fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Temat choroby nowotworowej podejmowany był nie raz, nie dwa: czy to w formie wspomnień ocalałych, czy na rozmaite sposoby wplątywany w narrację fikcjonalną. Proza Żukowskiej sytuuje się gdzieś w rejonach eseistyczno-autobiograficznych notatek o filozoficznym zacięciu. „Mięcho” to książka o cielesności w stanie radykalnego rozkładu, osobista i bezkompromisowa niezgoda na masowe doświadczanie choroby. Rzecz w budowie hybrydyczna: pierwsza część jest zdecydowanie ciekawsza ze względu na swoją intymność, ironiczność, krytyczny ton. Druga ma już inną dynamikę, a chociaż wartościowa poznawczo, jest kwadratowa formalnie. Początkowa, zindywidualizowana narracja, która przynosi istotne treści na temat człowieka konfrontowanego z wyobcowaniem, zmienia się w suche rozmowy z onkolożką – czy też ontolożką i psycholożką – którym brakuje podmiotowej sygnatury z głównej części tekstu.

Na odbiór tej książki w niemałym stopniu wpływa jej kontekst biograficzny. Trzydziestodwuletnia kobieta dowiaduje się, że ma nowotwór, którego leczenie może najwyżej sprowadzić się do przedłużania życia o kolejne miesiące. Szybko orientujemy się, że to nie jest celem autorki, chodziłoby jej raczej o jakość życia niż jego długość. Coś jednak należy z pozostałym czasem zrobić. W przeszło pół roku po diagnozie Żukowska zaczyna prowadzić blog i nawiązuje współpracę filmową z Marcinem Koszałką, w ramach której powstaje ostatecznie nieukończony film autobiograficzny. Udziela też kilku wywiadów (m.in. „Newsweekowi”„Gazecie Krakowskiej”), z których bodaj najmocniejszy ukazuje się w „Tygodniku Powszechnym”. Towarzyszy mu seria zdjęć, portretujących jej zmienione przez chorobę mięcho w bezpretensjonalnie nagiej postaci. Ta rozmowa, podobnie zresztą jak książka, napełnia wstydem za wszystkie „będzie dobrze”, jakie się w życiu powiedziało. W trakcie lektury jedna myśl pobrzmiewa najmocniej to konkretnie, że banalizacja jest jednak formą kłamstwa. Przypadek Żukowskiej – bez nadmiernej esencjalizacji – można by nazwać chorobą jako działaniem. Albo upowszechnianiem przepracowanej formy własnych doświadczeń, które zaczynają funkcjonować jako narzędzie do oglądania spraw, a nie świadectwo afektywne, z ciężarem taniego patosu.

Ta książka napełnia wstydem za wszystkie »będzie dobrze«, jakie się w życiu powiedziało

Trudno, żeby w tym kontekście nie padło nazwisko Susan Sontag. Jak Sontag w „Chorobie jako metaforze” starała się zdemaskować mitologie stojące za gruźlicą, HIV, AIDS i rakiem, a poprzez to odciąć język od poziomu metafizyki, tak Żukowska, przywołując zresztą eseistkę na wstępie, sytuuje swoje pisarstwo w konkretnym rejestrze. Tym, co uważam za największą wartość tej książki, jest właśnie przejawiana w niej świadomość umocowania całego zestawu praktyk społecznych, które decydują o wyobrażeniach na temat raka. Wchodzenie z nimi w racjonalne spory. Wszyscy znamy święte zasady, które głoszą, że po diagnozie należy bezzwłocznie rzucić palenie, przestać uprawiać sport, nie imprezować, nie romansować, rozmawiać z każdym o swojej chorobie, a już szczególnie na szpitalnych korytarzach. I jeszcze regularnie pocieszać bliskich… Żukowska natomiast chodzi na chemioterapię na kacu, pali to, co lubi, słucha muzyki w poczekalni, zamiast znajdować sobie rozmówców wśród innych pacjentów. Sama nadaje znaczenia swoim emocjom, nie wikła się w korytarzowe, zatęchłe narracje. Ale cóż z tego, że niemal bez przerwy nazywa dyskurs walki kłamstwem i pauperyzacją, skoro to nie przeszkadza recenzentom z zapamiętaniem uznawać chorobę bojem, a śmierć przegraną. Dla mnie to zupełnie nie jest książka na miarę refleksji typu „rońmy łezkę”, ale raczej propozycji: przemyślmy język, w jakim mówimy, klisze, które podtrzymujemy, sposoby, na które odnajdujemy się w paraliżującej roli towarzysza chorej osoby, który stoi z boku i może zachować się rozmaicie – zachęcać do walki albo brać za swoją bliskość odpowiedzialność.

