fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Trafił mi się ostatnio taki owoc o niskim zwisie. Kwaśne winogrono, po które jednak decyduję się podskoczyć. Minęły mało-wiele dwa felietony, ten jest trzeci, odkąd namaściłam się na felietonistkę i przyjęłam na siebie personę młodego krytyka-kłótnika (chociaż kłótnię wywołałam właściwie dopiero jedną). Pewnego dnia powstała ze mnie rzecz, o której nie wiedziałam, że we mnie jest – i zamrugałam oczami, jakby wyskoczył ze mnie kocur. Kwaskowym owockiem jest fakt, że taki właśnie kłótnik nieproszony sam przez się namaszczony (alias młody krytyk) pojawia się jako figura w tekście Macieja Jakubowiaka „Czy możemy się już nie kłócić”. Nie jest to wprawdzie figura centralna, ale moim zdaniem całkiem istotna dla wywodu. Pisze się tam jakby o mnie, to odpowiem z wnętrza, z mojego twardego stołeczka młodej krytyczki. Stołeczek jest twardy i niełatwo na nim usiedzieć, ponieważ, jak dowiaduję się z tekstu Jakubowiaka, dopóki nie należy się do grupy Wielkich Bejów Krytyki Co Się Dochapali, jest się zmuszonym do pewnych asekuracji: „W ogóle prawda, uniwersalizm i obiektywizm to są narzędzia tych, którzy nie mogą liczyć na swoją pozycję, ludzi takich jak ja sprzed 11 lat, kiedy publikowałem swój pierwszy tekst w «Dwutygodniku». Tacy ludzie muszą czepiać się czegoś, co jest niezależne od nich, więc sięgają po wartości, które są deklarowane, nawet jeśli wszyscy wiedzą, że nie są praktykowane”.

Nim jednak wyrozumujemy sobie czego według Jakubowiaka czepia się młody krytyk, trzeba zaznaczyć, że stosunek autora do młodych krytyków pozostaje co najmniej bezpiecznie dwuznaczny. Przeczytamy wprawdzie, że „[z] tego powodu najlepiej czytać młode krytyczki i młodych krytyków. Nie mają nic do stracenia, ale wszystko do zyskania, i dlatego przypominają nam czasem, na przekór temu, jak jest, o tym, jak być powinno” – lecz na tym stwierdzeniu fragment o młodzieży się kończy. Ponadto wizja Jakubowiaka dotycząca tego jak powinno być rysuje się przez cały tekst diametralnie inaczej, niż to jak miałaby wyglądać krytyka młodych. Właściwie więc nie ma możliwości czytać tych słów o młodej krytyce w inny sposób niż jako dobrodusznego westchnienia nad młodocianymi kłótnikami, których świat jeszcze łudzi. Natomiast kłótnik prędki do bitki, gdy o nim piszą, choć trzeba najpierw pokazać, jaka ścieżka doprowadziła autora do usadzenia mnie i potencjalnych innych basałyków na tym twardym stołeczku i co ten stołeczek zatwardza.

Po co się wyzłośliwiać?

Na szczęście i tak mogę przejście tą ścieżką rozpocząć od raportu z twardego stołeczka, bo tekst Jakubowiaka otwiera fragment o złośliwości. Do złośliwości przyznaję się bez bicia, że złośliwa jestem celowo, szczerze i z tytułu pisania felietonu. Jednak sama złośliwość to jest dość szczególny tryb, z którego krytycy korzystają zazwyczaj świadomie. Poza tym złośliwość wcale nie jest nieodzowną częścią krytyki negatywnej. A szachrajstwo i szkopuł właśnie w tym, że tak naprawdę Jakubowiak zaczyna swój tekst nie od złośliwości, a od krytyki negatywnej, która to przestaje mu się jawić jako sensowna. Tę pierwszą wspomina autor najpierw jako posypkę na argumentach, czyli tak jak powinno być, bo wyzłośliwiać się dla gimnastyki sama nie zalecam – bo i po co? Natomiast dalej złośliwość zostaje właściwie zrównana z krytyką negatywną, przejmuje w niej władzę nad merytoryką, o której autor zdaje się zapominać, kiedy pisze, że „jak się poznaje ludzi twarzą w twarz albo nawet głaszcze ich psy, to potem jakoś głupio wypisywać w prasie złośliwe rzeczy o ich pracy”.

