fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Polska literatura współczesna uwielbia umagiczniać i orientalizować prowincję. W ostatnich latach do chóru opisujących ją w podobnym tonie powieściopisarzy przyłączyli się także autorzy książek non-fiction.

Prowincja – mityczna kraina dzieciństwa, gdzie czas toczy się niespiesznie, każdy każdego zna, ludzie żyją skromnie, powoli i hołdując ideałowi wzajemnej pomocy, a przy tym są „biedni, ale szczęśliwi” – to jeden z  najczęstszych motywów w wielu tekstach kultury, od opowiadań i reportaży, przez książki kucharskie, po dokumenty telewizyjne i seriale, których akcja toczy się w ściśle zamkniętej zbiorowości małego miasteczka czy wsi, gdzie przyjazd osoby z zewnątrz jest wydarzeniem. Z takiej krynicy kultura czerpie właściwie garściami

Jednocześnie torowi myślenia o prowincji jako eliadowskiej axis mundi, czyli filarze świata i jego centrum, gdzie wszystko się zaczyna, koncentruje i na które należy się orientować, przeciwstawia się równoległy tor o przeciwnym wektorze. Polska prowincjonalna widziana jest tym samym z dwóch perspektyw: w pierwszej odsłonie jako świat niemal idealny, uporządkowany, mający swój naturalny rytm i pozbawiony wyraźnych rys, w drugiej – jako kraina duszna, przepełniona kołtunerią, łamiąca indywidualizm i kręgosłupy, pogrążona w układach i tajemnicach, kraina ręki rękę myjącej. W pierwszym ujęciu – zarówno książkowym, jak i gazetowym czy telewizyjnym – polska prowincja to cudowna kraina dzieciństwa, w której czas właściwie się zatrzymał, gdy wyjechał z niej narrator opisu. Odbiorcy tego typu treści taką właśnie prowincję chcą widzieć – jako magiczne miejsce, gdzie ludzie przynajmniej częściowo zachowali dawne zwyczaje, pije się mleko od „prawdziwej krowy”, słońce malowniczo zachodzi nad horyzontem, a przyroda zapiera dech w piersiach. Taki obraz prowincji jako hołdującej niespiesznemu trybowi życia, jako miejsca, gdzie każdy dzień wygląda podobnie, ale nikomu to nie przeszkadza, przeciwstawiany jest obrazowi życia miejskiego – szybkiego, utrzymującego wręcz szalone tempo, czasami niebezpiecznego, na pewno w takim ujęciu mniej wartościowego pod względem bliskości natury czy siły kontaktów międzyludzkich. To z takich poszukiwań wolnej od chaosu oazy, dokąd możemy się wybrać na kilka dni czy tygodni, bierze się popularność kosztownych agroturystyk, które mają zapewnić mieszczuchom jednocześnie „jaja od baby”, warsztaty tkania kilimów w głuszy i szybkie wifi. Odizolowanie się od pędzącego świata zewnętrznego okazuje się ostatecznie pozorne i pozostaje w sferze pragnień. Czasami komuś udaje się przekroczyć zaklęty krąg i faktycznie wyprowadza się na wieś, co potem w modnych magazynach opisywane jest jako „ucieczka”. Taka osoba zazwyczaj jednak nie wyjeżdża po to, by zmienić swój los z miejskiego na wiejski w stu procentach i aby prowadzić bezbarwne prowincjonalne życie ze wszystkimi jego cieniami. „Ucieczce” przyświeca raczej chęć otwarcia w głuszy azylu dla ludzi z miasta, bo ich osoba „uciekająca” zna i rozumie najlepiej. Powstają zatem wegańskie agroturystyki, plantacje lawendy, winnice. Rozłożyste, miękkie ciało wsi przyjmuje kolejnych członków, choć są oni zazwyczaj postrzegani jako niebudzące specjalnego zaufania narośle na organizmie zbiorowości – obcy, którzy sprowadzą kolejnych obcych. „Z miasta przyjechali” to fraza, która pełni funkcję stygmatu. Czas, który trzeba gdzieś przeżyć, by być uznanym za swojego, liczy się w dekadach.

