51.
Gdy w latach swych późnych sędziwy obłąkaniem Friedrich Hölderlin pisał – spoglądając z „wieży” w toń Neckaru, przecinającego Tybingę na dwie części – że „święty i światły był mu koniec dnia”, nie mógł przewidzieć, że sprawy tego świata przybiorą taki obrót. Moment, w którym podczas górskiej wędrówki z Bordeaux dostaje pierwszej szaleńczej wizji. To musiał być schyłek lata, jakiś przełom sierpnia i września: zawsze jest teraz. Ciepło, które można zlizywać z ociekającej koszulki. Albo wyciskać do emaliowanego naczynka; tyle zdrobnień, ile to możliwe. Nad łysym szczytem ptaki zataczają powolne zakola. Wyobrażam sobie pochód strapionych poetów wzdłuż wyschniętej rzeki. Wyobrażam sobie wyschniętą rzekę jako najtrudniejszy inwariant piękna, jedyną wersję nadchodzącej aktualności, na jaką nas stać.
I wysuszone chrusty na spalonej przez słońce grani. Oczyma wyobraźni widzę uchodzenie z wysokich, łysych gór korytem tego trudnego piękna. Szlachetną rozpacz typów, ich płaski, męski świat, który właśnie się wali, złożony z ukrywanych wzruszeń. Słodycz ascezy, urok milczenia (i wiele jeszcze wyliczeń: postulat jest taki, żeby na wykładach z hologramem Hölderlina milczeć ze zrozumieniem po niemiecku). Co pomyślałby o nas Proust, gdyby widział, jak w centrum złego państwa stłoczeni na balkonie osądzamy zgromadzony pod monopolką, podekscytowany tłum, paląc przy tym skręcane szlugi z taniego tyteksu? Sami stronimy od alkoholu, a przynajmniej chcielibyśmy. Prawda o naszym życiu wydarza się albo na powierzchni, albo nie ma jej wcale. Będę to powtarzał przez lata albo dekady, aż wreszcie, w jakimś ujściu, dojdę do wewnętrznego spokoju z samym sobą – z przerażającą jasnością „widać całą nieuleczalność tego, co widać”. Każdy ma taką wieżę, jaka wynika z jego stanu posiadania: moja jest zbudowana z dobrych chęci, ale wychodzi na parking i wielką, szarą płytę, poprzecinaną okiennicami z utwardzanego plastiku. Tyle. Wszyscy łypią groźnie.
Hölderlin zmarł w Tybindze, Proust w Paryżu. Rimbaud – Marsylia, Kafka – Kierling. Nuda. Nie mam do nich żalu. Na jesień chciałbym odwiedzić te wszystkie groby. Ropieją elewacje miasta, na alarm wyją syreny z przekaźników zawieszonych gdzieś wysoko nad nami, w jakiejś krępującej próżni. Można do nich tańczyć. Sierpień spędzam albo w czytelni instytutu, albo w łóżku. Czasem na mieście jakiś tani obiad. Kartkuję „Chleb i wino” na przemian z „Końcem zazdrości”, ale raczej nie czuję zajawki. Miałem sen, w którym wraz ze swoim bratem bliźniakiem błąkamy się po wielkim placu budowy i w jednym z budynków – pusta, przerażająco sterylna hala – znajdujemy psa uwiązanego do filaru. Ma skręconą łapkę, wypada mu sierść. Kto go skrępował? Chciałbym, żeby oni wszyscy pomarli. Zakopać ich w zbiorowej mogile, gdzieś na tyłach tego placu. Żeby po jejciu-śmierci byli smagani przez ogniste pejcze.
Och, Karolku, i co ty, rumiany brodaczu, wyszeptałbyś mi do uszka w chwilach kryzysu, przez jaki przechodzę w tych lepiących się, długich i upalnych dniach sierpniowych? Gdybyś tylko widział, jaki los spotka twoje wygłodzone potomstwo wszystkich kontynentów. „Bezcielesna substancja jest wręcz taką samą sprzecznością jak bezcielesne ciało”. Miejsce pochówku: Londyn. Podobno za wejście w pobliże grobu uiszczane są opłaty. Jebane wyspy. Nigdy nie byłem fanem tego kraju.
