Krzysztof Sztafa ur. 1991, krytyk literacki, publicysta, prozaik, redaktor tomu (wspólnie z Joanną Mueller) „Wybieganie z raju" Tomasza Pułki wydanego w 2017 roku przez Biuro Literackie.
Paulina Chorzewska: Z okazji piątej rocznicy śmierci Tomasza Pułki Biuro Literackie opublikowało wydane i niewydane (znane i nieznane) wiersze zmarłego poety. Mija już rok od premiery „Wybiegania z raju” i oprócz kilku sezonowych tekstów nic szczególnego nie zadziało się krytycznie, recepcyjnie wokół poezji Pułki. Nie widać ruchu wywołanego wypuszczeniem tych tekstów w świat. Dla kogo i po co została wydana ta książka?
Krzysztof Sztafa: Gdzieś, jeszcze w Krakowie szedłem ulicą i natknąłem się na „Wybieganie…” w matrasowej witrynie (hehe). Wolałbym podbić stawkę namysłu i przewrotnie dopytać: co właściwie miało się zadziać – krytycznie i recepcyjnie – wokół wierszy zebranych Tomasza Pułki? Tom został jakoś tam przyczynkowo omówiony w krytycznoliterackiej prasie, Justyna Sobolewska wzmiankowała o nim w „Polityce” jako o jednej z najważniejszych publikacji poetyckich ubiegłego roku, na Stacji Literatura odbył się panel poświęcony twórczości autora, ileś tam osób zrobiło sobie fotki z okładką na Instagramie… i tyle. Podejrzewam, że tekst hula sobie też na zajęciach przy wydziałach polonistyki. Dynamika życia literackiego – a nie zapominajmy, że mówimy tutaj o jego poetyckim subpolu – jest w Polsce na tyle spierdziała, że chyba niewiele więcej da się zrobić. Pamiętajmy też, że mamy do czynienia z autorem radykalnie trudnym, stawiającym przy lekturze silny opór. Pułka na ogół nie oszczędzał swojego czytelnika, nie był wobec niego ekumeniczny. Nowy Wojaczek? Błagam.
Poza tym komu dziś – wybaczcie sformułowanie – chce się pisać „historię literatury” najnowszej? Pewnie Kubie Skurtysowi albo Pawłowi Kaczmarskiemu. I może jeszcze kilku innym osobom: doktorantom bądź młodym doktorom skupionym na wydziałach bieda-polonistyki. Mam jednak silne wrażenie, że wszelkie krytycznoliterackie projekcje dotyczące polskiej młodej poezji muszą dziś uwzględniać dorobek Pułki. To są, rzecz oczywista, zagadnienia akademickie, z grupą docelową nieprzekraczającą tysiąca osób. Szczęśliwie, wydawcy nie udało się stworzyć żadnego obleśnego mitu o poecie przeklętym, ale w opowieści o poetyckich milenialsach – załóżmy, że kogoś ona jednak interesuje – Pułka ma swoje miejsce, a jego idiom wciąż i wciąż jest przegrywany przez internetowych epigonów czy tam czarną materię poetyckiego subpola.
Mam silne wrażenie, że wszelkie krytycznoliterackie projekcje dotyczące polskiej młodej poezji muszą dziś uwzględniać dorobek Pułki
Łukasz Żurek: Dlaczego dla ciebie poezja Pułki jest ważna, istotna, ciekawa do tego stopnia, że zacząłeś (morderczą) pracę nad wydaniem jego wierszy zebranych?
Krzysztof Sztafa: Pułka-poeta zadziałał u mnie na wielu polach. Nade wszystko pociągał mnie w jego twórczości ten zawadiacki impuls intelektualny, znacząco – tak mi się wydaje – określony przez problematykę filozoficzną drugiej połowy XX wieku. Teraz już wiemy, że poststrukturalizm jest be i może stanowić pożywkę dla amerykańskiej prawicy, ale te Pułkowe przekąsy nad podmiotem, zamiłowanie do rozpraszania i podważania siebie, dochodzenia do granic doświadczenia – wszystko to bardzo mnie kiedyś, jeszcze za czasów studenckich, czytelniczo jarało. I ustawiam się tutaj trochę na przekór odczytaniom Pułki przez Kaczmarskiego czy Kopyta, którzy w pierwszej kolejności widzą w jego wierszach sławetne „społeczne zaangażowanie”. To tylko jeden z wymiarów tej twórczości.