Żaden ze wspomnianych dwóch obrazów polskiej prowincji nie pokrywa się oczywiście z rzeczywistością. Zarówno podejście idealizujące (któremu towarzyszy orientalizacja lub nawet samoorientalizacja – czyli stygmatyzacja własnej przaśności), jak i podejście protekcjonalne, oceniające i „miejskie” (wszystko, co ze wsi, to „wiocha”: obca, duszna, nieznana) nie mówią nam zbyt wiele o tym, jaka Polska poza dużymi miastami naprawdę jest (czy bywa), lecz przykładają do niej zestaw zawsze tych samych, zdartych, zatartych już niemal klisz.

Jeśli Polska, to tylko duże miasta jako domyślny kierunek migracji („ucieczki”) i aspiracji, drabina finansowa i statusowa – mówią niektórzy. W dążeniu do opuszczenia „Polski B” (kolejny gazetowy, bezrefleksyjnie powielany bon mot) nie można oczywiście pominąć czynnika ekonomicznego. Wiele osób nigdy nie wyjechałoby ze swojego powiatu – albo wróciłoby tam po ukończeniu szkoły czy studiów – gdyby oferował im możliwość zatrudnienia za stawkę pozwalającą na przeżycie. Nie każdy wyjeżdża dlatego, że marzy o wielkim świecie oper, teatrów i restauracji. Być może wystarczyłyby pizzeria na rynku, niewielkie kino i pobliski zalew – gdyby na miejscu było za co żyć. Ale nie ma, a ten brak perspektyw finansowych ma na polskiej prowincji długie tradycje.

Jeśli Polska, to tylko ze wspomnień – zdają się mówić ci, którzy wyjechali, ale chcą pozostać w kontakcie z okolicą, z której pochodzą, i utrzymywać samych siebie w złudnym poczuciu, że „są stąd”. Powracają regularnie, starając się ignorować zachodzące zmiany – zarówno modernizację, jak i degradację – by podtrzymać blask nostalgii za dzieciństwem czy wczesną młodością. W polskiej literaturze najnowszej temat ten drążą Weronika Gogola i Wioletta Grzegorzewska.

„Po trochu” Gogoli to książka idealnie wpisująca się w nurt „jeśli Polska, to ze wspomnień”, natomiast autorka nadaje jej oryginalną, dziecięcą perspektywę. Na historie wspomnieniowe o dorastaniu u babci pod Bielskiem czy cioci pod Sanokiem autorom zwykle zbiera się w okolicach emerytury. Gogola pisała swoją niewielką powieść jako niespełna trzydziestolatka i widać, że do żywego przeżywania dzieciństwa jest jej niedaleko, zaledwie dwa czy trzy kroki wstecz. W „Po trochu” znajdziemy opisy lat spędzonych w niewielkiej wiosce, z całym bagażem malowniczych dla miejskiego oka doświadczeń – świniobiciem, krowami wracającymi samopas do obory, porodami kotów w stodole, pieczeniem chleba, pijakami pod sklepem, obowiązkowym kościołem i rzecz jasna całymi tabunami ciotek, kuzynek, babć prawdziwych i przyszywanych, wujków i sąsiadów. Wielu z tych bohaterów pojawia się na kartach książki tylko w opisie zapośredniczonym – ciotka opowiada narratorce o ciotecznej babce, a ona przytacza ten opis przefiltrowany przez wrażliwość dziecka. Ten zabieg literacki  z „nieudorośleniem” języka i brakiem odautorskiego cynizmu  bardzo się Gogoli udał. Dzięki niemu możemy przeczytać fragmenty takie, jak:

Zawsze w imieniny wujka Jansiusia robiliśmy ognisko, biegaliśmy z kiełbaskami nabitymi na patyki i łapaliśmy świetliki do słoików, bo mieliśmy nadzieję, że będą świecić razem i zrobi się lampa. Ale świetlik bały się, gasły im kuperki i nic z tego nie wychodziło. Nie przeszkadzało mi to wciąż je lubić. Za to bardzo nie lubiłam pająków, bo gryzły mnie w nocy.

