całowałem sam nie wiem ile razy. I gdzież teraz twoje docinki? Twoje podskoki, piosenki, popisy dowcipu, po których biesiadnicy pod stół spadali ze śmiechu? Nic nie pozostało?”.

Michał Tabaczyński
ur. 1976, amator prozy (szczególnie niefikcjonalnej) Wallace’a. Eseista i tłumacz, doktor nauk humanistycznych. Autor m.in. antologii nowej poezji amerykańskiej „Parada równości” (2005), przekładów wierszy Jana Skácela „Zakazany człowiek” (2015) i Bogdana Trojaka „Stryj Kaich się żeni” (w druku). Opublikował dwie książki eseistyczne: „Widoki na ciemność” (2013) i „Legendy ludu polskiego” (2014). Współautor przekładów klasyki teorii nowych mediów: „Przestrzeni pisma” Jay Davida Boltera, „Cybertekstu” Espena Aarsetha, „Sztuki przegrywania” Jespera Juula, „Odkrywania kodu” Nicka Montforta. Zredagował (wspólnie z Grzegorzem Jankowiczem) oraz w części przetłumaczył książkę „Socjologia literatury. Antologia” (2015).
NASTĘPNY

rozmowa  

Esej i świadomość

— Maciej Kostrzewa, Maciej Libich