fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Dobrze, Andrzeju, ale to jest tak, że gdyby poezja miała przełożenie społeczne, to my, piszący wiersze, nie chodzilibyśmy bezpiecznie po ulicach.

(B. Zadura, z książki „Klasyk na luzie”, rozmowa z Andrzejem Sosnowskim)

 

Znajomy poeta zażartował w rozmowie, że mogłaby to być najkrótsza recenzja z tomu wierszy, składająca się z zaledwie dwóch słów: przykro mi. Niestety etyka zawodowa zobowiązuje, słów będzie nieco więcej, intencja pozostaje jednak ta sama. Piszę to z przykrością, bo pora piękna, i chociaż prima aprilis zbiegł się ze świętem zmartwychwstania, dopełniając doroczną celebrę kiełbasy i jajek, wszystko sposobi się do życia. Tymczasem autor, o którym zamierzam napisać, specjalista od zmartwychwstań, dziś bardziej monument niż poeta, do tej wiosennej przykrości się niechybnie przyczynił. Ale piszę też z pewnym zażenowaniem, bo grozi nawet jeśli nie mnie, to temu tekstowi zarzut efekciarstwa, buńczucznego szargania autorytetów, politycznej awanturki, wojny pokoleń i zbijania środowiskowych profitów na nazwiskach poprzedników, czego nie zwykłem robić.

Może by tak zatem nie pisać o autorze, a wrócić do samej literatury, do słowa i litery? Warto spróbować, choć nie o literaturę tu chodzi, a o socjologię, nie o poezję, a o jej truchło zalegające pod butem Historii. Bo właściwie głównie o Historii tu mowa, o przemianach w naszej literaturze, o zdolności (i chęci) towarzyszenia im oraz o procesach, które wynoszą na szczyt, a potem… nie, nie strącają z niego, po prostu przenoszą imprezę na inne podwórko, zostawiając autora osamotnionego na Judahu skale. Tegoroczne wiosenne zażenowanie wiąże się z lekturą poety, który towarzyszy nam wszystkim właściwie od początku i bez którego trudno pomyśleć przełom sprzed trzech już dekad, poety, o którym napisałem kilka ciepłych słów i którego zawsze starałem się czytać uważnie, choćby z szacunku dla tradycji, ale też z wdzięczności, np. za „Kumkwat dla Johna Keatsa” Harrisona, za „Wiersze zawsze są wolne”, za polskie wersje wierszy Andruchowycza. Coś dziwnego działo się jednak już w roku 2013, gdy wychodziło „W wierszu i między wierszami”, czyli pokłosie konferencyjnego spotkania (2012) będącego częścią wielkiego animacyjnego projektu Piotra Śliwińskiego. Już wtedy można było odnieść wrażenie, że prelegenci zaspali na własne występy, że pisali teksty, leniwie spoglądając w okno, a w ich działaniach było więcej kurtuazji niż pasji. Będzie zatem kilka uwag o temacie, który wywołuje kuluarowe zażenowanie na pięknym panteonie pozoru, ale uwag wolnych mam nadzieję od pokoleniowej rozprawy, wiedzionej przez odezwy o zabijaniu ojców i walce o władzę. Niech legenda pozostanie legendą, Jan Błoński strzeże swego gospodarstwa, a Ryszard Matuszewski przycina gałązki krzewu naszej poezji w piękne bonsai. Ja ograniczę się do wiosennych porządków i zamiecenia po zimie. Tyle prawem toposu fałszywej skromności.

Wzrastałem w kulcie frazy Bohdana Zadury, na analizach jego „Pożegnania Ostendy” i „Ciszy”, w poczuciu witalności tej umiejętnie klasycznej, „oświeceniowo okolicznościowej” poezji (to celne spostrzeżenie Andrzeja Skrendy ze wspomnianej zbiorówki), która porzuciła samą siebie, żeby zacząć opowiadać o teraźniejszości. I nagle w okolicach początku dekady okazało się, że mało kogo to już obchodzi, a za wielkim szacunkiem kryją się ambiwalentne milczenie, wstrzymywanie głosu i delikatne prychnięcia. Udało mi się jeszcze napisać w miarę pozytywnie o „Zmartwychwstaniu ptaszka” (2012), udało się, bo różne słowa cisnęły się na usta, a jednak była w tym tomie rozpaczliwa czułość i jakiś rodzaj utopijnej fantazji o zwycięstwie nad śmiercią. Jeśli nie w rzeczywistości, to chociaż w języku, w opowieści, która zmienia się w mit i staje się swoistym adieu dla Henryka Berezy. Był to Zadura najbliższy magii codzienności, którą uważam za koncept chybiony, fałszujący ukrytą pod pojęciem codzienności pełną napięć walkę społeczną, ale magii brzmiącej w tym wykonaniu wyjątkowo: jak błazeńska karta wyciągnięta zza ucha na wieczorku starych empirystów. Nierealność i ckliwość „Zmartwychwstania ptaszka” były tym, co uwiarygodniało tom wobec feerii banalnych żartów, codziennej mowy, klisz komunikacyjnych i wyobcowania podmiotu z własnego języka oraz senilnej niezręczności (te wszystkie falliczne konteksty, które się Zadurze po prostu, ot tak przydarzają, to ocieranie się o wzgórki łonowe, którego sporo w nowym tomie). Po drodze zdarzyło się „Już otwarte” (2016), krok w stronę wyprzedaży ostatniej szansy, krok, którego równie dobrze mogłoby nie być. Ale nikomu też specjalnie nie wadził wiekowy Zadura udający wiekowego Różewicza, a do kilku wierszy wraca się z przyjemnością (zwłaszcza „Czytając »Wodę na Marsie«”).

