fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

John Williams

„Stoner”, przeł. Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, s. 352.

Literatura rzadko zajmowała się problemami instytucjonalnej praktyki nauczania, a tym bardziej problemami uniwersytetu. Ta względna dyskrecja tematyczna, która jeszcze nie doczekała się opracowania, sama w sobie stanowi paradoksalny fakt kulturowy: w rzeczywistości pełnej książek i sylabusów, powieściowe zwierciadło nie za bardzo ma co do szukania. Mamy jednak teksty literackie o młodości, uczniach i ich słodko-gorzkim amalgamacie frustracji i możliwości. Mamy nawet teksty literackie o pedagogach działających w obrębie akademii. Richard Phillotson z „Więzów miłości” Thomasa Hardy’ego z całą pewnością ma takie doświadczenie, podobnie rzecz się ma z Mr. Rockiem z nieprzetłumaczonej na język polski powieści pt. „Concluding” Henry’ego Greena. W obu przykładach instytucje edukacyjne organizują tam zbiorowe wyobrażenia o mobilności społecznej i w obu przykładach nie są zaliczane do „powieści akademickiej”. Dlaczego? Co jest takiego w praktyce szkolnej i uniwersyteckiej, co utrudnia jej artystyczną reprezentację (we wszystkich znaczeniach tego terminu)? A może jeszcze inaczej: na czym konkretnie musi się opierać umowa zawarta między pisarzem a adresatem, by uruchomić oczekiwania względem literackiego przedstawienia akademii?

Co jest takiego w praktyce szkolnej i uniwersyteckiej, co utrudnia jej artystyczną reprezentację (we wszystkich znaczeniach tego terminu)?

W wydanej w 2005 roku „Faculty Towers. The Academic Novel and Its Discontents” – kompendium beletrystki akademickiej – Elaine Showalter zwraca uwagę, że powstanie tego nowego gatunku umożliwiła powojenna emigracja europejskich akademików na amerykańskie uniwersytety. Jak w przypadku „Bildungsroman” – symbolicznej formy nowoczesności – którego zadaniem było niejako przysposobić młodzież do życia w Europie ogarniętej, mówiąc za Marksem, permanentną rewolucją, gdzie wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu, tak podobnie było z powieścią kampusową, Proffesorromane.

W epoce sprzed pojawienia się podręczników, informatorów oraz rubryki z poradami dla absolwentów i młodszych wykładowców w „Chronicle of Higher Education” to powieści uczyły mnie, jak prawdziwy profesor winien się wysławiać, zachowywać, ubierać, myśleć, pisać, kochać, odnosić sukcesy, bądź też przyjmować porażki[1].

Tak więc przyczyn eksplozji campus novel należy szukać w starych przestrzeniach przetasowanych przez nową publiczność, która wymagała pewnej standaryzacji zachowań, aby uniknąć sytuacji podobnej do tej, kiedy na konferencji zorganizowanej w alpejskim miasteczku, Heidegger pojawił się w kombinezonie narciarskim na odczycie Carnapa. Mogłoby się jednak wydawać, że powieść akademicka będzie bardziej gościnna dla eksperymentów formalnych, zwłaszcza, że ich autorami i autorkami najczęściej byli wykładowcy adresujący swe teksty właśnie do kolegów i koleżanek po fachu. Wybredni i rygorystyczni wobec metodologii badawczych, okazali się tymczasem cichymi sprzymierzeńcami literatury masowej.

Przyczyn eksplozji campus novel należy szukać w starych przestrzeniach przetasowanych przez nową publiczność

Mógłbym sięgnąć po jakąś powieść świeżo odkrytą w magazynie bibliotecznym albo po sfatygowany egzemplarz z antykwariatu. (…) Po paru stronach odkryłbym okropną prawdę. Już to czytałem. Po paru latach stwierdziłbym, że wszystko to przeczytałem już wcześniej[2]

Ta znacząca dwoistość, pęknięcie w samym podmiocie akademika na akademika-wykładowcę i akademika-pisarza, uwypukla również interesujący podział na pracę produkcyjną i nieprodukcyjną. Marks nie miał wątpliwości, że

Milton wyprodukował „Raj utracony”, tak jak jedwabnik wytwarza jedwab – było to działanie wypływające z jego natury. (…) Ale literacki proletariusz z Lipska, który na rozkaz swojego księgarza produkuje książki, np. kompendia o ekonomii politycznej, jest dużo bliższy produkcyjnemu robotnikowi, o ile jego produkcja subsumowana jest pod kapitał i zachodzi jedynie w celu pomnożenia jego wartości[3].

