fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Byłam tyle lat stara, gdy zorientowałam się, że „sztuka” i „sztuczność” mają ten sam źródłosłów. Właściwie pojęłam to na przykładzie rosyjskim: przeczytawszy frazę „iskusstwiennyj intillekt”, skojarzyłam, że musi chodzić o AI – w końcu iskusstwo to sztuka, a intiliekt to inteligencja. Zorientowałam się, że po polsku działa to tak samo. „Sztuka” jest z definicji, z etymologii, ze źródłosłowu sztuczna, takie to proste. Domyślam się, że wszyscy rozumieliście to już wcześniej, nie planuję wynajdować koła na nowo, wycierać mordy Platonem, nic z tych rzeczy. Po prostu czasem tak jest, że oczywiste konstatacje przychodzą do nas z opóźnieniem, po ukończeniu szkoły, u progu trzydziestki. Np. takie, że do niektórych dziedzin życia nie da się przyłożyć opozycji „prawdziwy-sztuczny”, bo zrodziły się one w obrębie jednego z jej biegunów. *

Teraz przejdę do rzeczy, choć pozostanę w tym eseistycznym trybie, za który mam ochotę przeprosić, do którego nie przywykłam. Nie wiem jednak, jak inaczej zdać sprawozdanie z nawału myśli, który doprowadził mnie do tego tekstu (jak je ułożyć, skomponować, odegrać). Więc niczego nie skomponuję, po prostu opowiem, jak było, krok po kroku.

A zatem: czytałam ostatnio dwie książki i trafiłam na dwa cytaty:

Nigdy nie jest się człowiekiem bardziej, niż kiedy się je, to najbardziej uczciwy moment, nie da się jeść i udawać kogoś innego jednocześnie.

*

W następnych dniach przy każdym posiłku dokładałem starań, by jeść tak, jak pokazała mi Elena. Inni jedli i myśleli, że robię to samo, w rzeczywistości jednak jedząc, pracowałem.

Drugi cytat pochodzi z najnowszej książki Eduarda Louisa zatytułowanej „Zmiana”. Czytam wszystko Louisa, co wychodzi po polsku, bardzo się przy tym wzruszam, a jednocześnie trochę tego wstydzę. Lubię go, ale moje lekturki opierają się na tanim utożsamieniu – jednocześnie pozostaję politycznie podejrzliwa wobec tej narracji, która jest ekstremalnie narcystyczna i wybitnie niezainteresowana pisaniem o klasie inaczej niż przez sprowadzanie jej do tożsamości. Zupełnie jakby Louis gromadził wszystko, za czym nie przepadam. Ale i tak nad tym płaczę, bo widzę w tym siebie i brzydzę się sobą – taka dialektyka empatii.

I jakkolwiek każda książka tego autora jest o awansie, to ostatnia chyba najbardziej – próbuje bowiem uchwycić jeden konkretny moment tego procesu. Moment jednoczesnego bycia już gdzie indziej (wyżej, w tych przestrzeniach, do których się aspiruje) i nieposiadania pieniędzy. Chodzenia na wykwintne obiadki do bogatych przyjaciół z paryskich elit intelektualnych jednego dnia, a drugiego – szamania odgrzanego makaronu z gotowym sosem, najtańszego możliwego obiadu, jedynego, na jaki bohatera stać. Naprawiania sobie zębów dzięki finansowej pomocy przyjaciela, a gdy ta się kończy – prostytuowania się, żeby zapłacić za kolejną wizytę u ortodonty.