Tymczasem „Po szkodzie” jest książką słabą. Trzeba to napisać, bez względu na szacunek do autora i wdzięczność za to, co zrobił w poezji. Słabość tej książki to też okazja do przyjrzenia się pewnym zjawiskom, które sprawiają, że wiersze przestają trafiać na podatny grunt, że rozumiane tak, jak postanowił je rozumieć Zadura po „Małych muzeach” (1977) – jako komunikaty i sprawozdania z rzeczywistości – mijają się ze swoim czasem (a nie liczyłbym na to, że będzie jakiś inny, zmartwychwstały czas, który je ugości). Nie chodzi zatem o to, że mi się „Po szkodzie” nie spodobało, że jestem zmęczony kolejnymi tomami autora i przestałem na nie czekać w poczuciu, że każdy kolejny jest coraz mniej istotny tak dla mnie, jak i dla ogółu zjawisk poetyckich w kraju. Chciałbym napisać, że się „Po szkodzie” Zadurze przytrafiło, jak przytrafia się ulewa, guma pod butem i dziura w dętce: na niekorzyść, ale też bez większych konsekwencji. Nawet gdyby była to ostatnia książka autora, czego mu nie życzę, nic się wielkiego nie stanie, choć uczucie przykrości pozostaje. Ale niezupełnie tak jest, bo zarówno „obywatelska troska”, pozbawiony awangardowej energii ready-made lepiony z gazetowych i internetowych urywków, jak i śledzenie detalicznych przejęzyczeń są stałym elementem poetyki puławskiego twórcy. „Po szkodzie” to nie wypadek przy pracy, tylko konsekwencja postępującej prozaizacji i banalizacji tej poezji, przykład wyczerpywania się formuły tak od wewnątrz – na skutek jej własnej inercji – jak i od zewnątrz, z powodu zmieniających się warunków recepcji.

»Po szkodzie« jest książką słabą. Trzeba to napisać, bez względu na szacunek do autora i wdzięczność dla tego, co zrobił w poezji

Do napisania tej recenzji skłoniło mnie jednak co innego: kilka głosów znajomych, kilka rozmów kuluarowych, wreszcie kilka pozytywnych lub umiarkowanie pozytywnych recenzji oraz komunikaty, które przychodzą od samego wydawcy, np. taki:

Książką „Po szkodzie” Zadura dowodzi, że po odejściu Julii Hartwig, Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza i Wisławy Szymborskiej polska poezja ma godnego kontynuatora swoich najlepszych tradycji. W reportersko-felietonistycznym stylu, z ironicznym dystansem „starego mistrza”, który niejedno już w życiu widział, w „Po szkodzie” Bohdan Zadura celnie punktuje absurdy naszej współczesności. To najbardziej zaangażowana książka naszych czasów!

Zimny pot zalewa, gdy czyta się takie brednie. Gdy próbuje się zużytą kategorię „starych mistrzów”, kategorię opresyjną i patriarchalną, doskonale alienującą poezję (jako przykład kultury wysokiej) od doświadczeń czytelników, sprzedać raz jeszcze i to w osobie Zadury, który się z niej – podobnie jak Sommer, Świetlicki czy Sosnowski – kilkakrotnie wyłgał. Ale mniejsza już o naiwne gesty zmiany warty. Razi co innego: że ów „reportersko-felietonistyczny styl” i „ironiczny dystans” znowu mają fundować „najbardziej zaangażowaną książkę naszych czasów”. Tu jest pies pogrzebany, i to tego psa postanowiłem wykopać, mimo poczucia zmęczenia dziesięcioletnim bojem o kategorię zaangażowania i samą polityczność literatury. Można ten bełkot oczywiście zrzucić na outsource’owe barki stażystów, ale u Karoliny Felberg-Sendeckiej, krytyczki przecież, czytamy podobne dziwactwo:

Jednak tym, co napędza prezentowany w tych książkach dyskurs [autorka zestawia nowego Świetlickiego i Zadurę – JS], nie jest wcale charyzmatyczny kapelan, lecz udatnie zrekonstruowane i zaktualizowane pojęcie polityczności, które tym różni się od historycznych już sposobów politycznego angażowania się poetów, że warunkuje je wskazana w tytule książki Świetlickiego z 2016 roku „drobna zmiana” („drobna” – nie zaś fundamentalna czy też rewolucyjna).