Przy wezgłowiu pierścionek, na parapecie pistolet, w pudełeczku petardy. Wszystko układa się regularne wzory, kanapki, przekąski. Kiepuję do kubeczka, z którego uprzednio piłem inkę. Parne popołudnie, skądś już wróciłem, gdzieś się jeszcze wybieram. Wciąż walczę i chciałbym, żeby mnie lubiano. Czy da się myśleć na własną rękę? Dyskusyjne założenie. Pewnie nie do końca – nie wiem, znam się nieszczególnie – ale jeśli myślenie nie przekracza własnego odniesienia, tego najbliższego, na wyciągnięcie ręki, jestem w stanie podać mu tylko nogę. „Zauważyłem, że znacznie bardziej interesujemy się rękami” – cytowany Tomasz Pułka został pochowany w rodzinnym Rudniku. „Zwiedziłem” lata temu, na kilka dni po pogrzebie, z serdeczną koleżanką Mają przebijaliśmy się podmiejskimi marszrutkami „aż do kresu dnia”, było mi prawdziwie przykro.
52.
„Gildia smutku wypowiedziała wojnę rozkoszy”, to wciąż Pułka. On raczej nie schodziłby tym korytem, pewnie wolałby toczyć serdeczną bekę gdzieś po drugiej stronie. Znam jego twórczość na tyle, że przy każdej okazji mógłbym zasypywać was, drodzy czytelnicy i drogie czytelniczki, akuratnymi cytatami (wygląda, że myślenie nigdy nie jest samodzielne). Niedługo filozofię będzie się pisało już tylko aforyzmami, wycinkami, fragmentami, bo na więcej nie starczy nam sił, a samą fragmentaryczność zdefiniujemy nie jako to, co wybrakowane, lecz otwierające nieskończoną możliwość modulacji. Tak chyba musi być. Dalej: kremik na twarz, kremik do dłoni, dużo oporu „wzdłuż tego, co jadalne”. Na przekór intuicjom możemy powiedzieć, że czas obchodzi się z nami łaskawie.
Jednego dnia zjarałem się i czytałem Deleuze’a (postulat: w miejsce koryta podstawić „korut”), coś o maszynie wojennej, która ma być zewnętrzna wobec państwa. Rozumiałem bardzo malutko, głównie intuicyjnie – to trochę mniej niż coś. Generalnie wolimy, kiedy jest więcej. Czy w kontekście napływów intensywności powinniśmy wciąż zważać na gest hermeneuty? Czy hermeneuta to taki samotny typeczek ze skoliozą i niedopasowanymi okularkami, który przy stosownym napoju zmula nad starożytnym manuskryptem? Napój powinien być gazowany i odpowiednio schłodzony. Na koszuli szlak wyschniętego majonezu, jak koryto rzeki poetów. Czy wobec tego wszystkiego szanujemy jego (hermeneuty) zdanie? Chyba tak. Afekt – jeśli jest radosny, a o to przecież, o wieczną radość, zawsze walczymy, szczególnie na przecięciu lata – implikuje przyrost intensywności. Znak natomiast to założony przyrost sensu. Sens zakłada konotację albo „odsyłanie”. Czy pomiędzy wskazywaniem na coś a tym czymś wskazywanym istnieje jakiś związek? Czy jest on – ten związek – substancjalny? Substancja, jeśli jest, jest wycofana. Macha do nas białą chusteczką z drugiego brzegu.
53.