Chyba jeszcze łatwiej można złowić autora na wędkę, gdy wprowadza stary motyw krytyków jako niespełnionych pisarzy: „W ogóle w tych wszystkich frazesach o krytyce może się kryć sporo prawdy. W końcu trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś czytał tyle książek, żeby o nich pisał, ale nigdy nie chciał napisać swojej”. Mimo że to drugie zdanie brzmi trochę jakby miało być ironiczne, to tylko takie udaje, bo w kolejnym akapicie okazuje się, że w rzeczy samej autor napisał książkę ergo był wcześniej niespełnionym pisarzem. Łapię Jakubowiaka na wędkę, na przynętę podmianki (niestety dokonanej na niedużej tekstowej przestrzeni, więc co bystrzejszy się połapie) krytyki na wyzłośliwianie się: „Ta świadomość, że ktoś mógłby potraktować moją książkę tak, jak ja traktowałem inne książki, potrafiła być paraliżująca już wtedy, gdy pisałem, ale kiedy moja książka trafiła w ręce krytyczek i krytyków, przeraziłem się już nie na żarty”. „Potraktować” to znaczy zinterpretować ją i skrytykować? Z początkowych partii wynika, że tak, natomiast zgroza autora sugeruje, że ten element krytyczny gdzieś się po drodze gubi i zostaje tylko ta jadowa posypka.

Poglądy czy co kogo gniecie

Nim jednak nastąpi przewrót kopernikański, który trochę uzasadni, dlaczego Jakubowiak aż tak obawia się tych jakichś procedur krytycznych – cokolwiek sobie pod ich postacią wyobraża – następuje rant na krytykę z gatunku „nie jest to szanowany zawód”. Ba, powiem więcej – nie jest to zawód, bo za zawód się zazwyczaj jednak coś zarabia, Jakubowiaka natomiast bardziej interesuje, że z krytyków jajca robili sobie Sterne i Camus. Natomiast okazuje się to tylko rant-dojazdówka, która dowozi nas do horyzontu poznania, ponieważ autor kwestionuje w ogóle możliwość uzasadnienia jakichkolwiek opinii: „w największy popłoch wpędzała mnie zawsze sprawa dla pisania krytyki zasadnicza, choć zasadniczo nierozwiązana, mianowicie: czym uzasadnić swoje oceny?”. Trochę wgniata mnie w twardy stołek fakt, że na poparcie tej tezy i aby pokazać konfuzję z jaką się mierzy, Jakubowiak formułuje szereg potencjalnych pytań, które mógłby zadać książce, żeby ocenić, czy jest dobra czy też nie: „Dlaczego? Bo wykorzystuje, powiedzmy, zgrane konwencje, żeby odtwarzać zachowawcze poglądy społeczne. To już jakieś uzasadnienie, ale czy to samo w sobie jest złe? Może to świadoma strategia, zamierzone unikanie dystansu, celowe powtórzenie? I co sprawia, że powtórzenie miałoby być gorsze od oryginalności? Czy nie istnieją ludzie, którzy uważają inaczej?”. Zasadniczo to jeżeli krytyk coś w ogóle ma do roboty, to chyba właśnie odpowiadanie na te pytania; jeżeli rozgląda się strapiony za uzasadnieniem, to zalecam zajrzeć do książki, o której akurat pisze.