Doskonale, że zaangażowanie Zadury różni się od historycznych już sposobów „politycznego angażowania się poetów” (choć, jak rozumiem, głównie poetów Nowej Fali i stanu wojennego), ale w jakim sensie jest to zaangażowanie „zaktualizowane” i „zrekonstruowane”, trudno pojąć. Można oczywiście przywołać dziaderskie (tak, właśnie takie) myślenie o tej kategorii, które demonstrują roczniki 40., 50. i 60., i w świetle tego przedstawić postępowość Świetlickiego czy Zadury. Problem polega na tym, że takie rzeczy wypadało robić w okolicach początku milenium, a nie dziś, gdy trzy dekady młodych poetów zapracowały na zupełnie inne rozumienie polityczności i zaangażowania – jako czegoś oczywistego, naturalnego, będącego składową języka i wiersza, ale też czegoś, co zachowuje językową autonomię wobec korporacyjno-medialnej nowomowy i kognitywnego kapitalizmu. Felberg pomija milczeniem szereg dyskusji, jakie przetoczyły się wokół tej wyeksploatowanej już i niewdzięcznej kategorii, dziwacznym wtrąceniem, że młodsi poeci (późne roczniki 70., 80. i 90.) nie stronią od [sic!] ideologizowania swoich wierszy. Trochę tak, jakby ani nie śledziła (w co nie wierzę) krytyki literackiej ostatnich lat, ani nie czytała ze zrozumieniem przedmiotu jej namysłu, czyli samej poezji. Między negatywnie pojmowaną „ideologizacją” młodych i pozytywnie pojętym „angażowaniem się” starych jest przepaść gruntownego niezrozumienia tego, czym stała się polityczność po roku 2000. Zainteresowanych odsyłam choćby do klasycznego opracowania Doroty Kozickiej „Krytyczne (nie)porządki” (2012). Tam nowy Zadura mógłby bez trudu wymienić Stefana Chwina z debaty „Tygodnika Powszechnego” w jego rozumieniu literatury uwikłanej w politykę wyłącznie poprzez postawę artysty, który jest przecież uczestnikiem życia społecznego, ma swoje poglądy i jako intelektualista jest zobowiązany je wypowiadać, ale robi to zawsze obok lub w jakieś opozycji do samej sztuki. Dodajmy, że jest to rozumienie, które nijak ma się do młodej poezji i jej krytyki, a które doskonale wpisuje się w konserwatywno-liberalny etos będący pozostałością po walczących, solidarnościowych intelektualistach, gdy zniknęła im z oczu perspektywa „onych”, wrogów. Ale z nowym Zadurą jest jeszcze gorzej, bo „oni” wracają w „Po szkodzie” w pełnej krasie: oni to PiS, PO-PiS, internetowe trolle, urzędnicy oraz kapitalistyczni buchalterzy i marketingowcy, ale też ciemny lud, który sprzedał rozum za „pińcet plus”, a teraz pozostaje mu ironicznie litościwe spojrzenie poety.

Trzy dekady młodych poetów zapracowały na zupełnie inne rozumienie polityczności i zaangażowania – jako czegoś oczywistego, naturalnego, będącego składową języka i wiersza

Tom składa się z trzech części: poezji, prozy poetyckiej („Maszyna losująca”) i poematu „Skarbnica narodowa” z genologicznym wskazaniem: ready-made przypominającego „Bukiecik” z poprzedniej książki. Całość tego tomu jest jednak swoistym ready-made: podsłuchanym, zmontowanym, złożonym z gotowych zdań lub banalnych spostrzeżeń i opisów. Ale to nic, wiemy przecież, że to część strategii Zadury – wsłuchiwanie się w codzienną kakofonię, z której wybieramy potem jeden głos lub detal. Detal ogniskuje uwagę i staje się puentą niezobowiązującego epistemicznie, ale istotnego ontologicznie obrazka, szkicu, skeczu. To wszak nieustępliwa walka przeciw „horrorowi depersonalizacji”, jak określił to Piotr Śliwiński w „Horror poeticus”.