Albo:

Najgorsze było, kiedy przyjeżdżali goście. Goście mieli to do siebie, że najczęściej przyjeżdżali w sobotę, wtedy, kiedy było wielkie sprzątanie i Mama nie miała nawet czasu przygotować galaretki, ale bywało także, że przyjeżdżali w niedzielę. No i wtedy nie mogliśmy się pomieścić wszyscy do malucha wujka Zdziska. I zaczynało się wyliczanie, kto pojedzie do Biecza, a kto nie. Na takie okazje mieliśmy specjalnie przygotowane termosy, które wujek Zdzisek kupił na bazarku u Ruskich, razem ze szczekającym psem na baterie. Ekipa wyróżniona, do której niestety nigdy nie należały dzieci, wyruszała z termosami do Biecza, gdzie ładowała w nie wszystkie smaki z nadzieją, że się nie roztopią w drodze powrotnej. Tylko mama lubiła, kiedy się roztapiały, bo robiła z nich paciarę i ją piła.

Plastyczny język Gogoli nie umagicznia na siłę, lecz ma moc przenoszenia nas we własną przeszłość, do wsi rodziców, ciotki czy babci, na przykład wprost w upalne popołudnia lipca 1988 roku, z błotem po kolana, zapachem kur i gnojowicy oraz skajowej tapicerki malucha wujka. Pomysł na opowieść „oczami dziecka”, dziejącą się w bardzo konkretnym „kiedyś”, a jednocześnie pozbawioną teraźniejszej narracji i nieoceniającą, sprawdza się literacko. Książkę Gogoli spina dodatkowo konkretny kręgosłup narracyjny – opisy śmierci poszczególnych osób z jej dziecięcego otoczenia, dawkowane rozdział po rozdziale i fragment po fragmencie.

„Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej to powieść, której akcja dzieje się w mojej okolicy, na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej (prawdopodobnie niedaleko Koziegłów, bo rzucone w książce tropy są dla „lokalnych” czytelne) i operuje na tym samym schemacie, co narracja Gogoli. Autorka odżegnuje się od infantylizowania języka opowieści o dzieciństwie, a jednocześnie serwuje czytelnikom ogromną porcję sentymentu – zarówno tym, którzy przeżyli dziecięce lata w PRL-u, jak i tym, którzy znają je tylko z historii rodzinnych. Jej książka zamyka nas w magicznym kiedyś jak w starej szkatułce, w której znajdziemy bardzo różne rzeczy – od perfumowanych liścików i resztek sztyftu czerwonej szminki, przez zerwane korale, po kruszące się liście i pomarszczone kasztany. To dobre i złe historie o dorastaniu, których bohaterką nie zawsze jest sama autorka – po prostu niekiedy przedstawia  cudze historie własnymi słowami.

Gdy skończyliśmy zwozić wózkiem z pola wiązki dojrzałych makówek, matka poszła zapalić papierosa za dom i zasnęła pod jabłonką nad stawem. Po przebudzeniu zawołała mnie do siebie. Położyłam się obok niej i żując świeżo wyłuskaną mieszankę ziarenek bordowego, fioletowego i szarego maku, spoglądałam na niebo, które raz po raz kręciło z chmur cukrową watę.

Albo:

Wybiegałam na podwórko. Słońce, białe i cętkowane jak gęsie jajo, piekło mnie w policzki. Plujki krążyły nad korytem wypełnionym sfermentowanym owsem. Weszłam do klatki dla królików i zasnęłam na świeżym sianie. Śniły mi się bordowe dmuchawce.