Przede wszystkim jednak Louis próbuje sportretować konieczne do tego wszystkiego udawanie: że ma się dostojny śmiech, że czytało się odpowiednie książki, że zna się na ekskluzywnych winach, że umie się jeść nożem i widelcem, że jest się podnieconym podczas spotkania z klientem, że… ‒ ta lista się nie kończy; skończyć się może co najwyżej świadomość, że cały czas się udaje, taką puentę podsuwa nam Louis. Z tego sprawozdania francuskiego pisarza możemy się dowiedzieć, że nie tylko awans to ciężka praca – ciężką pracą jest już bowiem tytułowa „zmiana”. Idzie się  spocić,  czytając opisy wielogodzinnych ćwiczeń eleganckiego śmiechu przed lustrem lub rugowania swojego prowincjonalnego akcentu. To przecież wysiłek morderczy i w oczywisty sposób siebie niewart – kiedy bohater męczy się wiele godzin nad Bourdieu i Derridą, można go zrozumieć, kiedy wkuwa specyfikację win, na które i tak go nie stać, ma się ochotę wkroczyć do akcji, wręczyć mu Kustosza Tequilę i mruknąć: „pij, nie pierdol”. To uczucie zmęczenia – potwornego, przytłaczającego zmęczenia tym, że za bardzo jest się Iksem, gdy chce się być postrzeganym jako Igrek – przebija przez całą tę opowieść o udawaniu.

Chyba dlatego takim olśnieniem było dla mnie wejście w przestrzeń literacką, w której nie może być mowy o udawaniu, bo nie sięga tam kategoria prawdy. W przestrzeń konstytuowaną przez sztuczność, sztukę, iskusstwo, całą tę rodzinę etymologiczną. I nie chodzi tylko o proste przejście od autobiograficznej opowieści do fikcji i pochwalenia tej drugiej. W „Zaklinaniu węży w gorące wieczory” Małgorzaty Żarów (bo stąd właśnie pochodzi pierwszy cytat) dopiero w ramach sztuczności rozgrywają się rozmaite „zmiany” i rozgrywa się podmiot.

Chyba dlatego takim olśnieniem było dla mnie wejście w przestrzeń literacką, w której nie może być mowy o udawaniu, bo nie sięga tam kategoria prawdy

Książka Żarów to debiut prozatorski wydany w Czarnym w zeszłym roku, a w tym – nagrodzony Nagrodą Literacką Gdynia; przedmiot dyskusji krytycznoliterackiej, ale niezbyt zażartej. Jedyna faktycznie negatywna recenzja to ta Marii Magierskiej z „Gazety Wyborczej”, a w obliczu pozytywnych głosów Przemysława Czaplińskiego, Karoliny Felberg, Olgi Wróbel, Piotra Sadzika, Natalii Szostak czy Michała Trusewicza, któż by się nią przejmował? (Inna sprawa, że opinie w kuluarach są podzielone, ale tu nie ma do czego zalinkować.)

Osobnym problemem jest to, co zadziało się z książką Żarów w części tekstów krytycznoliterackich. Ci spośród recenzentów, którzy przeczytali „Zaklinanie węży…” przede wszystkim jako powieść o pracy seksualnej (Czapliński, Trusewicz), dość spektakularnie zignorowali rzeczownik „praca”, skupiając się jedynie na przydawce „seksualna” i uniwersalizując ją. W głosach krytyków nie ma więc podziału relacji erotycznych na zawodowe i nieopłacane. Co za tym idzie, żadne z nich nie są według interpretatorów predefiniowane sytuacją zatrudnienia. W jej miejsce wchodzi hegemonizujące, władcze, męskie spojrzenie – „odbicie struktury systemu patriarchalnego”, jakby powiedział Trusewicz. Fakt, że doszliśmy do tego momentu w kulturze, kiedy analizujemy „spojrzenie” jako podstawowe narzędzie władzy i ignorujemy prostacką potęgę żetonów na OnlyFans (czy innym portalu – w książce Żarów nie pada konkretna nazwa); że tak łatwo zuniwersalizowaliśmy konflikt oparty na różnicy płciowej jako ten podstawowy, a z takim trudem zauważamy nieprzeźroczystość wyzysku – to temat na osobną polemikę. I pewnie warto byłoby się nią zająć w tym miejscu, gdyby tylko Żarów w swojej debiutanckiej powieści była zainteresowana powiedzeniem czegoś politycznego o pracy seksualnej. A, jak sądzę, nie jest.