Paulina Chorzewska: Pułkowe „zamiłowanie do rozpraszania i podważania siebie” miało też bardzo dosłowny wymiar. Mam na myśli publikowanie w internecie pod wieloma, niekoniecznie oczywistymi pseudonimami (ftnsdh76aa9 dnh6sa789, page down, halfka, idaniespój, Fernando Pessoa, Kopcimy Cygaro, Joachim Jernev). Niektóre wiersze Pułki funkcjonują w zmienionej treści w „Wybieganiu…” i w tomach, a w innej na stronach Nieszuflady, Liternetu, blogowej wersji Cichego Nabiauu. Czy internet i internetowa twórczość Pułki były dla ciebie jakimkolwiek redakcyjnym (ale nie tylko) punktem odniesienia?
Krzysztof Sztafa: Rzeczywiście, kontekst nowomedialny jest u Pułki bardzo ważnym punktem odniesienia. Typ po prostu siedział w internetach i majstrował w nich bardzo dużo rzeczy. Na tyle dużo, że zebranie ich w jednym miejscu – w tomie okraszonym numerem ISBN – było zwyczajnie niemożliwe. Trzeba pamiętać, że lwia część jego internetowej działalności składała się ze szkiców, luźnych notek, prób, przyczynków, słowem: z rzeczy na granicy bełkotu albo typowej beki, z którą niewiele dało się zrobić. O ile pamiętam, na samej Nieszufladzie czaił się pod pięcioma kontami, dublował i parodiował siebie, po prostu łachał. To w ogóle zabawne i paradoksalne, przerzucać na papier to, co źródłowo siedziało na innym nośniku. Pamiętam takie jedne zajęcia na ujotowskiej polonistyce – to było jakieś nudne konwersatorium o „współczesnym życiu literackim” czy o czymś takim. Rozmawialiśmy o prasie literackiej i Pułka – ewidentnie zażenowany tematem – w pewnym momencie demonstracyjnie wstał z krzesła i z okrzykiem na ustach „papier jest do podcierania dupy!” wyszedł z sali. Oczywiście, wkręcałem się w Pułkową aktywność internetową, ale to była niekończąca się spirala albo otchłań. Większość z tych rzeczy po prostu nie zagrałaby na papierze, już nawet pomijając kwestię jakości tych tekstów czy obiektów. Jako niewydarzony redaktor musiałem dokonać pewnego cięcia.
Paulina Chorzewska: Jeśli cięcie dotyczyło tego, co znajduje się w necie, to dlaczego w „Wybieganiu…” pojawia się część zatytułowana „Pliki”? Czepiam się tytułu, bo (tak jak mówisz) Pułka naprodukował bardzo wiele różnego rodzaju plików (poetyckich i pozapoetyckich – graficznych, muzycznych), a w końcowej części książki, która samym tytułem zaznacza przestrzeń cyfrową, nie widać skąd, z jakiej przestrzeni są to teksty i kiedy powstały.
Krzysztof Sztafa: Sprawa jest trochę skomplikowana. Skoro na różnych portalach Pułka publikował różne teksty – głównie jeszcze jako nastolatek, w ramach „ćwiczeń formalnych” – to jak oddać im, tym portalom i tekstom, sprawiedliwość? I czy w ogóle warto to robić? Tutaj rodziła się masa pytań. Gdybym postanowił włączyć ten legion do końcowej publikacji, zapanowałyby one nad tomem, po prostu zdominowałyby go, również ilościowo. Zresztą nieszczególnie z korzyścią dla autora – znacząca część tekstów z Nieszuflady została opublikowana jeszcze przed „Rewersem”, ewidentnie jako „ćwiczenia” właśnie. To było jasne. Pracowałem głównie na materiale z komputera Pułki – stąd nazwa „Pliki” – i na stercie rękopisów, wydruków i teczek, które dostałem od Magdy, jego siostry. Proces selekcji musiał być nieubłagany. Zwracałem się również do dziesiątek osób, które z Pułką współpracowały – albo mogły współpracować – żeby pomogły mi zweryfikować poszczególne materiały i tak dalej. To w zasadzie osobna historia.