Posyłamy sobie wzajemne całusy. Powoli dochodzę do trzydziestki, trzymam się wcale nieźle, jeszcze. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w ciągu kilku lat wyjadę z tego kraju, tak sobie w skrytości serduszka marzę. Jest sobotni wieczór, pod Barką spotykam znajomych, z którymi chciałbym mieć dużo więcej wspólnego. Wszyscy są wspaniali i zależy mi na ich sympatii. Pierwszy raz od dawna z LK, który po dwóch miesiącach wrócił z Islandii z tytułu „bolących pleców”. Podobno ma z nimi grubszy problem. Pracował gdzieś na farmie, już nie pamiętam, pewnie na północ od Reykjaviku. W ogóle pamiętam wybiórczo i tylko w kilku miejscach. Wyobrażam sobie tak przejebanie długie życie, że je przeklinasz (bo cię boli) i nie czujesz ze sobą żadnych wyraźnych związków. Że układają się te związki w jakieś niejasne konstelacje, tropy, majaki. To doświadczenie setek pokoleń, takie, które niezależnie od koniunktury będzie zadziwiać i skłaniać cały gatunek do mniej bądź bardziej gorzkiej refleksji. Że podczas randomowej nocy randomowego dnia tygodnia śnisz przykładowo o swojej byłej dziewczynie albo chłopaku z lat młodzieńczych i po przebudzeniu nie możesz sobie przypomnieć jej albo jego imienia. Zostajesz z tym do późnego popołudnia. O czymś, co kiedyś było dla ciebie tak strasznie i strasznie ważne, aż została z tego mgiełka sentymentu, zaledwie „urwany trop”. Podejrzewam, że po latach najbardziej rewolucyjne jest właśnie to wszystko, co mgliste, niejasne i rozproszone. Jak się ona nazywała? I jak się wtedy pokumaliśmy? Był (LK) raczej niepocieszony, zapuścił sobie brodę. Widzę jego islandzką, pogodną samotność, którą przez ten czas karmił owce, barany i co tam jeszcze; cały inwentarz. Jeść z ręki albo przez plastikową słomkę (plastik nas zabije). Musi wykończyć magisterkę, poza tym szuka pracy. Póki co mieszka z ojcem gdzieś tam, ale od października wraca na stałe do Warszawy, chociaż zwrot „na stałe” wydaje się jakoś dziwnie niefortunny, skoro i tak wszyscy idziemy do piachu. Pod sceną przy Placu Zabaw za ramię łapie mnie KM – mieszka teraz z rodzicami na Bielanach, a od września wprowadza się na jedenaste piętro gdzieś na Ursynowie do SM. Swoją drogą, dawno jej nie widziałem. Tym razem dostała się na tkaninę w Łodzi, w której zostawiła własnościową kawalerkę nieopodal Widzewa. Mógłbym tam posiedzieć kilka dni. Odebrać klucze i zaszyć się na tydzień lub dwa. Spotkałbym się ze swoimi byłymi i oznajmił im, że nie mam żadnego żalu. Że w miejsce żalu podstawiam szczerą sympatię. Pamiętam, że KM miała pod chatą Lidla. Robiłbym tam sobie zakupki. Ileż ja się do tej Łodzi najeździłem. Kiedy miałem na to wszystko czas? Czyli łapie mnie (czas) za ramię, coś tam (z czasem) gadamy, podbija B. Typeczka znam raczej nieszczególnie. Jakieś pojedyncze imprezki i okazjonalne piątki – w chwili, kiedy podaję mu rękę, dochodzi do mnie, że znowu reprodukujemy ten mechanizm. Pewnie wolałbym inaczej. Podejrzewam, że te przecięcia są tak samo krępujące dla niego, jak dla mnie. To inteligentny facet. Chyba jest czymś zmęczony, zresztą jak my wszyscy – niezdrowo, trzeba przyznać, podkrążone oczy.
W drodze do baru spotykam GP. Jest z dziewczyną, która wygląda dziwnie znajomo. Staram się być miły, więc pytam o życie i sprawy. Uśmiech na twarzy. Przygotowują razem spektakl – nie pytałem, czy wciąż chodzi o Gombrowicza, ale pewnie o to właśnie – przymierzają się też do wspólnego filmu o czymś tam, już nie pamiętam, chyba dokument. O tym, że się żyje, a potem umiera. To będzie dobre. Szczęśliwszy byłbym z wiedzą o śmierci. Ze śmiercią, którą można zaszerować w story. Pewnie bardziej byłbym zainteresowany reakcjami niż tym, że faktycznie zgonuję. TK ma na sobie biały sweterek z Versace, na który narzucił czarny, lekki płaszczyk. Wokół szyi gruby łańcuch, podobno bezcen z krakowskiej pasmanterii. Wygląda bardzo stosownie. Zagaduję jego koleżankę. Mówi o sobie, że jest aktorką. Ma grać w tym filmie o życiu i umieraniu. Pytam, czy będzie w nim raczej żyć czy raczej umierać. Podobno gdzieś na przecięciu. To jedna z tych kilku wiecznych opozycji, których nie da się przełamać. Wymieniamy na schodkach kilka żarcików dotyczących warsztatu pracy aktorskiej i reżyserskiej. Mija „jakiś” czas, echo głosów odbija się wzdłuż Wisły, która w ciągu następnego półwiecza najpewniej wyschnie i zostawi nas z niczym. To przykre. Nie róbmy dzieci, skoro czekają je takie ciężkie czasy. Ja nie planuję. Przychodzi TK, usta zastygnięte gdzieś w połowie drogi między przyjacielskim uśmiechem a zblazowanym grymasem; sprzeczne intuicje. Koszula w pstrokate wzorki, keta, spodnie z kantką, nieco znoszone, ale to nie szkodzi. Chłopak ma ciężko, od jakiegoś czasu duma nad wyjazdem. Normalnie po kilku długich miesiącach tułaczki pomiędzy bezrobociem i akademią człowiek wpadłby w jakiś ekstremizm typu miejska terrorka albo faszyzm, ale TK jest na to zbyt inteligentny i – jak wszyscy inteligentni ludzie przed trzydziestką bez stałego źródła utrzymania i ułożonego planu na następujące lata – po prostu pogrąża się powoli w apatii, oczekując jednak w skrytości na jakiś zasadniczy przestrzał. Więc może ten wyjazd? Paląca potrzeba terapii. Albo chociaż kogoś czułego. Żeby ten ktoś pogłaskał po głowie i powiedział, że będzie dobrze. Żeby można było podczas wspólnego zasypiania przytulić swoim udem jej albo jego stopę.