Wydaje mi się, że „Zaklinanie węży…” to książka o niemożliwości udawania, wynikającej z niemożliwości bycia jakąś. Tożsamość to cecha tworzona przelotnie ze zbioru czynników zewnętrznych oraz bieżących decyzji i zachowań. To, że bohaterka decyduje się jedne emocje pokazywać, a inne ukrywać, nie znaczy wcale, że w głębi duszy jest taka i taka, a w danej chwili uchyla jedynie rąbka tajemnicy. Znaczy raczej, że dane relacje i transakcje wprowadzają ją w stan bycia danym Iksem czy Igrekiem i w gruncie rzeczy nie ma w tym nic nieprawdziwego. Nie ma w tym także tak skrupulatnie opisanej przez Louisa pracy udawania. Są bowiem takie dziedziny życia, do których nie da się przyłożyć opozycji „prawdziwy-sztuczny”, bo zrodziły się one w obrębie jednego z jej biegunów. Taką dziedziną życia jest tożsamość.

W tym sensie „Zaklinanie węży…” to książka przeciekawa – przywraca wiarę w możliwości pierwszoosobowej narracji we współczesnej polskiej prozie, bo nie traktuje tego trybu wypowiedzi jako pretekstu do wyznania, spowiedzi, uzewnętrznienia wewnętrza. Nie chodzi mi też rzecz jasna o to, że niczego się o bohaterce nie dowiadujemy – dowiadujemy się o niej bowiem całkiem sporo. Ale to wiedza świadomie okrojona, podana w bardzo przemyślanej formie, pozorującej prześwity jakichś niedostępnych informacji, ale uniemożliwiająca rekonstrukcję czegokolwiek, co stanowiłoby narracyjne lub motywacyjne tło tego, co zostało opisane wprost. Bohaterka powieści zdradza jedynie swój zawodowy pseudonim – Violet Love. W rozmowach z kolejnymi drugo- i trzecioplanowymi postaciami postępuje niesłychanie strategicznie: zarówno jej słowa, jak i milczenie obliczone są na zaspokajanie potrzeb i  oczekiwań interlokutorów. Ta ciągła czujność w interakcjach nie stawia jej jednak na przegranej pozycji – wręcz przeciwnie, pozwala osiągnąć kontrolę, trudną do uzyskania w inny sposób. „Tożsamości spoza” – te cechy i informacje o bohaterach, które są im aktualnie nie na rękę – to „zgniecion[e] chusteczk[i] wepchnięt[e] do kieszeni, jak komuś przypadkiem wypadnie, to podnosi i wyrzuca”.

Najpewniej dlatego tak komiczną i żenującą postacią okazuje się Ambroży – jedyny bohater, który uwierzył w to, że rzeczywistość dookoła, a przede wszystkim ludzie, nad którymi sprawuje on władzę, jest jakkolwiek zainteresowana jego wnętrzem. Żarów podaje nam na tacy wszystkie informacje o bohaterze, które doprowadziły go to tej naiwności: Ambroży flippuje mieszkaniami (tzn. ‒ przepraszam ‒ kupuje „za gotówkę apartamenty pod inwestycje”), tonie w hajsie i obraca się w wielkomiejskich, wykształconych, opartych na liberalnej wrażliwości kręgach (nosi „jaskrawe kolory w buncie przeciw toksycznej męskości”). Jest tak przekonany o tym, że dzierży kontrolę nad światem i innymi, że nie zauważa nawet szpilek wbijanych mu przez Violet:

‒ Zawsze mówię wprost to, co myślę. Mam nadzieję, że cię to nie zraża – obwieścił Ambroży tonem kogoś pomazanego szczerością i że nie mógłby inaczej, nawet gdyby chciał.

‒ Nie, skąd. Nawet nie zauważyłam.