Oczywiście najpewniej powinienem wszystko to wyjaśnić w nocie redakcyjnej, ale w momencie, w którym ją pisałem, byłem już, powiedzmy delikatnie, w bardzo ambiwalentnej relacji z książką.
Łukasz Żurek: Niewykluczone, że za kilkanaście lat w „Pamiętniku Literackim” ukażą się „juwenilia Tomasza Pułki”, wygrzebane ze zglitchowanych danych… Faktycznie, twoja nota zaskakuje swoją lapidarnością, po jej lekturze więcej jest pytań niż odpowiedzi (a mam przeczucie, że są to pytania, z którymi filologia będzie się mierzyła przy okazji jakiejkolwiek archiwizacji pisarzy/pisarek „siedzących w internetach”). Przykładowo: z noty wiadomo, że Pułka zostawił po sobie w rękopisach, „kajetach” i na komputerze kilka cyklów poetyckich. Ale co właściwie zastałeś na jego komputerze? No i co z chronologią tych cyfrowych materiałów w stosunku do papierowych książek Pułki?
Krzysztof Sztafa: Tak, obudzimy się w rzeczywistości, w której „Pamiętnik Literacki” publikuje opasły tom nastoletnich wierszy Pułki. To byłoby coś okropnego! Dane z Pułkowego dysku nie układały się w żadną całość. Wiersze, wiersze, wiersze. Również dużo prozy, ale już na samym początku doszedłem z Arturem Bursztą do porozumienia, że na użytek publikacji interesuje nas wyłącznie poezja. To był groźny kontent. Musiałem go jakoś uprawomocnić, do kogoś się zwrócić, z kimś popisać, konsultować, negocjować. Wysiłek wokół „Wybiegania…” polegał głównie na uzgadnianiu różnych wersji różnych tekstów pod kątem ich wiarygodności. Wierzcie mi, to naprawdę kłopotliwe. W takim trybie pracy figura autora przestaje być konceptem: staje się palącym, rzeczywistym problemem. Trzeba powiedzieć, że autor żyje i ma się zajebiście dobrze.
Wysiłek wokół »Wybiegania…« polegał głównie na uzgadnianiu różnych wersji tekstów pod kątem ich wiarygodności
Ostatecznie w tomie ukazały się wszystkie nieopublikowane teksty, co do których wówczas miałem pewność, że zostały spisane przez Tomka: „HWDP…”, które już wcześniej krążyło w trzecim obiegu, nieszczęsny „Bród”, „Autarkia” oraz, dalej, materiały rozproszone, z rękopisów. To były komputerowe wydruki – czasami podpisane, a czasami nie i stąd właśnie musiałem mocno dilować w uzgadnianiu autorstwa „Decyzji Trybunału”, „Narkotyków” i „Osadu”. Te cykle musiały powstawać w długim międzyczasie, Pułka z pewnością nie przykładał wagi do ich chronologii. Obok spiętrzonych, kaskadowych i „ciemnych” kawałków, tak charakterystycznych dla, powiedzmy, jego późniejszej twórczości, znajdujemy tam wiersze zaskakująco komunikatywne, z relatywnie jasnymi punktami odniesienia. Pozostał jeszcze mój faworyt: szkolny zeszycik i skoroszyt z serpentynowym grzbiecikiem, czyli „Zielony kajecik” i „Morze osobiste”. Szczególnie co do tego ostatniego nie miałem absolutnie żadnych wątpliwości: to były ostatnie wiersze Pułki, bardzo schyłkowe i gorzkie, jednocześnie szkicowe i skończone.
Łukasz Żurek: Mógłbyś podać przykład pracy z takim problematycznym, rozbitym na różne wersje wierszem, który szczególnie utkwił ci w pamięci?