Przemyślmy język, w jakim mówimy, klisze, które podtrzymujemy, sposoby, na które odnajdujemy się w paraliżującej roli towarzysza chorej osoby

Na papierosku przy fontannie Żukowska przygląda się zachowaniom zdrowych i chorych, godzinami świadkuje rodzinnym scenom na korytarzach, sama przejawia określone postawy, do niczyich niepodobne, autentyczne. Jej cielesność zostaje zinstrumentalizowana przez instytucję, własna tożsamość przechodzi w stan zawieszenia. Zatraca się potencjał bycia kimś nowym, zmienianym przez możliwość przyszłości. Rozrasta z kolei poczucie bycia w stanie ostatecznie podmiotowo zakończonym.

Erotyzm i seks wiążą się dla mnie z najpiękniejszą i najszlachetniejszą częścią naszego życia – z innymi ludźmi, miłością do tego, czym jesteśmy w istocie, z akceptacją, najwyższą wrażliwością i szacunkiem dla tego drugiego i dla siebie samej. Z intymnością, gwałtownością, zatraceniem, transgresją, pełnią, wyzwoleniem, a jednocześnie zawieszeniem i zapomnieniem wszystkiego, co jest poza. A o czym należy zapomnieć. Jest totalnym przeciwieństwem stanu choroby. Jest chaosem, karnawałem i zabawą, a tym właśnie, poza chorobą, jest teraz moje życie. Nic już nie buduję. Gdy tylko próbuję, wszystko i tak natychmiast rozsypuje mi się w rękach. Nie da się budować bez wiary w przyszłość. Dlatego chcę świętować rozpad, burzenie porządku, zniesienie codziennych duszących reguł – chcę być ciałem, które wie, że minie, ale wie też, że jest, i czerpie z tego bycia największą z możliwych rozkoszy (s. 93).

Na facebookowym profilu autorki można zobaczyć zdjęcie, które przedstawia scenę z rytualnego golenia głowy podczas sylwestra. Spokój i radość – tyle odnajduję w jej twarzy, nie ma tu mowy o zgodzie na stłamszenie obiegowymi wyobrażeniami o tym, jak należy doświadczać cierpienia, czy akceptowaniu pomysłów pokroju tego, by koniecznie nosić chusty podczas chemioterapii. Albo by przyjmować od tych wszystkich fundacji peruki przerobione z trzydziestocentymetrowych pukli ofiarnie oddawanych przez ludzi. Autorka sytuuje się naprzeciw praktyk, które kreują w społeczeństwie przekonanie, że zapewnienie zastępczych włosów osobom w trakcie chemioterapii jest działaniem koniecznym, bliskim niemal zachowaniu ich godności. Rozmaicie, jak widać, można do tego obowiązku podchodzić.

Nie ma tu mowy o zgodzie na stłamszenie obiegowymi wyobrażeniami o tym, jak należy doświadczać cierpienia

Podążając więc tropem Sontag, Żukowska stwierdza, że wciąż mamy do czynienia z ograniczoną liczbą schematów odnajdywania się w mówieniu o nowotworze. Stale nie tracimy zapału do zastępczego nazywania leczenia metodami na przezroczystość znaczeń. Czy to przez odwołania do militarnych dyskursów, czy uczestnicząc w masowych praktykach doświadczania procesu chorowania. Nie nabraliśmy przeświadczenia o naturalności łysej głowy, ukrywamy fizjologiczne reakcje, odwracamy wzrok od deformacji wywołanych przez leczenie lub właśnie uparcie je afirmujemy, co bywa równie opresyjne. W obiegowych wyobrażeniach rak funkcjonuje dla nas jako zgrabnie ogrywana niedosłowność, aberracja. Dla Żukowskiej z kolei nie jest to szczelina, do której powinno wpadać mało światła, tak by nie dawać szans na rozkosz życia pomimo śmierci, na nieoczywiste przyjaźnie i seksualność, na tworzenie własnych sygnatur doświadczenia granicznego. Albo na radość z bujania nogą w chwili, kiedy pozbywamy się naszej codziennej ślepoty i zostaje już tylko naga świadomość siebie, w dodatku zupełnie inna niż dotąd.

Aneta Żukowska
„Mięcho”, Karakter, Kraków, 2019, 185 s.

Honorata Sroka
studentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Interesuje się pisarstwem niefikcjonalnym, w szczególności epistolografią. Publikowała w „Kulturze Liberalnej” i „Niewinnych Czarodziejach”
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Karolina Wilamowska

Aneta Żukowska
„Mięcho”, Karakter, Kraków, 2019, 185 s.

POPRZEDNI

rozmowa  

Tocznia skrola (2): RADOM JAZDA

— Paulina Chorzewska

NASTĘPNY

recenzja  

Z myśli, z mowy, z uczynku i z wymysłu

— Jakub Nowacki