Zarówno książka Grzegorzewskiej, jak i proza Gogoli nie są po prostu opowieściami dziecka o życiu na wsi – to przede wszystkim opowieści dziewczynek. W obu napotykamy opisy dojrzewania fizycznego i emocjonalnego, zainteresowania płcią przeciwną, fizjologię i kody, które będą czytelne tylko dla kobiet. Obie powieści czytałam jako druga – po moim mężu, który w trakcie lektury sporo podkreśla ołówkiem. W tym przypadku ogóle nie zaznaczył on jednak fragmentów „dziewczęcych” opisów – nie przykuły jego uwagi, bo nie były kompatybilne z jego doświadczeniem. Tak, także nasze historie z dzieciństwa są sprofilowane płciowo, pod względem fizjologii i emocji. Narracje chłopięce na ten sam temat zawierałyby elementy, których autorki nie uwzględniają. Życie na prowincji ma płeć.

Grzegorzewska i Gogola to przedstawicielki sprawnie prowadzonego nurtu „powrotu do korzeni”, właściwie literackiego samograja, w którym prowincja nie jest już magiczna, niezmienna i otulona ciepłym światłem jak w serialach typu „Ojciec Mateusz” czy „Ranczo”, dopuszcza się myśl, że pozostanie na niej może stanowić wyzwanie, ale jednocześnie jest nadal obrazowana jako mityczna kraina powrotu, przynajmniej w myślach i wspomnieniach. Obie autorki zresztą od dawna nie mieszkają w opisywanych przez siebie okolicach, lecz przeniosły się do bardzo dużych miast.

Przypadki Gogoli i Grzegorzewskiej dowodzą, że opis dzieciństwa spędzonego na wsi może być świetnym materiałem literackim. Staje się on jednak szkodliwy, gdy autor(ka) przesadza z uskansenowieniem swoich wspomnień – umieszcza je pieczołowicie jak nieruchomego owada w bursztynie, by latami podziwiać go w niezmienionej formie. Tak dzieje się w przypadku Zuzy Zak i książki kucharskiej „Polska”. Wbrew pozorom książka kucharska to nie tylko zbiór przepisów kulinarnych – odautorskie dopiski czy esej wprowadzający mówią nam bardzo dużo o samej autorce. Zak Polskę, z której wyemigrowała wraz z rodzicami jeszcze w latach 80., uskansenawia do bólu zębów. Polska wieś nie drgnęła w jej ujęciu ani o milimetr, jest dla niej nośnikiem tradycji, uroku, magii, oniryczności i fałszywych wspomnień, widzi ją wciąż oczami dziecka, które zatrzymało się na etapie przeglądania wirujących obrazków w fotoplastykonie. Idealizuje i zarazem orientalizuje kraj dzieciństwa, opisując tubylców jako istoty nieco archaiczne, bardzo proste, niemal przedwieczne, niezmiennie kultywujące te same rytuały, obojętne na zewnętrzne wpływy i zmiany. Polska jest taka, jaką Zuza Zak zostawiła w 1987 roku. To Polska sianokosów, wozów drabiniastych, przywiązania do ziemi, życia w rytmie przyrody, bosych stóp latem, babć w zapaskach. Na szczątkowe wspomnienia autorki (jak dokładne wspomnienia z kraju pochodzenia może mieć ośmiolatka?) nakładają się cudze narracje i interpretacje, obce powidoki, zasłyszane wieści – głuchy telefon pamięci, która tylko wydaje się własna, ale jest cudza.