Krzysztof Sztafa: Na swój sposób większość wierszy „nieznanych” była, mówiąc delikatnie, problematyczna. Rękopisy i wydruki składały się głównie z remiksowanych albo po prostu przepisywanych kawałków. Z reguły wyglądało to tak: w plikach komputerowych natykam się na tekst A, więc wklepuję go do kompa. Jakiś czas później – w wydrukach – tekst A pojawia się znowu, tym razem z kilkoma pozornie nieznacznymi przestawkami. Wracam zatem do poprzedniej wersji i śledzę zmiany. Następnie trafiam na „ten sam tekst” w rękopisach, gdzie jest rozpisany dodatkowo na trzy warianty. I nagle okazuje się, że mam obok siebie pięć wierszy, do których Pułka wciąż i wciąż wracał, pięć wersji jednego wiersza. Co z tym zrobić? To trochę podążanie za ruchem jakiegoś tam procesu twórczego. Czułem się z tym jak filolog i archiwista – tak, myślę że to akuratne formuły. Parę tekstów miało kilkanaście wersji, przy czym każda z nich różniła się od innej na przykład jednym słowem, nawiasowym wtrąceniem albo zwrotem w cudzysłowie – wszyscy wiemy, jak bardzo takie pozornie nieznaczne interwencje mogą zaważyć na całości wiersza, jak bardzo mogą przesunąć jego horyzont interpretacyjny. Szczęśliwie, te dopiski miały zazwyczaj taki właśnie charakter – wyobraźcie sobie sytuację, w której jeden wiersz rozgrywany i rozbijany jest w innych układach wersologicznych. Oczywiście nie ma tutaj mowy o żadnej autoryzacji, tekst przecież nie został nigdzie prawilnie opublikowany. Która z wersji byłaby najbardziej odpowiednia? To byłby dopiero redakcyjny koszmar!
Na użytek publikacji pomyślałem, że najlepiej będzie potraktować te warsztatowe wprawki ewolucyjnie, właśnie jako część pewnego procesu. Z tyłu głowy miałem Pułkową koncepcję wiersza dysinformatywnego – jeśli filozofia staje się ostatecznie literaturą, to sama literatura znajduje swoje najbardziej radykalne ujście w szumie. Takie podejście wydawało mi się operacyjnie ciekawe. Wrzucałem więc te wersje, w których nagromadzenie komunikatów było największe, takie, które nieustannie zbijają z tropu i stawiają największy opór, mnożąc jednocześnie lekturowe możliwości. Dobrym przykładem jest tutaj wiersz „Remtrance”, zamykający cykl „Osad”. Napotykałem go wszędzie: w plikach, w wydrukach i w rękopisach; składał się z dwunastu wersji. W jednej brakowało nawiasu, w drugiej pojawiał się nawias dodatkowy, w trzeciej dochodziła interlinia, w czwartej znowu nawias albo jego brak i tak dalej. Jak wyglądałby ten tekst bez nawiasowego pytajnika w pierwszym wersie? Wszystko to robi robotę. Oczywiście, w pierwszym odruchu pomyślałem, że można byłoby ustawić je obok siebie i po prostu oddać je w ręce czytelnika, żeby sam mógł z nimi jakoś lekturowo pohandlować, ale tak naprawdę jaki miałoby to sens? I czemu miałoby służyć? To byłby niepotrzebny, elitaryzujący gest.
Z tyłu głowy miałem koncepcję wiersza dysinformatywnego – jeśli filozofia staje się ostatecznie literaturą, to sama literatura znajduje swoje najbardziej radykalne ujście w szumie
Paulina Chorzewska: Czy podobnie wyglądała twoja praca nad wierszami z tomów opublikowanych dopiero w „Wybieganiu…” („HWDP jako miejsce na ziemi”, „Bród”, „Autarkia”)? „Bród” w zestawieniu z elegancko złożoną koncepcyjnie „Autarkią” sprawia wrażenie sklejki. Mam ciągle przed oczami rozbity na dziesięć stron poemat(?) „[Vszistko]”, który wygląda, jakby wypłynął do medium druku trochę przypadkowo. W jakim redakcyjnym stanie zastałeś trzy nowe dla czytelników tomy?