Pierwsza z tych części to liryczny patchwork: zestaw wierszy, anegdot i gnom, w których główne role rozdane zostają głupocie i tautologiom medialnych komunikatów, zderzonych z nacjonalistyczną retoryką i powszechnym upolitycznieniem. Nie politycznością, bo nie o mechanizmy języka tu idzie, nie o pokazywanie homologii systemów, nie o kapitalizm, który zawłaszcza kolejne przestrzenie wypowiedzi, próbując je utowarowić. Zadura czyni prostą, prostacką wręcz analogię do socjalistycznej nowomowy i jakkolwiek antypisowsko i antypeowsko by się nie określić, czuć, że analogia ta jest takim samym gazetowym nadużyciem, jak krytykowane przez poetę komunały prasowe:

W naszym sejmie światła palą się późno w noc

jak paliły się w gmachu KC w latach pięćdziesiątych
ubiegłego wieku i to daje nadzieję
na pięćset złotych i długi odpoczynek

[„Biało-czerwoni”, s. 11]

Może niektórym co bardziej gorliwym i upolitycznionym partyjnie opozycjonistom wydaje się, że oto wrócił stalinizm w swojej najgorszej odsłonie z lat 50., może tak widzi to również sam Zadura, który wtedy był wszak kilkuletnim chłopcem. Ta analogia nie została jednak stworzona przez samego poetę. Mówili o niej politycznie sprawną retoryką i działacze PO, i Nowoczesnej, i członkowie KOD, licząc zapewne na efekt zastraszenia. Trudno przejść obojętnie wobec przegłosowywanych nocą ustaw i całego bełkotu narodowego chochoła, który wylewa się z radia i telewizji, ale trudno też zaakceptować, że poeta, który ów bełkot programowo śledzi, będzie go odtwarzał w wierszu z nie mniejszą skrupulatnością niż taki np. Jaś Kapela.

W rzeczywistości różnica między tomami Zadury i Kapeli nie jest jakościowa (drobna zmiana?), a pokoleniowa: jeden na tle wyświechtanych fraz mówi z autorytetem intelektualisty, który przetrwał PRL, drugi zaś jako typowy milenials i dziecko transformacyjnego przegrywu. Mówią jednak o tym samym: o bełkocie, o nacjonalizmie, o absurdzie i prostactwie populistycznej logiki, o internecie i dewaluacji języka. Mówią w sposób nieciekawy, jeśli mierzyć to staromodnym kryterium poetyckiej innowacyjności, ale co gorsza również w sposób bezproduktywny, jeśli chodzi o językową pracę na formach podmiotowości (indywidualnej i zbiorowej). Zadura, punktując nowomowę, która zapanowała wraz z politycznym konsensusem dwóch konserwatywno-liberalnych partii, odtwarza ją i ulega jej. Z jego wierszy wyłania się zatem nie obraz oddolnego ruchu, który byłby w stanie coś zmienić, nie rozmyślania nad językiem, będącym ością w gardle tak pojętego pata (który to pat jest przecież konsekwencją neoliberalnej wiary w brak historycznej sprawczości podmiotów społecznych), ale figura zdystansowanego ironisty, któremu niby nie wszystko jedno, ale najbliższa jest mu drwina.

Dobry żart i poczucie humoru mogą nas ocalić nawet w najgorszych czasach, wiemy to, bo z lekcji ośmieszania tępego nacjonalizmu mądrzejsi wyszli Gombrowicz i Tuwim niż Miłosz czy Herbert. Ale żart Zadury nie jest dobry, jego humor nie uwalnia od poczucia klęski i nie przyczynia się do przepracowania komunikacyjnego kryzysu. On go podtrzymuje i żeruje na nim, nawet jeśli w grę wchodzi symboliczne, konradowskie poświęcenie się: oto odrzucam lirę i chwytam za miecz! Zadura doskonale zdaje sobie z tego sprawę, bo po cóż inaczej tłumaczyłby się czytelnikowi:

jazgot w moich wierszach
to z powodu tego
lustra akustycznego
w które nie wiem kiedy
zmieniła się moja
poezja

[*** (nie powiesiłem jego portretu), s. 34]

Jest to dramatyczne wyznanie, ale też głęboko fałszywe, z gatunku Zuckerberga przepraszającego za handel danymi: I’m sorry, wybaczcie mi, to nie moja wina, takie czasy. Zadura przyznaje się do porażki poezji – rozumianej w sposób klasycyzujący, wiązanej z lirycznością, ładem intelektualnym i wezwaniem moralnym – ale z tej porażki chce jednocześnie ukręcić bicz politycznej aktualności. Przypomina się fraza Adama Ważyka „jestem jak radio, gadam wieloma głosami” i jego późne poczucie, że z tej kakofonii niewiele już wynika, że tranzystor zawiódł, bo przekaźnik przeciążyła wielość głosów. I tutaj mamy „lustro akustyczne”, które zaledwie odbija, ale nie jest w stanie filtrować, które nie przetwarza, tylko powtarza i w ten sposób przedrzeźnia. Zadura zrobił tu coś fenomenalnego: wykorzystał definicję literatury realistycznej (zwierciadło na gościńcu), dodał do tego metaforę dźwiękową (kakofonia, pragnienie obecności, chór a niepodległość głosu) i zmienił w ten sposób reguły, za pomocą negatywnie waloryzowanego jazgotu opisując warunki własnej porażki (w jednym z lepszych zresztą, bardziej nostalgicznych wierszy w tomie).