Pominę kwestię że odkąd z niebiesiech zniknął Bóg to trudno w ogóle coś uzasadnić, bo jest to zagadnienie dręczące krytyków co najmniej od XIX wieku i zasadniczo konieczne do podjęcia w każdym tekście metakrytycznym[i]. Aż boję się podsuwać autorowi takie pytania, dlaczego kij włożony do wody wygląda jak złamany, a złamany wcale nie jest, albo co sprawia, że zakładamy, iż grawitacja nie przestanie działać za minutę albo dwie, bo redaktor „Dwutygodnika” mógłby już nigdy nie wstać z łóżka. Pominę również wrzutkę, że język to dzikie mięso w swojej dzikiej materialności i robi właściwie co chce – skoro tak to dlaczego autor w ogóle zakłada, że ktokolwiek przeczyta jego tekst i zrozumie o co mu chodzi, a nie zatrzyma się na oglądaniu czarnych kształtów na białym tle. Nie można jednak puścić płazem podstawowego silnika napędowego tekstu Jakubowiaka, a mianowicie: „Czy ocena książki nie zależy więc od tego, jakie początkowo przyjmie się założenia? Od wyznawanego światopoglądu, popieranej polityki, wyobrażeń o naszym miejscu w kosmosie i założeń dotyczących tego, co to w ogóle znaczy, że się jest?” i dalej: „wreszcie dziś jedyne, co można uczciwie powiedzieć, to że jakaś książka jest kiepska z jakiejś ściśle określonej perspektywy. «Jak dla mnie: do niczego»”. Tutaj zusammen do kupy skleiły się rzeczy, których fuzja grozi niebagatelnymi konsekwencjami, bo sama jest niebagatelnie błędna.

Poglądy czy też założenia zostają tutaj połączone z pozycją podmiotową, ową „ściśle określoną perspektywą”. Nie bez znaczenia jest też moim zdaniem, że autor używa słowa „założenia”, bo semantyka podpowiada, że można sobie założyć tak albo siak, a można też inaczej. Problemem staje się tu samo zagadnienie czym są poglądy. Poglądy, powiedziałby kto bez dłuższego namysłu, to zbiór przekonań o tym co jest prawdziwe, dobre, złe, jak zorganizowany jest świat, jak mógłby być lepiej, ale to również coś, co sprawia, że książka czy dowolne inne dzieło jest wartościowe und so weiter. Czy ma to wpływ na nasze opinie, również o książkach? Oczywiście. Czy jakkolwiek wiąże te opinie z pozycją podmiotową? Absolutnie nie. Poglądy zazwyczaj mają to do siebie, że dotyczą czegoś więcej niż nas samych, uzasadniają się czymś więcej niż tym, w którym kącie pokoju, na jakim stołku siedzę i że jestem B.R. Co więcej, w moim interesie jest przekonać innych, że tak jest, bo uważam, że to prawda. Mogę się mylić, mogę zostać przekonana, że jest inaczej, ale w żaden sposób nie zmienia to statusu poglądów. Wizja Jakubowiaka „zamknięcia się w bańkach naszych poglądów politycznych” nie tylko zabiera kłótnikowi jego nieodpłatny chleb, ale po pierwsze przekłamuje to czym poglądy są (i taka jest też moim zdaniem funkcja posługiwania się terminem „założenia”), a po drugie anuluje sensowność dzielenia się tak rozumianymi spostrzeżeniami czy jak tam zwał. Czemu kogoś ma interesować co mi się wydaje, bo jestem B.R., skoro on z konieczności B.R. nie jest.