Wtórował mu Lindsay Waters, dyrektor Harvard University Press, pisząc, iż akademik-wykładowca wpisany jest w patologiczny mechanizm produkcji tekstów dla samej produkcji, która nie jest powiązana z żywym doświadczeniem realizującym się w lekturze[4]. Waters nie postulował, oczywiście, by odinstalować Worda i oddać się bez reszty radosnej praktyce czytelniczej, ale wzywał do wyjęcia uniwersytetu spod rynkowej logiki wydawniczej. Nie dość, że piszemy dla druku, to jeszcze przestaliśmy czytać się nawzajem, pisze w pewnym miejscu literaturoznawca[5]. Na spełnienie jego słów nie musieliśmy długo czekać: jak podaje „Forum Akademickie”, tylko 7% z ponad 200 tysięcy artykułów naukowych opublikowanych w Polsce w latach 2017-2019 uzyskało przynajmniej jedno cytowanie.

Akademik-pisarz przeciwnie – nie szuka czytelnika, bo sam jest swoim czytelnikiem. Oczywiście, tego rodzaju pisarstwo ma coś w sobie z autoerotycznych łaskotek, w których to autor z automatu staje się publicznością, ale pod tym płaszczykiem figli kryje się projekt bardziej radykalny. Gatunki literatury popularnej, masowej zachęcają, by wyjść poza swoją „tekstualną” kondycję, by porzucić przekonanie o fikcyjności dzieła; poddać się formule fikcjonalności i wziąć za rzeczywiste to, co jest jedynie zakotwiczone w języku. Jest to próba odzyskania siły opowieści, która pauzuje czas; wyrywa go spod władzy ekonomii i sprawia, że lektura staje się wydatkiem nie na miejscu, bo bez wyraźnej wartości dodatkowej. Zawodowy czytelnik z pewnością oburzy się na tę próbę pięknego kłamstwa, które przywraca realność mimetycznego desygnatu, tymczasem to właśnie tam uciekła publiczność. Można ją odnaleźć wśród pamiętników, biografii, wywiadów-rzek – gatunków rozdzierających swoje znakowe życie i odsyłających do realności poza samymi sobą. Taki krąg czytelniczy opierałby się, jak przypomina staruszek Roland Barthes, „nie na wspólnocie wiedzy, ale na współudziale w języku”[6]. W przypadku pracy, która ma nieredukowalny wymiar społeczny i nie w mniejszym stopniu „pracodawcę zlecającego zdobywanie wiedzy, żeby się wzbogacić”[7], skok w bok z instytucji Tekstu i przypomnienie, że „największym błędem filologów jest przekonanie, że literatura została stworzona dla filologów”[8] wydają się dawać nadzieję, iż strach i niepewność zatrudnienia umożliwią coś innego niż uległość. Błędem byłoby to lekceważyć.

Co ta szczególna kombinacja produkcji i reprodukcji nadziei, strachu, radości i smutku, rozłożona nie tylko na pracę produkcyjną, ale także stosunki społeczne, radość z przyjaźni i współpracy, oznacza dla literatury? Jak przejść z kontemplacyjnego stosunku wobec rzeczywistości do melancholii twórczej, odzyskującej nasze zawiedzione marzenia i pogrzebane idee?  Kiedy nie udaje nam się zmienić tego, kto rządzi, ośmieszamy go w karnawałowych tańcach, humorze publicystycznym czy ulicznych grafikach. Walka klasowa jest w większości walką metaforyczną. Czasami jednak, zaczynając od metafor, nowe praktyki transformacyjne powoli i nieoczekiwanie wkraczają między nas.

Doskonałym przykładem fortunnej realizacji takiego modelu jest powieść Johna Williamsa „Stoner”. W książce Williamsa brakuje tego, co wielu uznałoby za centralny punkt widzenia na współczesny uniwersytet, czyli ekonomii politycznej. Amerykański wykładowca i pisarz nie jest jednak nieświadomy presji finansowej, która pogrążyła uniwersytet w kryzysie. Jego opowieść polega na rozważeniu, co dokładnie znajduje się w kryzysie. Co rozumiemy przez uniwersytet i jak ta idea łączy się z jego instytucjonalnym rozwinięciem i historią?