Jak odeprzeć to asekuracyjne zdezawuowanie własnej praktyki? Może zakładając, że to nie wina „lustra akustycznego” ani „jazgotu epoki”, że wiersze z „Po szkodzie” brzmią tak archaicznie, że brakuje im napięcia, które postulowane zaangażowanie zmieniłoby w coś więcej niż krytyczny frazes i gazetową doraźność? Konflikt to w nowym tomie podstawowa rama funkcjonowania podmiotów społecznych, konflikt, ale nie agon. Nie ma tu dialektycznego starcia, z którego mogłaby się wyłonić jakaś synteza, ruch czy historyczna zmiana. Przeciwnie, już w pierwszym wierszu dowiemy się, że alternatywną dla konfliktu byłby pokój, ale ten wymyka się językowi współczesnej polityki (i duchowym przymiotom jej reprezentantów):

I zasypali rowy
dzielące ich od przeciwników

ciałami adwersarzy

[„Przekażcie sobie znak pokoju”, s. 7]

Trudno uniknąć wrażenia, że Zadura myśli o polityce wciąż w kategoriach teologicznych, w binarnych opozycjach, z których wyłania się jedna tylko figura: porażki wszystkich w wojnie ze wszystkimi. Teologicznie podżyrowania, schmittowska kategoria wroga, którą poeta zauważa w politycznej nowomowie, nijak nie zostaje w jego tekstach zwalczona czy przepracowana. Nie zostaje, bo łatwiej zakorzenić się w gnomach i złotych myślach, w których jakiś rodzaj defetyzmu zawyrokuje o społecznej klęsce ustami ostatniego sprawiedliwego, rozsądnego obywatela, niż zdobyć się na przemyślenie tych mitycznych uproszczeń publiczne-prywatne, ja-my, działanie polityczne-działanie językowe, wojna-pokój:

bardziej cieszy podstawienie
nogi
niż podanie ręki

bezinteresowna zawiść
jest bardziej naturalna

niż bezinteresowny podziw

[„Nowy wspaniały świat 2”, s. 19]

W ten sposób podmiot Zadury, niby „swój chłop” z ciętym dowcipem, ironiczną trzeźwością i stanowczym trwaniem w opozycji wobec uproszczeń, tłumaczy nam świat i tym samym upraszcza go do dwubiegunowej satyry rodem z „Dnia świra”. Wiemy oczywiście, że owa „bezinteresowna zawiść”, która zwycięża nad „bezinteresownym podziwem” jest nową antropologią dla „Nowego wspaniałego świata”, dla dystopii, ale wszystko każe nam równocześnie wierzyć, że podmiot już w tej dystopii tkwi, że mówi z wewnątrz systemu, a zatem nie prorokuje, tylko reportersko zdaje relację. I ta relacja jest nie tylko banalna we wnioskach, ale też za łatwo zrobiona, wygrana na prostackich opozycjach, które mają ten urzekający walor, że są zrozumiałe same przez się. Światem Zadury – a przynajmniej jego spojrzeniem na ów świat – rządzi elitarystyczna świadomość klęski: wokół panuje powszechna degrengolada, i – o tempora, o mores!– zepsucie języka i obyczajów, nienawiść zwycięża przyjaźń, konflikt wygrywa z potrzebą stabilności, ludzka głupota na każdym kroku prowadzi do niesprawiedliwych sądów i pochopnych działań, kończących się przemocą i cierpieniem. System nie jest sprytny, ale wciąż wystarczająco atrakcyjny, żebyśmy my (ciemny lud) działali wedle jego reguł.

Zadura myśli o polityce w kategoriach teologicznych, w binarnych opozycjach, z których wyłania się jedna figura: porażki wszystkich w wojnie ze wszystkimi

Znaczące są też kreacje podmiotów: w pierwszej części dominuje podmiot zbiorowy: „my” i „nasza” wyznaczają linię demarkacyjną drwiny. Jest „nasz sejm”, „nasi kibice” i „nasza narodowa komisja językowa”, ale wiemy, że żadna nasza, że ich, podczas gdy „ja”: „jako ostatni zapytam:/ ludzie kto was uczył polskiego/ i odpowiem:/ na pewno nie moja żona” [„Nowy wspaniały świat”, s. 14]. Zadura konsekwentnie wygrywa liczbę mnogą przeciw pojedynczości własnego podmiotu, własnych historii, snów i wspomnień, których broni przed złym demonem upolitycznienia. Źli (bo językowo nieporadni) są zatem politycy i trolle z forów internetowych, ci z pociągów i ci z demonstracji, komentatorzy sportowi i złotouści sprzedawcy bubli wszelakich.  Dobrzy są przyjaciele i bliscy, i nawet jeśli jazgoczą jak „akustyczne lustra”, zachowują szansę na pozostanie sobą. W drugiej części podmiot mówi już w trzeciej osobie liczby pojedynczej: Zadura jest „nim”, jak w senniku, z zewnątrz obserwuje siebie, tzn. swojego bohatera, który potyka się w codziennych sytuacjach. Druga część to właściwie prozy, pozbawione liryczności zapiski, jakby fragmenty dziennika i sennika równocześnie. Tutaj komentarz polityczny (bo wszystkie mają doraźny charakter) jest już inny: jako że nie „my” i „ja”, a „on” stanowi podstawę do oceny moralnej, trudniejsza jest identyfikacja, pojawia się jakieś pęknięcie w samym podmiocie i stosunku do jego działań. Ale to też dla Zadury okazja do opowiedzenia o własnej starości, o bagażu przeżytych czasów, o nieprzystawaniu do warunków epoki, w której próbuje nadal funkcjonować jako przenikliwy komentator codzienności.