Zatem dyskutowanie  w wizji Jakubowiaka jest równie sensowne jak spieranie się z psem, że widzi na czarno-biało, bo jest psem, albo spieranie się z kimś, kto patrzy na stożek od dołu, czy jest okrągły, skoro dla kogoś, kto patrzy z boku jest trójkątny. I analogicznie: że dla kogoś coś jest jakieś, bo jest młody, stary, jest kobietą, mężczyzną, jest B.R. czy M.J. Autor na swoją zgubę nie poprzestaje jednak na wizji pięknego różnienia się w naszych podmiotowych pozycjach, a brnie jeszcze w stwierdzenia, że sam proces przekonywania i uzasadniania, nawet w oderwaniu od tej krzywej wizji poglądów, jest niemożliwy i spaczony. Ze stwierdzeniem, że kultura zmusza nas „do połączenia odruchowej oceny (że coś mi się podoba albo nie podoba) z intelektualnym wysiłkiem (ale dlaczego?)” zgodzę się chętnie, ale  również to stwierdzenie zostaje szybko stracone – przez wniosek, że ten intelektualny wysiłek to ostatecznie jakby oszustwo, chwyt i manipulacja. „Dorabiamy do naszych odruchów poważne racjonalizacje” – pisze Jakubowiak. Między „dorabianiem” a „połączeniem” jest jednak znacząca różnica, zwłaszcza gdy jako analogiczny przykład pojawia się dziecko, które uzasadnia, dlaczego powinno zjeść coś słodkiego. Ponadto te „odruchy” okazują się zależeć od rzeczy takich jak, że „czytało się (…) przy kiepskiej pogodzie, (…) nie dostało się tamtego dnia premii, (…) wydawca wydrukował (…) zbyt małym fontem albo do PDF-a wkleił nachalny znak wodny, (…) pojawiła się w nich [książkach] postać przypominająca kogoś, kogo nie znosimy”. Mówi to dużo o opinii Jakubowiaka na temat wartości jakichkolwiek ocen krytycznych i kompetencjach samych krytyków. Oceny są zupełnie arbitralne, nie dają się rozumieć inaczej niż jako impresje, na które ma wpływ mnóstwo niezwiązanych z samym dziełem doznań.  Mogą one być interesujące wyłącznie jako opis tego, jak się krytyk tak generalnie czuł, gdy czytał/pisał – a nie wiem kogo miałoby to interesować. Krytycy natomiast nie są w stanie oddzielić znaczenia dzieła od wszystkiego innego, a więc w ogóle nie są w stanie o znaczeniu nic powiedzieć.

Natomiast autor sam osłabia rozmach swojego przewrotu, skacząc między poziomami ontologii poglądów a (tak to nazwijmy) socjologii dyskusji. Bo generalnie nie można niczego uzasadnić, więc nikogo przekonać, ale czasem jednak można przekonać, tylko trzeba do tego dobrej atmosfery. Tu już się robi trochę klimat Tony’ego Soprano, bo okazuje się, że przekonać kogoś do czegoś można tylko kiedy „osobista więź staje się ważniejsza niż jakieś tam poglądy”. Once you are in this family, there is no getting out, co przynosi chyba dość niespodziewane konsekwencje, nawet dla zwolennika pluralizmu, dialogu i demokracji liberalnej. Paradoksalnie Jakubowiak nieeksplicytnie i chyba nieświadomie zawraca na rondzie wprost do przekonywania jako chwytu i manipulacji, tylko w jego wizji wszystko jest w porządku, jeżeli dochodzi do tego więź i zaufanie, pies trącał jakieś tam poglądy. Po stronie złoli występuje za to mansplaining, natomiast w takim układzie chyba wolę żebyśmy się wszyscy już wyłącznie mansplainowali, bo to uwzględnia chociaż jakąś formę przekonywania i posiadania poglądów.

Czego tu się chwycić?

Pozwolę sobie też wskazać listę chwytów, którymi autor obudował swój wywód w taki sposób, że potencjalnemu krytykowi mogłoby się wydać, że polemizując z Jakubowiakiem wkracza na niebezpieczny grunt. Chwyt pierwszy to powołanie się na swoje pochodzenie, blok w Żorach i syndrom oszusta, który będzie towarzyszył osobom bez zaplecza kulturowego wyniesionego z domu, jeżeli nie porzucimy paradygmatu przekonywania. Kto powie, że się nie zgadza, może zostać uznany za mało empatycznego względem przeszłości autora i w ogóle osób mniej uprzywilejowanych.

