fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Niechże zacznę od wielkiej powieści: w „Emancypantkach” Bolesława Prusa jest scena, w której dama klasowa, panna Howard, wtranżala się do gabinetu swojej przełożonej, mówiąc jednocześnie: „Przepraszam, że w taki sposób wchodzę”. Komizm wynika oczywiście ze samoświadomości, ale również z tego, że przecież zamiast przepraszać za to, jak wchodzi, niechże ona w taki sposób po prostu nie wchodzi. Czytelnik dodatkowo domyśla się sposobu w jaki Howard wpierniczyła się do gabinetu, głównie z tego powodu, że sama bohaterka za ten sposób przeprasza. Przytaczam ten fragment polonistycznego klasyczka ponieważ za równie absurdalne jak przepraszanie za to, w jaki sposób się wchodzi akurat w momencie wchodzenia uważam kurtuazyjne przepraszanie za śmiałość krytyki, kiedy się coś krytykuje. Poza tym – podobnie jak w przypadku panny Howard – przeprasza się, albo raczej formułuje coś o kształcie zazwyczaj używanym w celach przeprosinowych, kiedy chce się podkreślić, że właśnie robi się to, za co się pozornie przeprasza. A kto broni w inny sposób wchodzić? Ale jak gdzieś tam nawijał Klocuch, fizyk raz żyje, więc trzeba wchodzić jak się wchodzi i za dużo o tym nie gadać.

Ta uwaga z gatunku meta-tematycznych i felietoniarskich wykwitła obok pytania o retoryczne wsporniki, które wjeżdżają jakoś z automatu, kiedy człowiek pisze coś, co może kogoś zdenerwować, kiedy wchodzi bez pukania. I wtedy chyba właśnie się pisze „wybaczcie śmiałość” albo coś podobnego. Mówię o tym wyłącznie po to, żeby w taki tryb nie wpaść. Inna sprawa, że  jednocześnie nie chcę ulec pokusie oddania udźwigu całego tekstu temu potencjalnemu bulwersowaniu – bo to droga na łatwiznę i obawiam się łatki, że na mocnych opiniach, jebaniu po wszystkim jak leci chciałam zbudować infrastrukturę tego felietoniarskiego spłachetka. A ja nie chcę jebać dla esencji samego jebania, jednocześnie mówiąc „przepraszam, że tak się ośmielam jebać”. Chcę komentować i się namyślać – z dowcipem, żeby lepiej wchodziło (czytelnikowi) i dla sportu intelektualnego (mojego).

*

Ale już do rzeczy. Raper Westside Gun powiedział kiedyś w wywiadzie, że jeżeli ktoś nie rozumie jego albumu „And Then You Pray For Me”, to ewidentnie po pierwsze nigdy nie był na Fashion Weeku w Paryżu, a po drugie pewnie niezbyt często przebywa w towarzystwie modelek. Zważcie na to i nie postępujcie, proszę, podobnie. Wstrzymajcie się z atakowaniem mnie za to, że piszę tu o slamie, a zbyt często na nim nie bywam (chociaż zastrzegam, że nie jest tak, że nigdy nie byłam na żadnym). Ale nawet jeżeli argument z nie-bycia-jak Westside Gun was nie przekona to właściwie nic takiego, bo tak naprawdę nie zamierzam pisać o slamie jako takim; ani o utworach i  występach slamerów, poezji ex-slamerów i slamowaniu poetów obecnych. W trakcie czytania może wam się zdawać, że to robię, natomiast mnie interesować będzie wyłącznie to, jak slam jest opisywany i przedstawiany w tekstach, że tak powiem, „teoretycznych”, których autorami są zazwyczaj osoby ze slamem związane (większości materiałów dostarczyła mi dopiero co wydana antologia „Slam poetycki w Polsce. Antologia wierszy i tekstów krytycznych”, w której – jak nazwa wskazuje – oprócz tekstów o slamie są też slamowe utwory[i]). Takimi tekstami skutkują też często inby i wkurwienia o slam[ii], więc wiem, że kwestia jest delikatna, ale z drugiej strony co mi może grozić, a pozastanawiać się chyba warto. Nie postuluję likwidacji slamu, nie pogardzam slamerami ani poetami z przeszłością slamową – jeżeli ktoś będzie chciał ze mną polemizować i pokusi go, żeby zatrzymać się na takich stwierdzeniach, będzie to znaczyło, że nie doczytał nawet do trzeciego akapitu, więc cześć i czołem.