William Stoner urodził się, pracował i zmarł – tak można by streścić książkę Williamsa i nie byłoby to nadużyciem. Jest to historia o chłopaku, tytułowym Stonerze, pochodzącym z zubożałej rodziny rolniczej, który zostaje wysłany na studia agronomiczne. Nie trwają one jednak długo, ponieważ uczestnictwo w fakultatywnych zajęciach z historii literatury angielskiej budzi w nim pragnienie oddania się bez reszty literaturze. Zmienia zatem kierunek studiów, po kilku latach broni doktorat z literaturoznawstwa i otrzymuje stanowisko adiunkta. Łatwość z jaką Stoner otrzymuje etat na uczelni z całą pewnością sprawia, że czytający to młode doktorki i równie młodzi doktorzy przecierają oczy ze zdumienia, ale cierpliwości – po krótkiej i całkiem obiecującej karierze uniwersyteckiej, nasz bohater staje się powszechnikiem akademii. Przegrywając zakulisowe wydziałowe spory personalne, stopniowo zostaje zepchnięty w niepamięć zawodową i rodzinną.

Publiczny spektakl uniwersyteckiego upadku powraca więc jako dramat prywatny. Zawarte w młodości małżeństwo nie kompensuje niepowodzeń naukowych; narastająca frustracja żony, w wyniku niespełnionej obietnicy wymarzonej podróży do Europy, odsuwa ich od siebie. Okoliczności różnorodnych walk symbolicznych Williama Stonera mogą posłużyć nam jako ilustracja kapitalistycznej logiki kulturowej, która „zdarła ze stosunków rodzinnych ich tkliwie sentymentalną zasłonę̨ i sprowadziła je do nagiego stosunku pieniężnego”. Cytat ten pochodzi z dobrze wszystkim znanego „Manifestu Komunistycznego” z 1848 roku i dziś brzmi nieskończenie bardziej prawdziwie niż w czasach Marksa. Kryzys symbolicznej organizacji ludzkości spowodowany odejściem od obrzędów inicjacyjnych z młodości w dorosłość wprowadził zamieszanie, dodajmy, głównie wśród mężczyzn. To właśnie mężczyźni gorzej wypadają w nowoczesności, dla których służba wojskowa była procedurą wyznaczającą próg dojrzałości. W książce Williamsa obserwujemy stosunek akademii wobec toczącej się I wojny światowej. Stoner jako jeden z nielicznych nie zaciąga się na ochotnika do wojska; wraz ze starszym profesorem literatury zapewniają się wzajemnie o powinności uczonego, polegającej na pielęgnowaniu tego, co przekracza granice narodowe. Decyzja o niewyruszeniu na wojnę zawiesza więc naszego bohatera w limbie. Nie odnajduje się już w powojennym świecie, dla którego nie jest już dłużej młody i jednocześnie nie jest jeszcze dorosły. Pozostaje mu waloryzacja mądrości przypisywana doświadczeniu uniwersyteckiemu.

Powieść Williamsa o uniwersyteckim amatorze – w najlepszym tego słowa znaczeniu – stała się bestsellerem dopiero po pięćdziesięciu latach od jej pierwszego wydania w 1965 roku. Źródeł tego nowego życia możemy się jedynie domyślać, ale kuszące jest sugerowanie, że tekst ten najpełniej wyraża tęsknotę części kadry akademickiej za humboldtowską ideą uniwersytetu. Niesłabnący pęd za rankingami bez względu na wartość społeczną, brak koherentnego projektu intelektualnego, podporządkowanie uniwersytetu produkcji korporacyjno-państwowej elity, zamykanie „nierentownych” wydziałów humanistycznych, trudność w znalezieniu ekonomicznych i politycznych form, które zarówno uznają globalnie połączony świat, jak i zapewniają możliwość lokalnego samostanowienia – długa lista współczesnych przygnębiających doświadczeń domagała się pewnego profesora-bohatera. Dobrze ilustruje to sytuacja, gdy w imię sprawdzonej i weryfikowalnej wiedzy Stoner nie zalicza egzaminu podopiecznemu swojego kolegi z powodu oddania powierzchownie napisanego referatu. Student ten nie tylko odmawia naniesienia poprawek na swój esej, ale oskarża naszego bohatera o kierowanie się pozamerytorycznymi kryteriami. Kiedy później Stoner ma zostać członkiem komisji dokonującej oceny projektu doktorskiego tegoż studenta, szybko dociera do niego, że konfiguracja sił uczelnianych nie podziela jego wymagań wobec „ludzi uniwersytetu”.