Nie – odpowiedzmy na ten wysuwany stąd i zowąd postulat reportażowej przenikliwości – Zadura nie jest aktualny. Jego poetycki potencjał nie polega na rejestrowaniu zmian i zdawaniu z nich relacji, na ironicznym pisaniu o dobrej/drobnej zmianie, jak określa się ostatnie kilka morowych lat. Przeciwnie: wyzyskuje on napięcie, jakie powstaje między teraźniejszością a pragnieniem „bycia teraźniejszym”, które skazuje nas na niewspółmierność z przeżywanym doświadczeniem. Zadura mówi więc nie jako trzeźwy krytyk rzeczywistości, gdy ta medialna i ta wirtualna płynnie przechodzą w tę namacalną, ale jako ktoś, komu ta rzeczywistość się wymknęła wiele lat temu, kto stanął nieco z boku, poza czasem, i chociaż nie chce odpuścić, coraz mniej rozumie, coraz więcej go dziwi. Tak odczytuję choćby szlachetną przecież walkę przeciw zwrotowi „wypłacać pieniądze z banku” w prozie „*** [Tak, choć trudno]”:

Co on musi zrobić? Wypłacić? To bank wypłaca, on do banku może wpłacić. Z banku może pobrać, wziąć, podjąć. Wiedział, że to nie do obrony, ale poddawać się tak szybko? Westerplatte dłużej się broniło. Choć minęło już ze trzydzieści lat, dalej jeszcze się trzyma, nie wypłaca pieniędzy z bankomatu.

[s. 46]

Kontestacja systemu bankowego, jako metonimii kapitalistycznej rzeczywistości, pozostaje dla Zadury kontestacją językowego błędu z przeszłości, a sam poeta działa tu na prawach „starego uparciucha”. Ta wytrwałość w porażce, w świadomości, że nie ma się szans, a językowy puryzm i tak przegra, przypomina późnego Foucaulta, który zamiast wzniecać pożary, zajmuje się koncepcją ochrony samego siebie, własnej swoistości. Zadura robi coś podobnego: punktuje i poprawia błędy języka i jego użytkowników (jakby chciał wskazać kolejnych kandydatów do trójkowego plebiscytu Srebrnych Ust), ale też uparcie tkwi przy własnych idiosynkrazjach, wiedząc, że ma rację, choć jest to racja przegranych. Chyba to miała na myśli Felberg, pisząc, że to czułość pozwala Zadurze – wbrew negatywnym afektom i pomimo wszechobecnej polityki i medialnych absurdów – przekładać wrażenia, „wspomnienia i wątpliwości na pełne uroku i bezbronności pismo melancholijne”. Ale to właśnie ta bezbronność okazuje się najbardziej bolesna dla czytelnika, to ona sprawia największą przykrość, bo zmusza do obserwowania porażki poety, który porywa się na wiatraki, i tylko wątpliwa kategoria „uroku”, czyli zaufania i dobrej woli odbiorcy, może go uratować od śmieszności.

Jest jeszcze część trzecia, przydługi poemat „Skarbnica narodowa (ready made)”, będący kolażem cytatów z katalogów i stron Mennicy Polskiej w sprawie wybijania pamiątkowych medali. Czapki z głów, kto zdołał wnikliwie przeczytać całość i wyciągnąć z tego jakieś wnioski, które przerosną te z późnego Różewicza. W moich studiach nad symbolicznymi ekonomiami, w tym ekonomią literatury, takie Zadurowe rozprawianie o złocie i srebrze oraz wartościach wykuwanych medali, byłoby bezcenne. Ale to akademicka robota, w której bardziej od poetyckiej jakości liczy się obecność refleksji nad danym zagadnieniem. Tutaj Zadura prowadzi taką refleksję, a przynajmniej do niej zachęca: nad ekonomią narodowej pamięci, nad pojęciem symbolicznej wartości, nad wielkimi postaciami i kluczowymi wydarzeniami z naszej historii, które odbite w pamiątkowych medalach, stają się nieoperatywnym przedmiotem, zostają sakralnie wykluczone ze sfery komunikacji zbiorowej. Zachęca, bo skoro jest to ready-made, to nie ma miejsca na komentarz, a cała siła musi powstać ze zderzenia: prób oraz cen złota i srebra z wartością kuriozalnych, reklamowych opisów, w których kapitalistyczne pragnienie spotyka się ze zbanalizowaną postacią narodowych mitów i symboli. Koncepcja jest ciekawa, ale na koncepcji można by poprzestać, bo nie sposób dobrnąć do końca tej – pisanej i tak ironicznie, bez chęci podpalenia lontu – kolekcji wytartych klisz narodowej identyfikacji, które u Zadury stają się tylko jeszcze bardziej wytarte, jeszcze bardziej groteskowe i sztuczne.