Ostatnie kilka lat to bardzo wyraźny zwrot polskiej prozy i – przede wszystkim – reportażu w kierunku społecznej wrażliwości. Pojawia się chęć przedstawienia wsi i małych miast uczciwiej, prawdziwiej, z uwzględnieniem kontekstów gospodarczych i ekonomicznych, a nie tylko jako ula pełnego „starych bab” obgadujących każdego, kto nie chadza do kościoła. Zaczęło się rytualne bicie w piersi, odżegnywanie od dawniejszego stylu tekstów z „Dużego Formatu” czy „Wysokich Obcasów”, które przedstawiały prowincję jako miejsce nudne, niebezpieczne bądź zapomniane, zabite dechami, nieaspirujące. Powtarzano, że filmy w rodzaju „Arizony” odzierają swoich bohaterów z godności. Ba, dostrzeżono wreszcie, że bohaterowie reportaży mają godność! Że nie istnieją tylko po to, by ich prześmiewczo lub z dystansem opisać, by „miastowi” mogli w sobotę przeczytać na rozkładówce z wypiekami na twarzach historie o dzieciach z beczek, molestowaniu przez proboszcza czy przekrętach w byłym PGR-ze.

Takie są teoretycznie założenia „socjalnego zwrotu”, który jest po prostu kolejną modą i jak każda moda przeminie. Z ich realizacją bywa zresztą bardzo różnie. Zainteresowanie „wszystkim, co prowincjonalne”, pączkuje i obrasta fascynacją minionym – fascynacją, która niestety sprzyja orientalizacji. Fotografowanie wszystkiego, co choć trochę odstaje od normy anno domini 2020, prowadzenie instagramów relacjonujących „dokumentowanie dziedzictwa estetycznego PRL-u”, sprowadzające się często do fotografowania szyldu czy „zabawnego” kiosku – to wszystko z grubsza nieszkodliwe rozrywki klasy średniej, nastawione na generowanie i monetyzowanie wspomnień z lat, które obecnie budzą sentyment właściwie już u każdego. Przeczesywanie miasta w poszukiwaniu malowniczych kadrów, „nieskażonych nowoczesnością zakątków”, tylko po to, by setki komentatorów mogły wkleić serduszka i napisać „wow, ale klimat” – wydaje się, że nic w tym złego, a jednak to kolejny but w drzwiach cudzej codzienności. Motywowany chęcią „ocalenia od zapomnienia” (od której sama nie jestem wolna) zmienia się jednak często w polowanie, odzieranie z prywatności, wystawianie na światło dzienne cudzego, nie naszego, a więc uzurpację.

Ostatnio takie podróże „w głąb Polski B” odbyli – z różnymi rezultatami – między innymi Agnieszka Pajączkowska („Wędrowny atlas fotograficzny”) i Piotr Marecki („Polska przydrożna”). Oba projekty zasadzają się właściwie na jednym koncepcie – że istnieje „Polska dwóch prędkości” i że tę dalszą, słabszą, zapomnianą trzeba spróbować tej pierwszej, lepszej pokazać. Problem w tym, że w drogę wyrusza się zawsze z własnym bagażem doświadczeń, oczekiwań, chęci i niechęci – i chociaż autorzy zdają się mieć jakieś podstawy, by potraktować temat z  delikatnością (Pajączkowska ma wykształcenie kulturoznawcze, Marecki pochodzi ze wsi na Podkarpaciu), to i tak nie udaje im się uniknąć pułapek, które sami na siebie zastawiają. Książka Pajączkowskiej to świadectwo wielokrotnego przekraczania granic intymności bohaterów, którzy opowiedzieli swoje osobiste historie w zamian za zrobienie zdjęcia portretu. Autorka co i rusz musi przywoływać samą siebie do porządku, a w opisie odautorskim przedstawia prowincję w najgorszym stylu znanym z reportaży „Gazety Wyborczej” anno domini 1995. W jej ujęciu wieś to parada zepsutych zębów, zapijaczonych twarzy, brudnych cerat na stołach, smrodu i much. To miejsce nieprzystające do obyczajowych poglądów autorki, która co kilka stron wyraża swój lęk wobec jego „dzikich” mieszkańców. Najgorsze jest to, że Pajączkowska wcale nie chciała napisać książki o takim wydźwięku i pewnie nie ma wrażenia, że to zrobiła – ale jednak tak właśnie się stało. Uczyniła siebie samą główną bohaterką, centralnym receptorem. Mówi głównie o swoim strachu, niesmaku, zawiedzionej nadziei czy poobijaniu emocjonalnym. Trudno zapałać do niej sympatią, gdy krytykuje obecność much w chałupie starej kobiety czy naiwnie namawia matkę wielodzietnej rodziny, by machnęła ręką na domowe obowiązki, wzięła samochód i także ruszyła w podróż. Pajączkowska krytykuje metodę „zapisu socjologicznego” fotografki Zofii Rydet, ale nawet jeśli podczas spotkań twarzą w twarz okazała bohaterom czułość i szacunek, kiedy znalazła się od nich na odległość klawiatury, wiedząc, że nigdy więcej ich nie spotka, poszła sprawdzonym tropem podskórnego wyśmiewania i filtrowania wszystkiego przez własną perspektywę i odbiór.