Sprawa kontroli jednak komplikuje się wtedy, gdy interakcje przechodzą z prywatnych w zawodowe. Ambroży może być śmieszny, ale kiedy staje się szefem (producentem porno, w którym Violet zgadza się wziąć udział), nie ma to w zasadzie żadnego znaczenia. To on dzierży kamerę, to do niego należy władza nad nakręconymi scenami. Pierwszy raz w karierze bohaterka (która na co dzień pracuje jako camgirl, jest więc w mikroskali właścicielką środków produkcji) czuje narastające przemożne poczucie niesprawiedliwości. Wykonuje desperacki gest polegający na próbie kradzieży karty pamięci z kamery Ambrożego, potem bezsilnie ją oddaje, aby na końcu w parasamobójczej misji dokonać zemsty.

Fakt, że doszliśmy do tego momentu w kulturze, kiedy analizujemy «spojrzenie» jako podstawowe narzędzie władzy i ignorujemy prostacką potęgę żetonów na OnlyFans

Nie jest to jednak zemsta za wprowadzenie w stan uległości. To bowiem w kontekście seksualności (i pracy seksualnej) znacznie bardziej skomplikowana kategoria, niż chcieliby niektórzy recenzenci, z całą pewnością niedająca się sprowadzić do patriarchalnego narzędzia sprawowania władzy nad kobiecym ciałem. Violet w pewnym momencie przyznaje przecież: „[l]ubię (…) bycie przedmiotem czyjegoś działania”, w innym zaś komentuje obraz konkretnej praktyki seksualnej dominacji: „[p]rzy takich ograniczeniach człowiek w worku ma niezwykle mało decyzji do podejmowania, im bardziej stawiam się na jego miejscu, tym większy czuję spokój”. To nie uległość jest w tej historii problemem – jest nim zależność. Choć Violet zazwyczaj „w łańcuchu pokarmowym jest po stronie karmionych” (jak ludzie, których lubiła obserwować za czasów epizodycznej pracy w gastro), to mimo wszystko zdaje się mieć decyzyjny wpływ na to, przy którym stole zasiada i co znajduje się w menu. Karmienie to dopiero któryś z kolei element posiłku.

Dlatego o skradzionej karcie pamięci z nagranymi scenami porno Violet myśli tak: „[t]ylko w moich rękach staje się wstydliwym dowodem przekroczenia moich granic, bo tylko ja wiem, gdzie one leżały”. Szczególnie znamienne jest to, że nie tylko zatrudniający bohaterkę Ambroży nie dowiaduje się nigdy, w którym momencie kręcenia porno z Violet stało się coś, do czego ona wolałaby nie dopuścić. Nie dowiadują się tego także czytelnicy. Mimo szczegółowego opisu procesu filmowania, plastycznych kadrów i sprawozdań z niedogodności znoszonych przez aktorkę trudno jednoznacznie uchwycić moment, w którym dochodzi do przekroczenia jej granic.

Te niedopowiedzenia, sygnalizujące niejasny status albo i brak tego, co „pod spodem” (w głębi duszy, w sednie tożsamości), pojawiają się w „Zaklinaniu węży…” na wielu poziomach . Violet nie jest szczególnie ekspresywna w rozmowach z innymi bohaterami, a monologi wewnętrzne nie ujawniają spójnej o niej opowieści i nie zdradzają szczegółów czytelnikom. Sama niezbyt rozbudowana (ale za to rozrysowana z rozmachem fabularnym) akcja powieści pracuje na tym samym schemacie niedopowiedzeń. Żarów robi wobec swoich czytelników dokładnie to, co jej bohaterka robi wobec każdej z osób, z którą wchodzi w interakcje, tj. uważnie zastanawia się, co powiedzieć, i częściej woli milczeć niż zdradzić za dużo.