Nie powinna nas zastanawiać postawa Stonera, ale brak poparcia ze strony reszty kadry. Dlaczego tak jest? Czy chodzi o to, że brakuje im woli i przenikliwości, by otworzyć alternatywy i aktywnie je realizować? Raczej nie, humanistyka pełna jest światów wyobrażeniowych. Nie chodzi też o to, że akademicy nie są niezadowoleni z pogorszających się standardów edukacyjnych albo nie narzekają na uwłaczające warunki pracy. Są niezadowoleni i narzekają. Głęboko zakorzeniony indywidualizm konkurencyjny sprawia, że kolektyw nie jest ich zmartwieniem, dlatego wizję uniwersytetu jako instytucji roszczącej sobie odpowiedzialność za całość społeczeństwa uznają za bardziej nieprzyjazną niż tę, którą forsują przeciwnicy Stonera. Każda sugestia dotycząca niewykonywania biurokratycznej pracy albo oprotestowania rozporządzeń uniwersyteckich menedżerów spotyka się z nerwową reakcją pod patronatem hasła „żyj dobrze z władzą”. Należy zrozumieć, że relacja między władzami uczelni a pracownikami nie jest relacją partnerską, przyjacielską. Nie ma tutaj znaczenia, że rektor był kiedyś naszym kolegą z roku, a z dziekanem grywamy w każdą niedzielę w piłkę – w stosunkach produkcji pracownicy i pracodawcy mają swoje role do odegrania. Przed nieprzyjemnościami ze strony kadry instytutu nie uchroniła naszego bohatera wieloletnia przyjaźń z dziekanem wydziału, który wciąż powtarzał, że „ma związane ręce”, przyglądając się z boku upadkowi swojego kolegi.

Trudno jest oddzielić brudne codzienne praktyki uniwersyteckie od wielkich metaforycznych znaczeń, które tak swobodnie przenikają się z emocjami i przekonaniami na temat akademii

Trudno jest oddzielić brudne codzienne praktyki uniwersyteckie od wielkich metaforycznych znaczeń, które tak swobodnie przenikają się z emocjami i przekonaniami na temat akademii. Chociaż możemy rozsądnie dążyć do interweniowania w ten proces „przerabiania siebie”, a może nawet do uzyskania jakiegoś jasnego poczucia natury naszego powołania, nie możemy wyjść poza dialektykę i wyobrazić sobie, że nie jesteśmy osadzeni i ograniczeni przez instytucjonalne światy i środowiska, które już stworzyliśmy. Jedną z ciekawszych scen powieści jest wymiana poglądów doktorantów na temat przeznaczenia uniwersytetu.

Uniwersytet to jest szpital psychiatryczny. Jak to się teraz nazywa? Bezpieczne schronienie dla skrzywdzonych, cierpiących i niepogodzonych z życiem, zakład dla nieudaczników, dom spokojnej paranoi. Żeby daleko nie szukać́: my trzej to uniwersytet. Z zewnątrz nie widać, ile łączy nas ze sobą, lecz wystarczy, że my wiemy. Chyba aż za dobrze. (…) Dla takich jak my wymyślono akademie: dla przegranych i wyrzutków[9].

Choć cytat ten można odczytać jako zarzut wobec akademii o bycie socjalną i tożsamościową siatką bezpieczeństwa dla outsiderów, to tak naprawdę stanowi on jeden z jego warunków przetrwania. Włączanie w swoje szeregi badawcze osób wykluczonych nie tylko rzuca wyzwanie dominującym paradygmatom, oddaje sprawiedliwość wszystkim tym, którzy urodzili się po „niewłaściwej stronie historii”, ale przede wszystkim pozwala zrozumieć konflikt dziejący się poza salą wykładową. Piękny komentarz o tym znajduję u Étienne’a Balibara:

Abyśmy mogli uchwycić i zrozumieć ten konflikt, nie można go po prostu studiować i badać z daleka. Musi on wejść w nasze przestrzenie nauki i wiedzy poprzez obecność jego rzeczywistych aktorów, chyba że badacze wyruszą, by ich odnaleźć (na przykład w „dżungli” lub w „dzielnicy”). Jak mógłby to ująć Foucault, musimy wyprowadzić nauczycieli, studentów i badaczy, a wpuścić aktywistów, aktywnych obywateli oraz protestujących z gilotynami lub bez. Trzeba wprowadzać szansę wypowiedzenia się w tych samych miejscach, które do tej pory były zarezerwowane dla uprzywilejowanych. Bez względu na to, jak trudne może to być zadanie, musimy to zrobić.