A Marecki? Marecki działa inaczej, choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że bardzo podobnie. Wyjeżdża gdzieś tam na krótko, ledwie kilkanaście dni. Czasem wysiada z samochodu, ale często po prostu gna przed siebie. Pije piwo pod sklepami i opowiada, co mu się przydarzyło, co zasłyszał. Reakcje na jego książkę są skrajne – od rozczarowania czytelników, którzy liczyli na solidne czterysta stron reportażu z podbudową historyczną (albo chociaż taką Pajączkowską), a nie historie o tym, że facet pod kebabem powiedział „chuj”, po zachwyt, że ktoś wreszcie przełamał konwencję „zaangażowanego reportażu” eksperymentem formalnym i narracyjnym. O „Polsce przydrożnej” mówi się tyle i tak różnie, że sama kilkakrotnie zmieniłam zdanie na jej temat, sugerowana rozmaitymi tropami. W pewnym sensie to zwycięstwo Mareckiego jako narratora – o ile w przypadku Pajączkowskiej wyczuwamy od razu pozującą na czułą i uważną opowieść pani z miasta, o tyle Marecki raz żenuje dziwnymi wstawkami, by innym razem zaintrygować formą i opisywanymi historiami. I choć wydawałoby się, że to jego projekt bliższy będzie ośmieszaniu polskiej prowincji, to w efekcie jest dokładnie odwrotnie. Jest w założeniu bliżej niż Pajączkowska tego, by opisywaną Polskę ośmieszyć, a ośmiesza ją dużo mniej. Nie da się jednak ukryć, że w obu przypadkach wyraźnie widać „miejskie” usadowienie autorów.

Jak wobec tego pisać o wsi, jak pisać o Polsce, skoro właściwie nikomu to do końca nie wychodzi? Jak uniknąć orientalizowania, chodzenia na skróty, pokazywania „śmiesznych” szyldów czy Polski sztucznej, nienaturalnej, dziwnej, skrojonej pod miejskie oko i ucho w tej dziwności? Wydaje się, że jedyny sposób to faktycznie oddać głos samym bohaterom. Nie obsadzać się w roli cynicznego czy też „zabawnego” narratora z offu, dbać nie tyle o pozory obiektywizmu (który praktycznie znika już na etapie doboru tematu, wypowiedzi, kadru), ale przede wszystkim o to, by narracja skupiała się na opisywanych ludziach albo miejscach.