To właśnie w głównej linii narracyjnej (w jej enigmatycznym, mglistym charakterze) widać jak na dłoni, że nie o katastroficzną akcję chodzi w „Zaklinaniu węży…”, że jest ona raczej tłem dla społecznego spektaklu zależności i zmiennokształtności. W tym całym definiowaniu się poprzez bieżące sytuacje i epizodyczne relacje, w rozhulanej antytożsamościowej plastyczności bohaterka Żarów przypomina inną postać z najnowszej polskiej prozy – Nomadkę z „Dwóch powieści ruchu” Mateusza Górniaka. Obie kreacje, stworzone przez najmłodszych pokoleniowo polskich powieściopisarzy, łączy nie tylko ogólna charakterologiczna niefrasobliwość – łączą je także fascynacje. Zarówno Violet Love, jak i Nomadka chodzą po mieście bez wyraźnego celu, czule i wnikliwie obserwują ludzi w swoim otoczeniu i bez wahania przyjmują ich pomoc lub życzliwość. Obie są niechętne wobec przywiązywania nadmiernej wagi do jednorazowych silnych emocji skierowanych wobec jednej osoby – wolą abstrahować od przygodności, indywidualizmu uczuć. Wreszcie: obie doceniają piękno radosnej, nieprzeintelektualizowanej bezpośredniości (polecam uwadze pierwsze, niesamowicie rozczulające – choć także zabawne – rozmowy Violet ze Stefanem o jego „kutasie albinosie”). Jest w bohaterkach Żarów i Górniaka – w ich niedookreśleniu, niedomknięciu, plastyczności – coś czułego, ale nie czułostkowego; wzruszającego, ale nie bazującego na tanim utożsamieniu. Zdaje się, że zarówno w „Zaklinaniu węży…”, jak i w „Dwóch powieściach ruchu” osiągnięto ten efekt właśnie dzięki niewykładaniu wszystkich kart na stół, dzięki niedopowiedzeniom i nieufności wobec ekspresji.

Violet Love, jak i Nomadka chodzą po mieście bez wyraźnego celu, czule i wnikliwie obserwują ludzi w swoim otoczeniu i bez wahania przyjmują ich pomoc lub życzliwość

To imponujące, że tak bardzo skupiając się na niemówieniu (ile kategorii estetycznych musiałam przecież w tym tekście przywołać w formie przeczącej!), Małgorzata Żarów zdołała powiedzieć tak dużo: o kontroli, uległości, tożsamości. „Zaklinanie węży…” to powieść, która unika wszystkich najtrudniejszych pytań o naturę pracy seksualnej, a to dlatego, że w gruncie rzeczy nie jest książką o pracy seksualnej. Poszukiwaczy literackiej publicystyki feministycznej Żarów robi w konia. Drapią się oni po brodzie i porównują ją z Agnieszką Szpilą, a gdy to zestawienie nie działa – z Georges’em Bataille’em, Katarzyną Grocholą albo Blanką Lipińską, jakby interpretacja to były puzzle kulturoznawcze bez obrazka na pudełku. To wszystko czyni debiut Żarów jeszcze zabawniejszym (a już sam w sobie jest bardzo zabawny ‒ podczas lektury kilkukrotnie oplułam się ze śmiechu). Żarty przechodzą na poziom meta – niepozorna debiutantka okazuje się tricksterką literackiego pola. Krytycy robią wiwisekcję i mówią, że to powieść o Iksie ‒ choć ten czasami udaje Igrek – ignorując fakt, że udawanie nie jest możliwe, kiedy nie ma szans na prawdę.

Małgorzata Żarów

„Zaklinanie węży w gorące wieczory”, Czarne 2022, s. 280.

Mateusz Górniak

„Dwie powieści o ruchu", Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, s. 192.

Zuzanna Sala
doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Redaktorka kwartalnika literackiego „KONTENT”, współzałożycielka fundacji o tej samej nazwie. Publikowała teksty krytyczne w „Odrze”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, „biBLiotece”, „ArtPapierze”, „Wakacie”, „Wizjach”.
redakcjaBarbara Rojek
korekta Karolina Wilamowska

Małgorzata Żarów

„Zaklinanie węży w gorące wieczory”, Czarne 2022, s. 280.

Mateusz Górniak

„Dwie powieści o ruchu", Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, s. 192.

POPRZEDNI

rozmowa  

Moja pierwsza okładka

— Jacek Mrowczyk

NASTĘPNY

recenzja  

Ukraińskie rewolucje: żądanie niemożliwego

— Tomasz Rawski