Na Fashion Week w Paryżu pewnie nie pojadę i nie zrozumiem, ale może da się ryzyka-fizyka jeszcze przekonać do pójścia na slam i dane będzie mu  oświecenie? Fizyk z taką myślą zasiada więc do czytania o slamie. Od razu uderza go napięcie między stwierdzeniami o szalonej popularności slamu, a jednocześnie rzekomo odczuwanej wobec niego pogardzie. Bo przecież wszystkie miejsca na Sali Centrum Kultury Zamek w Poznaniu wyprzedały się na finał mistrzostw slamowych, a narracja nadal jest taka – choćby w tekście Bartosza Dłubały z antologii – jakoby slamem wszyscy gardzili. Spytam nieśmiało, cholera już popadam w te zakusy… spytam normalnie – skoro wszyscy gardzą, to kto te bilety wykupił? Po chwili sprawa przedstawia się jednak jaśniej: pogarda ta ma brać się właśnie z tej popularności, nie-elitarności, „masowości odbioru” slamu (co swoją drogą brzmi trochę jak jakieś oldskulowe  zarzuty pod adresem kina, bo w kinowej sali miejsc przecież też dużo…). Główną rolę odgrywa więc wskaźnik ilościowy. Domyślam się, że rzeczywiście np. jakiś Jacek Dehnel raczej nie zstąpiłby z samego szczytu elitarnego Zarządu Literatury Polskiej na coś popularnego, nie wcisnąłby w tłum swojej szpilki do krawata. Ale generalnie – przez analogię, w kwestii tego wskaźnika ilościowego –  niewielka liczba ludzi tworząca środowisko literackie nie przekłada się na jego elitarność (hermetyczność – owszem, ale to jest trochę inna rozmowa). Póki co żadna instancja nie kwapi się, by nam tę elitarność przyznać, więc próżny trud – gdyby był jakiś trud. A „masowego odbioru” możemy sobie co najwyżej życzyć. Lepiej jak jest więcej (jak nawijał Joka) – bo zazwyczaj jest mniej.

Więc to chyba nie tu leży problem. Nasuwa się zatem pytanie: kto slamem gardzi? Z tekstów z antologii oraz znanych mi mniej oficjalnych wypowiedzi zdaje się wynikać, że kochają go wszyscy poza literaturoznawcami, a nienawiść do slamu jest elementem reprodukowanej na (najpewniej) uniwersytecie ideologii albo, jak pisze Grzegorz Jędrek, „prądu estetycznego, który każe łączyć literaturę z technologią druku”. Swoją drogą, to nie ma w ogóle wśród slamerów zgody co do tego, co literaturoznawcy powinni zrobić wobec slamu: Jędrek powie, że powinni się nim czym prędzej zająć[iii], ale z drugiej strony Świerkowska-Kobus napisze, że slamu bez warstwy wizualnej interpretować się nie da, że jest on czymś odmiennym od literatury – już chociażby na poziomie specyfiki odbioru, konieczności uwzględnienia warstwy performatywnej. Czemu wymagać od literaturoznawcy, żeby się na tym znał? Jeżeli jednak postrzega się to w ten sposób, że „przywiązanie do druku” to tylko jakiś prąd estetyczny, który przygodnie zaczął dominować, to rozumiem strukturę tego zarzutu. Natomiast w takim wypadku po pierwsze, niech ktoś wskaże mi, proszę, jaki to tajemniczy prąd, a po drugie, skoro to kwestia prądów właśnie, to jak należy zdefiniować przedmiot badań literaturoznawstwa (przy czym oczywiście pod druk podstawiam sobie „słowo pisane”, bo zaraz ktoś mnie spacyfikuję argumentem z cyber-literatury albo innej insta-poezji). Ciekawie na tym tle brzmi fragment tekstu Jędrka, który aby udowodnić, że na slamach nie występują wyłącznie źli poeci, wykazuje że slamerzy mogą wydawać dobre książki (nie zaprzeczam żadnemu ze zdań, nie wiem czy zgadzam się, że zachodzi między nimi jakaś implikacja). Opisuje książki osób, którym zdarzało się albo nadal zdarza slamować (Urszuli Sikory, Patrycji Sikory, Wojciecha Kobusa i Opal Ćwikły). Pisze o tych poetkach i poetach, że ze slamu uczą się „uparcie poszukiwać komunikatywności”, mimo „wyzwań związanych z ograniczeniami druku”. No i w porządku, rozumiem, że – jak w przypadku Kobusa – tematem może być sama funkcja fatyczna wiersza. Natomiast to, że wiersz jest komunikatem, który bywa odbierany w różnych miejscach („w pociągu i podczas przesiadki na wietrznym peronie”, jak pisze Jędrek) i przez różnych ludzi, że ma jakieś stawki i że projektuje drogę docierania do swojego znaczenia, może być powiedziane chyba o każdym tekście na świecie. Ciekawy jest też rzekomo subtelny przeskok, jakiego dokonuje na samym końcu swojego tekstu Jędrek. Stwierdza bowiem, że punktem wspólnym wszystkich czterech książek jest „próba złożenia na nowo relacji międzyludzkich”; „zewnętrzne systemy społeczne są tu pieczołowicie przepisywane, oceniane i przetwarzane tak, by transgresja stała się pozytywną przemianą, a zwyczajność życia mogła obronić się przed niebezpiecznym i szkodliwym normalizowaniem i usystematyzowaniem życia społecznego”. Szacher-macher czuć na etapie transgresji stającej się pozytywną przemianą, ponieważ wiemy, że autor sugeruje, że coś się dzieje, choć nie do końca wiadomo co i gdzie. Gdyby założyć maksymalistyczną wersję tego stwierdzenia, to końcowe zdanie „takie efekty działania poezji slamowej, poezji w ogóle, literatury w całości przyjmuję z wielką radością”, wybrzmiewa jakby ta transgresja wyszła z wiersza do świata i coś się rzeczywiście stało. Natomiast, żeby zabezpieczyć się od zarzutu przepisania czyjegoś stwierdzenia ab absurdum, to w wersji minimalistycznej może to znaczyć tyle, że poezja działa, bo pokazuje jak mogłoby różnie być, a jak nie jest. Niejasność, która pozwala ten argument odczytać na co najmniej dwa sposoby, wydaje się być symptomatyczna dla stanowiska, że samo dostarczanie odmiennych wizji rzeczywistości jest sprawcze. Natomiast co się w związku z tym rzeczywiście dzieje, gdzie jest ta pozytywna przemiana – trudno wskazać.