Chwytem drugim jest utożsamienie przekonywania z mężczyznami, którzy wyznaczają co jest literaturą, a co nie[ii]. Warto zauważyć, że problem przesunął się z krytyki literatury do demarkacji, co w ogóle jest literaturą. Znowu więc potencjalnemu krytykowi odruchowo tak głupio się nie zgodzić, bo jeszcze będzie musiał stanąć po stronie krytycznych zasuszonych rodzynów. Natomiast to, że się z poglądami zasuszonych rodzynów nie zgadzamy nie implikuje, że problem leży w poglądach jako takich, że poglądy to męska rzecz, więc są złe.

Chwyt trzeci to zastrzeżenie, że literatura – a zwłaszcza poezja – nie zmienia świata. Zgadzam się z tym – nie zmienia, chociaż znajdą się tacy, co powiedzą inaczej, natomiast ta kwestia niekoniecznie ma związek z możliwością i pożytecznością wygłaszania o niej jakichkolwiek sądów. Nie przeszkadza to również twierdzić, że „politycznym” zadaniem literatury jest nie tyle zmienianie świata, co dostarczanie wiedzy o tym jak świat jest zrobiony albo snucie wizji jak mógłby się zmienić. Ale żeby mogła ona to zadanie pełnić, musimy być w stanie wygłosić o literaturze jakieś stwierdzenia, próbować dotrzeć do jej znaczenia.

Chwyt czwarty to pomieszanie krytyki komercyjnej i tej, niech już będzie, niezależnej – pomieszanie, które jeszcze samo w sobie można uznać po prostu za szkopuł w obserwacji autora (niemniej duży szkopuł). Zatrząsa się jednak pode mną nieszczęsny stołek, kiedy to przeoczenie prowadzi do stwierdzenia, że to dominująca ideologia mediów i rynek „wymaga wyrazistych emocji i jednoznacznych stanowisk”. Owszem, na pewno rynek chętnie konsumuje emocje i jednoznaczne stanowiska, ale też kwaśno patrzyłabym sobie w twarz, gdybym jak autor doszła do wniosku, że jego wcześniejsze teksty, ich retoryka, ale co gorsze oceny w nich zawarte, były formułowane wyłącznie w celu dostosowania się do rynku i mediów. Ponownie świadkujemy jednak saltu logicznemu: autor twierdzi, że skoro rynek może wpływać na to, że krytyk formułuje mocne opinie, albo „rozdmuchuje” emocjonalność, to z konieczności wyrażanie jakichkolwiek mocnych opinii jest ukłonem w stronę rynku i mediów. To grubo ciosane stwierdzenie rozpada się na parę problemów. Po pierwsze: aż dziwne, że wpływ rynku na formułowane opinie, stojący w tym wnioskowaniu wyraziście jak czarna krowa w kropki bordo, nie rzucił się autorowi w oczy jako problem w tej implikacji. Problemem mają być według niego opinie jako takie. Po drugie: problematyczny jest sam zestaw „wyraziste emocje i jednoznaczne stanowiska”. Emocje w tekstach krytycznych mogą być użyteczne, jeżeli towarzyszą wskazaniu na konkretne problemy. Stanowiska mają to do siebie, że raczej są jednoznaczne, co nie oznacza, że nie mogą być złożone, zniuansowane i nieredukowalne do stwierdzenia, że coś jest dobre czy złe. A w takim wypadku ani emocje, ani stanowiska nie sprzedają się już tak dobrze.

Chwyt piąty to zagranie kartą złej sytuacji materialnej autorów i autorek, która oczywiście jest faktem, i na którą niezgoda jest w pełni uzasadniona Krytyka jednak zostaje tu przestawiona jako działanie przeciwne do walki o lepszą pozycję materialną twórców, czy wręcz podsycane przez kapitalistów antagonizowanie się prekariatu literackiego; jako „gra pozorów, służąca odciąganiu uwagi od spraw zasadniczych i przerzucaniu odpowiedzialności na tych, którzy i tak dają już z siebie wszystko”. Dlaczego miałoby to być antagonistyczne – trudno stwierdzić, ale rozumiem, że lepiej pisać: może nie są to najlepsze wiersze, ale autor/ka jest biedny/a, więc mu/jej to wybaczmy.