Gdzieś po drodze – nie pamiętam, musiałem tak sobie po prostu swobodnie krążyć jak „gra znaczących” wokół despotycznej maszyny semiotycznej – natykam się na PM, jest na mnie zła, bo odwołałem wczorajszy spacerniak, z tytułu czego określiła mnie w naszej korespondencji w sposób przesadnie ostry, ale nic to. Mijamy się bez słowa i lecę sobie po tym jak minionek. Swoją drogą, gdzie jest NS? Przecież byłem z nią tutaj operacyjnie umówiony na pogawędkę „po latach”, bo mam już dość pocisków w jej stronę, jakie dochodzą do mnie z różnych i często niesolidnych czy tam średnio wiarygodnych źródeł. Podobno jest pokłócona „ze wszystkimi” etc., etc., czyli tak naprawdę nic szczególnie nowego, ale miło byłoby poznać jej obecne dyspozycje wobec świata. Raczej mnie nimi – swoimi dyspozycjami – nie zrani, bo dlaczego miałaby, skoro już od dłuższego czasu nie mamy ze sobą kontaktu. Tak, z NS czułbym się tutaj bezpiecznie: po prostu nie byłaby w stanie wyprowadzić mnie z kruchego sojuszu, jaki na ten wieczór ustanowiłem sobie ze światem. W każdym razie nigdzie jej nie ma – „nic to, powtarzam sobie” – więc pewnie innego dnia albo innej nocy. Wszystko, co robimy naprawdę od siebie, robimy na jakimś marginesie, w podejrzanym zaułku. Przez chwilę nie wiem, gdzie się podziać, więc wchodzę na Barkę i spotykam KB; przy parkiecie popija coś z plastikowego kubeczka, rozglądając się wokół. Jej serdeczny uśmiech w jakiś dziwny sposób dodaje mi sił. Pytam o plany przeprowadzkowe, bo skądś tam wiem, że opuszcza lokal przy Wilczej, w którym wcześniej – jeszcze przed kadencją KB – pewien młody polski artysta postanowił urządzić eksperymentalną galerię i nikomu o niej nie mówić. Pamiętam go, jak cały spocony lepi w tamtejszej kuchni pierogi, które ktoś musiał zamówić: bardzo mgliste wspomnienie z poprzedniego lata. To nie mogło się udać. Jakieś dwadzieścia minut później wracam na schodki i dosiadam się do siedzących w czwartym rzędzie WR i AC. Skręcamy po fajce. Mówię im, że muszą kiedyś wpaść na Krochmalną. Żeby popatrzeć, jak się żyje na osiedlu. Za oknem parking, monopolka, bloki z wielkiej płyty. Po prostu nie mogę przekonać się do tej Woli. Maksymalnie do wiosny, później albo powrót na Stary Mokotów, albo po prostu wyjeżdżam do Wiednia. Zapominam zapytać WR, czy ostatecznie gra na Brzasku w Królikarni – chyba gra, ale w jakimś kolabo. Zobaczymy. Nie mogę się doczekać. Wszystko jest radosnym oczekiwaniem, „świętością i światłością” hölderlinowskiego dnia, który właśnie minął sobie, niepomny na to, co ma się jeszcze wydarzyć: widzimy się na jesień, dobranoc albo miłego dnia, uściski.
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”. Mieszka w Warszawie.