Sprawy nie ułatwia też częste zastrzeganie przez piszących o slamie problemów z możliwością interpretacji slamowych utworów, ba, nawet więcej, znalezienia jakiejś wartości w slamowych utworach. Dłubała pisze że „być może wiele spośród utworów w subiektywnych ocenach nie posiada «wysokich walorów artystycznych» z uwagi na dosłowność (która jest konieczna, nawet dla sprawnych odbiorców poezji, by „ze słuchu” podjąć się zinterpretowania utworu), ale nie należy deprecjonować ich wielozmysłowości” – dużo się w tym zdaniu dzieje, ale rozumiem,  nieważne jak, ważne że trzepie. Jędrek przy okazji książek slamerów i książki Kobusa pisze też, „poeta slamer dobrze wie jak korzystać z ingardenowskiej maszyny miejsc niedookreślonych”. Być może więc jego zasługą jest to, że nauczył się tego przez wyparcie tej dosłowności, o której pisze Dłubała. Skojarzyło mi się to z uczennicą z mojej klasy w podstawówce, która recytując Ficowskiego „Ile ptaków nad głową się kręci, świergoczącą czeredą skrzydlatą” zaczęła wywijać dzikie młyńce rękami nad głową. Wielozmysłowo i dosłownie wszyscy wiedzieliśmy jak one się kręcą. Ale ważniejsze jest, że skoro te średnie walory artystyczne występują tylko w ocenie subiektywnej, to czekam na ocenę obiektywną chyba od samego Dehnela – jak może kiedyś jednak przyjdzie jako delegat Zarządu – albo od innej instancji wyższej.