W oczekiwaniu na wygodniejsze krzesło  

Dobrze, że to kocur, a nie kocurek, bo napęczniał  jak po deszczu (a nawet dostał śródtytułów). Dajcie mi natomiast jeszcze jeden wydech na końcówkę. Z końcówki tekstu Jakubowiaka wynika bowiem, że krytyka negatywna jest ostatecznie po prostu brakiem dobrej woli, odmową „włożenia sił w to, żeby spróbować najpierw zrozumieć, co autorka czy autor chcieli powiedzieć”. Po pierwsze, nieuchronnie wynika więc z tego to, że krytyka negatywna to złolski świadomy wybór, zupełnie nie zainteresowany znaczeniem dzieła. Po drugie, zastanawia mnie, że autor jednak stwierdza, że trzeba wykazać się wolą zrozumienia, co autorka chciała powiedzieć, choć jeszcze przed chwilą utrzymywał, iż nie ma możliwości oddzielenia wszystkich przygodnych doznań czytelnika – tego, że mi niewygodnie na krześle i małych liter PDF-a – od znaczenia dzieła. Jednak to poszukiwanie znaczenia chyba się zdarza Jakubowiakowi jako wypadek przy pracy, bo ostatecznie, w wygłosie tekstu, wszystko rozgrywa się o to, czy mnie autor do tej książki zapraszał (bo czasem się okazuje, że nie) i żeby teksty o książkach były tekstami o tych, którzy te teksty piszą: o tym czy są B.R. czy M.J., czy mają wygodne krzesła, czy nie. Znaczenie tekstu, to co autorka sobie zamierzyła czy jakakolwiek autonomia dzieła, które nie powinno dać się czytać tak i siak w zależności od tego kto je czyta, mogą w tej sytuacji iść się doskonale bujać.

Ale może mnie do tekstu Jakubowiaka też nikt nie zapraszał. Może mam już odciski od mojego twardego stołeczka i nie umiem odróżnić czy to boli mnie kręgosłup, czy to, co pisze redaktor „Dwutygodnika”. Natomiast póki jestem młodym kłótnikiem, kocurem nie kutym jeszcze może na cztery nogi, muszę chwytać się obiektywności i prawdy. Jeszcze trochę – zdaje się mówić Jakubowiak – nadejdą dni, gdy się dochapiesz i nie będziesz musiała się takimi pierdołami przejmować, będziesz mogła sobie spokojnie pisać o tym, jak ergonomicznie twoje krzesło dopasowuje się do pośladków i jak to jest być B.R. No i rozwiązane będą wszystkie kłótnie i nie będzie więcej przemocy.

 

[i] Tu warto przywołać chociażby tekst Krzysztofa Uniłowskiego „Kukuryku! Krytyka Przeciw wspólnotom”, który dotyczy właśnie problemu uzasadniania i stronniczości krytyki.
[ii] Szkoda, że twórczość kobiet zostaje sprowadzona przez autora do pisania o swojej fizjologii, ale poza wszystkim, to nie wydaje mi się, żeby obecnie nawet taka twórczość była jakoś szczególnie dyskryminowana, a wręcz przeciwnie, cieszy się czasami bezkrytyczną aprobatą, jako transgresywna (wystarczy spojrzeć chociażby na recepcję „Heks” Agnieszki Szpili czy „Sezonu na truskawki” Marty Dzido).

Barbara Rojek
studiuje polonistykę i filozofię, pisze teksty krytycznoliterackie, redaguje „Mały Format”. Współzałożycielka Kwadratu Poezji Najnowszej na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie.
POPRZEDNI

varia proza  

Wielka radość w polskich domach

— Krzysztof Sztafa