Jeśli pomyśleć o obrazie świata, jaki wyłania się z „Po szkodzie”, będzie to obraz elitarystyczny: społecznego konfliktu, w którym lud i inteligencja wyniszczają się wzajemnie na usługach partii politycznych, a garstka oświeconych (oświeceniowych?) wolnomyślicieli zachowuje nostalgiczną trzeźwość umysłu, pielęgnując obywatelską troskę o własne dobro w opowieściach i wspomnieniach. Jeśli myśleć o językowym wymiarze tego tomu, to jest to główne „akustyczne lustro” współczesnej nowomowy (politycznej i internetowej), najbardziej wstydliwe w tych momentach, gdy żart nie wychodzi, gdy próbuje się coś konkretnego wydrwić, nie zauważając ryzyka. Tak jest np. wówczas, gdy Zadura stara się, ni to dowcipnie, ni to krytycznie, dopowiedzieć coś w kwestiach feministycznych, a nieszczęsne bohaterki jak na złość zmieniają mu się w seksualne lub bezwolne obiekty. Dajmy już spokój niewyraźnym efektom rzekomej profanacji, jaka miałaby nastąpić w zdaniach: „Nasze kobiety mają biało-czerwone cipki/ Nasi mężczyźni mają biało-czerwone fiuty/ W naszych żyłach płynie biało-czerwona krew” [s. 11], bo nie następuje, ot, po prostu nie działa. Ale mamy też niezręczny przykład wydrwienia nacjonalistycznej logiki wierszykiem „Negatywne nastawienie”:

Mówią że uchodźcy
będą gwałcili ich białe kobiety
i jakoś nie przychodzi im do głowy
że oni sobie pogwałcą
śniade Arabki

Przedni żarcik, było warto, dostało się nacjonalistom, że hej. Dostało się też Świetlickiemu Marcinowi w czymś „Na motywie z Marcina Świetlickiego”, choć trudno powiedzieć, czy rzeczywiście jemu i jego kreacji poetyckiej, czy raczej jego gorliwym krytyczkom i krytykom:

Czy pozwoli pani
się dosiąść?

Nie wiedziała
że rozmawia z dżokejem.

Pozwoliła

Jeszcze lepszy żarcik, bo i nieprzysiadalność jest, i Świetlicki-mizogin, i ta dwuznaczność poeta-dżokej, dosiadający (się) kobiety, wszak za jej pozwoleniem. Jest nieźle. Nie lepiej wypada Zadura, który naśmiewa się z Zadury w przednim – bo autoironicznym przecież – wierszu „*** [ich wzgórki łonowe]”:

ich wzgórki łonowe
były jak porośnięte turzycą
wydmy w Łebie
inne były wzgórkami
tylko z nazwy płaskie
jak piłkarskie boisko

ich łechtaczki
były jak rosiczki
w promieniach majowego słońca
po nocnym deszczu
tylko wędkarze mogą
docenić to porównanie

Co to jest? Wiersz? Kawałek wiersza? Zapisany długopisem na kawałku kartki, która teraz wypadła z jakichś szpargałów. Poznaje swój charakter pisma. Pierwsza myśl, że to przekład. Ale kto z tłumaczonych przez niego poetek i poetów mógłby to napisać? I w dodatku ta Łeba. Czyżby jednak on? To też mało prawdopodobne. Chociaż bardziej.

Oczywiście to część autokrytyczna z dość głupiej, erotycznej grafomanii „robi” wiersz. Robi wiersz z dystansu w wielu różnych porządkach: dystansu poety do samego siebie, dystansu czasowego, który upłynął między tamtym fragmentem, a kawałkami prozy, dystansu do podmiotu i bohatera, który nadal (jak to w części drugiej tomu) jest tu w trzeciej osobie, wreszcie dystansu do pewnych konwencji językowych, które rozgrywają się między wierszem i prozą, między tendencją do porównań i dziwacznego, żenującego erotyzmu, a tendencją do pytań retorycznych i kwestionowania każdej pewności. Ale pytanie: „co to jest?” pozostaje w mocy tym bardziej, gdy tyczy się całości: fragment dziennika, autokomentarz, ot, luźna notatka do luźnego zapisku z przeszłości? Przyznanie się do winy? Komentarz z facebooka, który poeta by napisał, żeby zebrać kilka lajków? Z innej beczki: jest też taki żarcik w drugiej części książki, tym razem na motywach z Piotra Adamczyka, który doczekał się wreszcie czegoś na wzór wiersza:

Tak, zanim został papieżem, wcześniej został Chopinem. Teraz stoi w drzwiach Eurobanku i nagania klientów, zachwalając „wypożyczkę”. Jeśli „wypożyczka” jest hasłem, odzew powinien brzmieć „Wypierdalaj!”?