Nie dotknęłam jeszcze w ogóle zagadnienia społecznej funkcji slamu. I od tego miejsca chyba wprost proporcjonalnie malejąco, do kolejnych pojawiających się opisów slamu w omawianej antologii, chcę mi się tego zrozumienia dostąpić. Okazuje się, że slam pełni, w zależności od autora, inną funkcję: Realizuje nowy projektu lewicowego skonceptualizowania rzeczywistości, tak żeby wreszcie było dobrze, jak u Jędrka, który pisze, że powstają dzięki niemu „tymczasowe wspólnoty podwyższonego poziomu empatii”; Staje się wyśnioną protezą demokracji liberalnej, ponieważ jak pisze Dłubała „Zgromadzona publiczność posiada pewne sprawstwo. W końcu, w oparciu o posiadane kapitały kulturowe i symboliczne, każda osoba egalitarnie może dać wyraz temu, «co ją wzrusza»”. Aspiruje do czegoś na kształt kręgu empatii, na który poszłaś niechcący ze znajomym aktywistą, bo w tekście Magdaleny Tyszeckiej przeczytamy „co ma spoken word do psychiki człowieka? Tyle co słowo, do ducha. Można powiedzieć, że nic, można powiedzieć, że wszystko (…) slam odkrywa przed nami nasze jawne sekrety [sic!], przywraca wzrok ślepym plamkom”. A już zaraz Dłubała pisze, że odbiór slamu jest tak niezwykły, bo „odbiorca może utożsamić się z doświadczeniem slamera przedstawianym w formie «Ja», które pozwala łączyć (w trakcie występu) podmiot liryczny z autorem, co znacząco wpływa na odbiór przekazu”; Ula Sikora zabiera nas w swoim tekście na familiarną wycieczkę nad morze do slamerów, by na końcu zapytać „Ciekawa jestem co o tym wszystkim myślisz? Jak ci tu było?”. Kiedy występuje niebezpieczeństwo, że będę musiała się z kimś utożsamić, bokami będą uchodzić ze mnie niemal wszystkie moje traumy, a ślepe plamki nie daj boże wszystko w sobie zobaczą, to projekt przekonania siebie samej do doświadczenia i zrozumienia ostatecznie upada. Wolę już iść do Jacka Dehnela, posiedzieć z nim na jego złotej chmurze w Zarządzie Centralnym Literatury. Fizyk raz żyje, ale taki rytuał, gdzie dostanę cudzą traumę do utożsamienia się w formie „ja”, a potem mnie zapytają jak mi z tym było – nie jest chyba nawet wart tych chwilowych nomadyczno-empatycznych przestrzeni demokratycznej sprawczości.

[i] Na początku kusiło mnie, żeby zacząć od pytania dlaczego tak spieszy się slamerom do wydawania „na papierze”, skoro, jak niejednokrotnie wskazują również w tekstach z antologii, slam to zjawisku jednokrotne, nieodłączne od sytuacji wydarzania się, wielozmysłowe, na które składają się wszystkie elementy występu slamera. Ale nie będę się o to czepiać, bo rozumiem potrzebę publikowania tych tekstów po prostu przez chęć archiwizacji. Nie jest to ekwiwalent występu, ale dla potencjalnych przyszłych badaczy pewnie cenny materiał. Chociaż fakt, że na ostatnich mistrzostwach slamowych w Poznaniu nagrodą miało być wydanie książki w WBPiCAKu (pisze o tym Dagmara Świerkowska-Kobus w wywiadzie „Nic, a na pewno nie slam”, opublikowanym w antologii „Punkty wspólne. Literatura między prywatnym a publicznym”), to już trochę inna i dużo bardziej dziwaczna kwestia.

[ii] Mam tu na myśli chociażby dyskusję sprzed prawie roku pod postem na Facebooku Grzegorza Jędrka, który był wyrazem niezadowolenia, że w ankiecie „Małego Formatu” podsumowującej rok w poezji żaden z krytyków i krytyczek biorących w niej udział nie wspomniał nic o slamie. Nie mówię, że mój tekst jest odpowiedzią ze schodów na post Jędrka, ale może być poniekąd podjęciem tematu.

[iii] Grzegorz Jędrek pisał też o tym w tekście „Hardcorowcy i casuale”, który był głosem w debacie „Plucie na centrum. Antyakademizm współczesnej krytyki literackiej”, która niemrawo rozegrała się na łamach „KONTENTU”. Przesunięcie według autora powinno się dokonać nie tylko w przedmiocie, ale i charakterze krytyki. Krytycy w wizji Jędrka, obecnie zniewoleni wpływem akademii i zamknięci w generowaniu wsobnych i niezrozumiałych tasiemców tekstowych, powinni nauczyć się lepiej grać w rynek i w media społecznościowe. Można by dużo powiedzieć o problemach z jak-powinno-być Jędrka, ale trzeba by najpierw się w wielu miejscach nie zgodzić z opisem jak-jest, ale to nie tu i nie teraz.

Barbara Rojek
studiuje polonistykę i filozofię, pisze teksty krytycznoliterackie, redaguje „Mały Format”. Współzałożycielka Kwadratu Poezji Najnowszej na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie.
POPRZEDNI

varia poezja  

Anekumena

— Wojciech Kopeć