Do tego też sprowadza się heglowskie twierdzenie o wolności jako uświadomionej konieczności: nie jest tak, że te niezbędne reformy muszą się wydarzyć – wcale tak nie musi być, możemy dalej tkwić w tym samym, ale kiedy już podejmiemy odpowiednie kroki, zobaczymy, że było to jedyne rozwiązanie. William Stoner, pomimo możliwości objęcia funkcji dyrektora instytutu anglistyki i wprowadzenia reform, takiego kroku nie podejmuje – robi to za niego ktoś inny. Powoli miażdżony przez biurokratyczną machinę, umiera samotnie na raka otoczony jedynie książkami. Nie wydaje się jednak, że mu to przeszkadza. Biorąc do ręki pierwszą i jedyną publikację swojego autorstwa, „niezbyt się tym przejął, że książka jest zapomniana i nikomu niepotrzebna; pytanie o jej przydatność zawsze byłoby prostackie. Nie miał złudzeń co do tego, że odnajdzie siebie w tekście, już powoli płowiejącym; lecz nie mógł zaprzeczyć, że zawarł w nim cząstkę siebie, którą druk przechował i chowa na zawsze”[10].

Historia Stonera to poruszająca opowieść nie tylko o przegranych sprawach, ale o literaturze wyrywającej nas z kręgu naszych przyzwyczajeń. Zadanie, którego podejmuje się Williams, polega nie tyle na uprawdopodobnieniu fikcji, co pokazaniu, że prawda ma strukturę fikcji. W tym konkretnym lustrze literatury, czytający „człowiek uniwersytetu” miał rozpoznać swoje własne doświadczenie – swój własny los, któremu trzeba się przeciwstawić. Chciałbym wierzyć, że tylko fikcja może nas uratować, ale wymaganie od niej tak wiele, przy jednoczesnej świadomości z jaką łatwością jest ona nadużywana, jest odrobiną desperacji. Literatura jest ważna, ale nie aż tak ważna. Być może Terry Eagleton ma rację, kiedy mówi, że szukanie ratunku w sztuce jest symptomem naszej opłakanej kondycji, a nie jej rozwiązaniem. Typy literackie, co nie jest zaskakujące, często przeceniały swoją moc, obciążając się presją, której nie są w stanie sprostać. Coraz częściej można usłyszeć, że uniwersytet jest ideą z datą ważności – nie wiemy jednak, czym mógłby zostać zastąpiony i jaka byłaby tego cena.

 

[1] E. Showalter, „Wydziałowe wieże. Powieść akademicka i jej źródło (cierpień)”, przeł. P. Majorowicz, „Nowa Dekada Krakowska” 2015, nr ½ (17/18), s. 7.

[2] I. Carter, „Ancient Cultures of Conceit: British University Fiction in the Post-War Year”, London 1990, s. 15, cyt. za: tamże, s.8.

[3] K. Marks, „Kapitał 1.1. Rezultaty bezpośredniego procesu produkcji”, przeł. M. Ratajczak, Warszawa 2013, s. 119.

[4] Zob. L. Waters, „Zmierzch wiedzy. Przemiany uniwersytetu a rynek publikacji naukowych”, przeł. T. Bilczewski, Warszawa 2009.

[5] Tamże, s. 36-37.

[6] R. Barthes, „To the Seminar” [w:] tegoż, „The Rustle of the Language”, trans. R. Howard, B. Blackwell, Oxford 1986, s. 332.

[7] J. F. Lyotard, „Postmodernizm dla dzieci. Korespondencja 1982-1985”, przeł. J. Migasiński, Warszawa 1998, s. 88.

[8] W. Bulst, „Bedenken eines Philologen”, „Studium Generale” 7, s. 321-323, cyt. za: H. R. Jauss, „Historia literatury jako wyzwanie rzucone nauce o literaturze”, przeł. R. Handke, „Pamiętnik Literacki” 1972, nr 63/4, s. 272.

[9] J. Williams, „Stoner”, przeł. M. Stroiński, Warszawa 2023, s. 38-41.

[10] Tamże, s. 334.

John Williams

„Stoner”, przeł. Maciej Stroiński, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023, s. 352.

Łukasz Bat
filozof, literaturoznawca.
redakcjaKarolina Kulpa
NASTĘPNY

recenzja  

Wracać wciąż do wraku

— Zofia Jakubowicz-Prokop