Krzysztof Sztafa: To akurat były rzeczy gotowe, ułożone i uporządkowane w plikach bez komentarzy i dopisków. W skład tych książek – szczególnie w „Bród” i „Autarkię” – wchodziło kilka dubli, które ostatecznie pojawiły się w „Cenniku”, ale generalnie nie miałem wątpliwości, że to były skończone formy, być może jeszcze nieprzeleżane, ale skrojone już pod publikację. O „HWDP…” jeszcze sam Pułka mówił, że chce go wydać; o ile pamiętam, rzecz miała wyjść chyba u Grzebalskiego, ale mieli jakieś tam problemy techniczne. Jakby co, niech mnie kumaci poprawią. Jeśli idzie o „Bród”, miałem do dyspozycji dwa pliki, które mogłem sobie porównywać – zgadzały się ze sobą co do jednego wiersza. Tak też wokół „[Vszistko]” toczyłem ze sobą batalię, ale doszedłem do wniosku, że ma on poważne znaczenie koncepcyjne. Poza tym, bagatela, poemat ukazał się w książce w obydwu plikach, więc po prostu musiał stanowić jej część. W takich warunkach nie wyobrażam sobie scenariusza, w którym wycinam jakiś fragment, przestawiam kolejność tekstów, manipuluję ich treścią. Miejsce na takie wybiegi byłoby być może jakoś uzasadnione, gdybym miał do czynienia z mniej idiomatycznym twórcą. Mógłbym się wówczas zastanawiać, czy warto przeorganizować całości w taki sposób, aby były mniej „sklejkowe”, jak to nazwałaś. W przypadku Pułki jednak tego typu interwencje wydawały mi się mocno nieuprawnione. Nie zmienia to jednak faktu, że miałem wątpliwości. Zresztą zwracałem się również z prośbą o konsultacje do osób, które – jak myślałem – mogły mi w jakiś sposób pomóc. Niektórzy coś mi tam doradzali, a niektórzy zupełnie nie. Wówczas zacząłem zdawać sobie sprawę z poziomu niechęci do Biura Literackiego i ogólnie zaczynało być trochę przykro. Medium jednak jest przekazem.
Łukasz Żurek: Czy/jak taka filologiczno-edytorska praca nad wierszami Pułki zmieniła Twoje postrzeganie jego poezji? Czy nagle jakiś jej aspekt wydał ci się szczególnie widoczny, istotny, problematyczny?
Krzysztof Sztafa: Zmieniła, jasna sprawa. Taki redaktorski wysiłek był oczywiście dobrą okazją do urządzenia sobie jednoosobowego seminarium z poetą. Przez chwilę myślałem nawet, żeby zająć się tą twórczością w ramach swojego niedoszłego doktoratu. Z pewnością to zajebiście ciekawy i niezbadany temat, jeszcze do zrobienia. Zaryzykuję i powiem tak: poezja Pułki nie miała żadnych „jasnych” czy „ciemnych” dominant. Miała raczej kilka obsesji, sezonowych mniej lub bardziej. Trudno też powiedzieć, że był to całościowy, koherentny projekt. Pułka nigdy ze swoimi wierszami nie stał w miejscu, ciągle zmieniał rejestry, podążał za innymi rozwiązaniami, gonił swój idiom. Nie szedł na łatwiznę. Najpewniej dałoby się podzielić jego twórczość na jakieś tam etapy czy momenty zajawek, ale taka typologizacja miałaby sens jedynie ściśle krytycznoliteracki, a i tak pozostawałaby w luźnej relacji z danym kontentem. Najpewniej w ogóle nie ma sensu tego porządkować. Wiersze z „Rewersu” – tromtadracyjne, ale też subtelne i czułe – mają niewiele wspólnego z gorączkowymi poszukiwaniami formalnymi, w które poeta rzucił się już w „Mixtape”.