W takim kierunku poszedł fotograf Jacenty Dędek, który przez ponad sześć lat podróżował po Polsce powiatowej i fotografował jej mieszkańców, a Katarzyna Dędek rozmawiała z nimi i spisywała ich historie, jeden do jednego, bez komentarza odautorskiego, z wielkim naciskiem na prawdę, którą chcieli przekazać bohaterowie, a nie sami reporterzy. Kiedy piszę „Polska powiatowa”, nie mam na myśli pięćdziesięciotysięcznych, nieźle przędących miast położonych w okolicy stolic województw, lecz ośrodki często nawet pięciotysięczne, których nazw pewnie nigdy nie słyszeliście. Dędkowie jeździli po nich latami, z uporem, wracając czasem kilkakrotnie w te same miejsca. Nie szukali skandalicznych czy mrożących krew w żyłach historii, nie opisywali dziejów miasta, nie filozofowali i nie socjologizowali. Owocem tych sześciu lat podróży (porównajmy to z wakacjami Pajączkowskiej czy dwoma tygodniami Mareckiego!) jest opasły czarno-biały album „Portret prowincji”. To rodzaj gęstej, wciągającej fotografii, którą trzeba sobie dawkować, a natężenie smutku towarzyszącego jej oglądaniu natychmiast sprowadza nasze własne problemy do minimalnych rozmiarów. Jednocześnie jest w tych zdjęciach mnóstwo godności, powagi, wiary, wespół z rezygnacją i rozpaczą. Dędkom udało się w ten sposób uchwycić Polskę późnych rządów PO w przededniu zmiany politycznej, sprzed wprowadzenia programów socjalnych oraz podniesienia minimalnej stawki godzinowej. W wywiadzie dla „Nowego Obywatela” mówią:

Nasze spostrzeżenia i obserwacje zawsze mają jakiś „filtr”, nie będą tak czyste i tak prawdziwe. Dałam sobie spokój z „co ja czuję, co ja widzę”. Zamiast tego chciałam pokazać naszych bohaterów, a raczej chciałam, aby oni pokazali sami siebie. Chciałam, żeby moja osoba została z tej opowieści wyeliminowana, pozostała tylko jako medium – jeżeli bohaterowie nam zaufają, to przedstawię ich głos. I ludzie się na to godzili, bo mieli potrzebę opowiedzenia o swoim poczuciu krzywdy – że niesprawiedliwe jest to, co się z nimi dzieje.

Bardzo to przeżyliśmy. I ten temat nas zmienił. Oskarżanie ludzi – jak na przykład przy powracającym co jakiś czas temacie PGR-ów – że sami są sobie winni, że mają specyficzną postawę, nie jest w porządku, gdy nie znamy ich historii. Gdy słuchasz opowieści ludzi o ich losie, to kamień wypada ci z ręki. Nie jesteś już taki chętny do oskarżania, bo nie wiesz sam, jak poradziłbyś sobie na ich miejscu.

Nie wyjechać, nie wyjeżdżaćmówi tytuł tego tekstu. Nie wyjechać w podróż, której jedynym celem miałoby być naiwne portretowanie „innego”, „zrobienie tematu”, wpisanie się w modę. Nie filtrować cudzych historii przez siebie i własne „zadziwienie światem” do takiego stopnia, by samemu stawać się ich głównym narratorem, bohaterem, alfą i omegą, początkiem i końcem. Nie wyjeżdżać z prowincji, jeśli się stamtąd pochodzi, albo przynajmniej zachować ją w głowie.

Czy się uda? Prawdopodobnie nie.

Magdalena Okraska
(ur. 1981) – działaczka społeczna, etnografka i nauczycielka. Fascynuje się polskimi miastami jako organizmami i fotografuje je z różnych perspektyw i z różnymi efektami. Zdeklarowana feministka, łącząca walkę o prawa kobiet z perspektywą klasową. Mieszka w Zawierciu. W roku 2018 wydała książkę „Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Karolina Wilamowska
POPRZEDNI

recenzja  

Wiersz winien się sprawdzać*

— Karol Maliszewski

NASTĘPNY

rozmowa  

Będzie bolało

— Małgorzata Tarnowska