Hę? Nadużycie i niezręczny neologizm – jasne, Piotr Adamczyk – jasne, ale aktualności tych harcerskich odzywek już nie łapię, chyba różnica pokoleń.

Momenty, w których Zadura próbuje sprofanować narodową mitologię i narcystyczną politykę, są zarazem momentami, w których na ogół odbija się od ich cynizmu. Idzie na wojnę z internetowym trollem i pokrewnym mu tworem rzecznika prasowego Partii, na wojnę z językową głupotą i zwyczajnym anakolutem, uzbrojony w cnoty inteligenta: ironię i dystans, ale ani na trollu, ani na rzeczniku partii, ani tym bardziej na samej maszynie utowarowionego języka w dobie późnego kapitalizmu nie zrobią one wrażenia, bo od dawna są częścią ich struktury. Im dłużej czytam krótkie wierszyki w stylu „Postępu” czy „Kiosku”, brzmiące jak slogany reklamowe lub fragmenty skeczów, tym bardziej przypominają mi się PRL-owskie kabarety oraz późny Adam Ważyk, który budzi się nagle „Poematem dla dorosłych”, a prócz niego publikuje w tomie z 1956 kilka wierszy właśnie o absurdzie języka i systemu, o fałszu politycznego sloganu i cynizmie rządowej nowomowy. Ale Ważyk robi to z pięknoduchowską gracją kogoś, komu zawsze pozostaje ucieczka w literaturę, Zadura zaś z bezradnością i rezygnacją, bo ta instytucja niezm zapewnia mu już żadnego parasola ochronnego, żadnej pozycji do uprawiania krytyki społecznej, żadnego ratunku od popadnięcia w banał internetowej pasty.

Rozmawiamy sobie z pewnym młodym wciąż poetą z początku tekstu, po co Zadurze ta książka i zastanawiam się, dlaczego wydawca po raz kolejny nie powiedział: wytnijmy to i to, może lepiej o połowę mniej tekstów, bo ani to śmieszne, ani głębokie, ani specjalnie krytyczne wobec rzeczywistości? I wtedy gruch: informacja o nagrodzie za całokształt twórczości dla autora „Po szkodzie”. Czy Silesius za całokształt przyznawany być musi w kontekście jakiejś książki, nawet jeśli nie jest to jego najlepsza książka? Chyba nie musi, nic takiego w regulaminie nie ma. Ale tak, dołącza Zadura do galerii sław: młodych i pięknych mężczyzn oraz dwóch kobiet, i ta nagroda należy mu się jak mało komu, bardziej niż – w tamtym czasie – Podsiadle, Świetlickiemu czy Foksowi. To jednak Sommer, Kornhauser i Zadura fundują nam poetyko ten nieszczęsny przełom między ‘86 a ‘92 rokiem. W 1990 ukazują się „Prześwietlone zdjęcia”, cztery lata później tomik „Cisza”. Wracam do nich ze świadomością, że kurz, który z siebie strzepywał wówczas autor, wciąż unosi się w powietrzu i drażni w gardle. Ale „Po szkodzie” to nie „Cisza”, a szkoda, bo zmusza, żebyśmy patrzyli, jak za pomocą archaicznie skonceptualizowanych kategorii aktualności i zaangażowania Historia ogrywa właśnie wielkiego poetę, który swego czasu wygrał z nią kilka niezgorszych partii.

Krytyka negatywna
Tekst jest częścią autorskiego cyklu krytyki poetyckiej Jakuba Skurtysa. Kliknij, by zobaczyć inne teksty z tego cyklu,

Ilustr. Artur Denys

Bohdan Zadura

"Po szkodzie", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2018, s. 92.

Jakub Skurtys
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji "Przerzutni".

Krytyka negatywna
Tekst jest częścią autorskiego cyklu krytyki poetyckiej Jakuba Skurtysa. Kliknij, by zobaczyć inne teksty z tego cyklu,

Ilustr. Artur Denys

Bohdan Zadura

"Po szkodzie", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2018, s. 92.

POPRZEDNI

szkic  

Raczej istniejemy

— Teresa Fazan

NASTĘPNY

recenzja  

Czytanie non-fiction (1): Wychować Polaków do luksusu

— Paulina Małochleb