I dalej: macie w pamięci „Manifest dobrodzieja”? Ten przyczynek do, powiedzmy, programu poetyckiego rządzi się już zupełnie odmienną logiką: dyseminacyjną, ujściową, rozmiłowaną w rozproszeniu. Nie ma w nim miejsca na żaden sentymentalizm. Pułka był już gdzie indziej – jeśli „tęsknił za całością”, to pogodził się, że nie ma co jej drążyć, przynajmniej nie w tym prostodusznym, melancholijnym trybie. Zresztą względnie szybko poeta zdecydowanie odciął się od własnego debiutu, uważając go – słusznie – za przeestetyzowany. Ja bym do tego dodał: epigoński. W ogóle wyobrażam sobie, że w miarę upływu czasu takie mocne gesty cięć epistemicznych pojawiałaby się u niego zdecydowanie częściej. Według mnie kierunek tej poezji przebiega wzdłuż formalnej właśnie oraz ontologicznej osi radykalizacji i, paradoksalnie, znajduje swój gorzki wyraz w finalnych, zrezygnowanych i pourywanych kawałkach z kajetów. Wiersze nieznane, te z plików, w dużej części potwierdzają takie intuicje. Być może zdał sobie sprawę, że doszedł do jakiegoś kresu, że przesadził, zbliżył się niebezpiecznie do otchłani. Niewątpliwie punktem wyjścia dla Pułkowego gestu pisarskiego było przekonanie o podmiotowym rozproszeniu, wykończeniu, wyczerpaniu – wszyscy to znamy – i w tym właśnie miejscu zawiera się możliwość stworzenia z tym poetą pewnej więzi albo sojuszu: „może trzeba się rozkruszyć, bletkę zwilżyć śliną?”. To stanowisko realizowało się w kilku wymiarach. Nie oznacza ono, że był „poetą prywatności” – dajmy spokój z takimi wyrokami. Interesowało go drążenie biegunów podmiotowości, ale też nie zamykał się w żadnej wyabstrahowanej ze świata instancji. Przeciwnie: wychodził do tego świata i się z nim na swój sposób siłował, był na niego wrażliwy, interesowali go ludzie, interesowała go polityka i tak dalej. Wulkanik energii. Jego twórczości nie da się po prostu spiąć jedną klamrą w stylu, że oto mamy typa, który walczył z przymusem instytucji albo typa, co poświęcił się fazie. Albo nowomedialnego, postlingwistycznego czy jakiego tam jeszcze. Długo by o tym mówić!
Punktem wyjścia pisania Pułki było przekonanie o podmiotowym rozproszeniu, jest tu możliwość stworzenia z tym poetą pewnej więzi: »może trzeba się rozkruszyć, bletkę zwilżyć śliną?«
Paulina Chorzewska: Skoro zgadasz się z Pułkową autokrytyką jego debiutu, to dlaczego tytuł zbiorówki pochodzi z wiersza z „Rewersu”? Czy to według Ciebie kawałek szczególny dla Pułki?
Krzysztof Sztafa: Zupełnie nie. Tytuł i okładka tego tomu to straszna padaka, wszyscy to wiemy. Ja miałem swoje pomysły, ale kierownictwo miało też swoje, lepsze i najlepsze. Rumiane i cherubinkowe.
Paulina Chorzewska: Wspominałeś, że przy okazji konsultowania prac redakcyjnych musiałeś przebijać się przez środowiskową niechęć wobec Biura Literackiego. Skąd ten opór? Co właściwie działo się przy okazji prac nad „Wybieganiem…”? Wiadomo, że wcześniej wydawnictwo odrzucało wszystkie nadsyłane przez Pułkę książki…
Krzysztof Sztafa: Biuro to Babilon polskiego życia literackiego.
Przypadek Pułki – i nie tylko ten jeden – wskazuje, że to wydawnictwo działa trochę jak lewiatan. Kiedy autor gromadzi wokół siebie czytelników i dostateczne ilości kapitału symbolicznego, zostaje po prostu wchłonięty. Albo inaczej: przejęty. Widocznie z Pułką trzeba było czekać aż do samego końca. Z wydawniczego punktu widzenia decyzja o publikacji „Wybiegania…” była wyjątkowo bezpieczna. Wiadomo było, że książka wzbudzi zainteresowanie żywsze niż większość poetyckich publikacji, w środowiskowym obiegu odbije się szerokim echem i być może nawet wykroczy trochę poza jego granice. Karta, na jakiej można było z tej okazji zagrać, miała nieodpartą siłę. Młody, tragicznie zmarły autor, do tego z różnymi, powiedzmy, problemami. Idealny materiał na literacką gwiazdę post mortem. I cała ta narracyjna maszyneria mająca na celu ustawienie Pułki bliżej Biura: szybko okazało się, że poeta miał przecież bardzo ścisłe związki z oficyną, przyjeżdżał na festiwale, wysyłał materiały na Połów, znalazł się w honetowskiej antologii „Poetów na nowy wiek”, czyli ogólnie na linii autor-wydawca od zawsze wszystko świetnie grało.
Środowiskowy opór wobec Biuro wynika między innymi właśnie z tego, że wydawnictwo nie ma żadnych sentymentów, nie liczy się z tym, że Pułka żył w trochę innym świecie, kumał się z innymi redakcjami. Ekipa w Biurze jest zdyscyplinowana, działa szybko, sprawnie, tyle. Nie ogląda się na afiliacje autora, nie robi z nich sprawy. Biznesik. Nie ma tutaj tego typowego pierdololo z przeciąganiem premiery i przedłużającymi się pracami.
Biuro Literackie nie ma żadnych sentymentów, nie liczy się z tym, że Pułka żył w trochę innym świecie. Ekipa jest zdyscyplinowana, działa szybko, sprawnie, tyle. Biznesik
Można powiedzieć też tak: ostatecznie dla normalnego, „zaprojektowanego” czytelnika wszystko to średnio się przecież liczy, najważniejsze, żeby powstała książka. Tak też rwetes wokół „Wybiegania…” podniósł się tylko w części poetyckiego insajdu. Generalnie gdybym mógł przenieść się w czasie, stanąłbym po drugiej stronie historii, ale trudno, stało się, trzeba było sprawę doprowadzić do końca. Pozdro dla sprawnie działających przedsiębiorstw.
Łukasz Żurek: A jak wyglądały z twojej perspektywy warunki pracy nad „Wybieganiem…” w Biurze Literackim? Trochę się nad tymi filologicznymi wykopkami i dylematami napracowałeś, przy czym „trochę” to oczywiście eufemizm…
Krzysztof Sztafa: Wiadoma sprawa. Prekarne warunki zatrudnienia, śmieciowa pensja, nieustanna presja na serwerze. To tak ogólnie. W sprawie „Wybiegania…” pisaliśmy wnioski o stypę, ale nic z tego nie wyszło, więc moja praca nad tomem – przypomnijmy, że chodzi o, uwaga, „jedną z najważniejszych publikacji poetyckich ubiegłego roku” – nie była w żaden sposób opłacona. Wchodziła po prostu w skład moich normalnych biurowych obowiązków, które i bez tej książki były niemalże etatowe. Przecież ja w międzyczasie prowadziłem zupełnie samodzielnie dwutygodnik literacki „BiBLioteka” – wraz z siermiężnym kodowaniem materiałów – sporządzałem posty i biuletyny, ogarniałem pocztę literacką, pisałem dodatkowe recenzje wewnętrzne, administrowałem stroną internetową, współprowadziłem feja, insta i kanał na youtubie. Cóż, zgodziłem się na to, byłem świeżo upieczonym absolwentem krytyki literackiej i myślałem, że rzeczy pójdą w innym kierunku, że z czasem będzie tylko lepiej. I tak przez jakiś czas myślałem, że mam farta, w końcu „zawodowo” zajmowałem się literaturą. Oczywiście, okazało się, że to jest otchłań. Kiedy artyzol przestał krążyć w moich żyłach – a stało się to dość szybko, praca nad „Wybieganiem…” to już była ostatnia zwała, zejście po fazie – poczułem, że się wypalam. Że tyram jak tylko mogę na kilku frontach naraz i nic z tego nie wynika. Nie ma co bździć, jeśli idzie o mnie, w Biurze nie było sprawiedliwych warunków pracy. Wiem, że przy „Wybieganiu…” popełniłem trzy merytoryczne błędy – wcale nie odwracam od tego wzroku – ale jakiej roboty można spodziewać się po pracowniku przyspawanym do biurka przez większość doby, któremu (hehe) nie starcza do pierwszego?
Krzysztof Sztafa ur. 1991, krytyk literacki, publicysta, prozaik, redaktor tomu (wspólnie z Joanną Mueller) „Wybieganie z raju" Tomasza Pułki wydanego w 2017 roku przez Biuro Literackie.
ur. 1996, studiuje polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała w „Niewinnych Czarodziejach”. Woli wiersze, w które można poklikać.
ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracował z portalem niewinni-czarodzieje.pl oraz czasopismem naukowym „Tekstualia". Publikował m.in. w „Dwutygodniku", „Kulturze Liberalnej", „Kontencie", „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim" oraz w „Zagadnieniach Rodzajów Literackich".