Nie poproszono mnie wprawdzie o „cotygodniowe (a nawet codwumiesięczne – zgodnie z częstotliwością publikacji „Małego Formatu”) jebanie”[1] niczego, ale sama sobie pomyślałam, że dobrze by było mieć swój kącik, spłachetek do jebania i nie tylko. Fakt faktem, że „Mały Format” znajdował się przez moment w kryzysie braku felietonisty – dziękujemy Krzysztofowi Sztafie za wszystkie lata z „Ćwiczeniami z rezygnacji” – ale to przyczyna wyłącznie poboczna, acz również ważna. O co jednak chodzi? Po pierwsze: zacytowałabym szanownego rodzyna Irzykowskiego, pewnie z „Godności krytyki”, ale już bez przesady, natomiast rzecz w tym, że gdyby krytyczka miała etat i pensję, to mogłaby reagować na więcej rzeczy, powiedzmy „zamykać obieg”, dawać twórcom i twórczyniom odpowiedź, porywać się na jakieś syntezy i podobne ważne sprawy. Etatu, a nawet przyzwoitej stawki za zlecenia na razie nie ma, więc wymyśliłam, że felietony mogą być szczytem, na który obecnie mnie stać, bieżącej krytyki literackiej, reakcji, być może czasem bardziej napędzanych emocjami i też mniej zobowiązujących. Co nie znaczy, że nie mających zachęcać do polemik – w założeniu powinny zachęcać nawet bardziej.
Natomiast pisania felietonów też trzeba się nauczyć – stworzyć ten charyzmatyczny komentatorski głos, który rzeczywiście mniejszym nakładem pracy, a zwinnie i ze sznytem, jak kocurek po wąskim parapeciku, coś ciekawego orzeknie. Więc po drugie: może atrakcyjne będzie na poziomie meta- obserwować na bieżąco próby stworzenia takiego idiomu i trybu pisania, które pozwalają szybko, niedrogo i dowcipnie reagować, trochę zluzować analityczne majty, bez opuszczania ich do kostek, na rzecz sprawnego łapania zjawisk i problemów literackich. Już się pocę, czując okrutną pretensjonalność tego samodystansującego, starającego się jak najbardziej nie ironizować meta-wstępu (bo jakoś automatycznie sugeruje mi się ton dowcipnego ironisty typu „Tygodnik Powszechny”, co odnotowuję natychmiast w refleksjach nad formą felietonu), ale zaczynam! Poza tym sama forma felietonu obchodzi mnie nie mniej niż jego treść, więc wybaczcie i zdzierżcie, a dalej zobaczymy, co z tego będzie.
*
Najłatwiej zaczyna się ze złości. Przyczyną pierwszego odcinka jest więc zdenerwowanie na twórczość Urszuli Honek, która w 2023 roku zgarnęła Stypendium im. Stanisława Barańczaka (za tomik „Zimowanie”) oraz nagrodę Conrada za debiut prozatorski („Białe noce”). Swoją drogą, „Białe noce” to trochę rozwinięcie wierszy z „Zimowania” w opowiadania, więc jak kto woli – jest proza i jest poezja. Oczywiście, nagrodami literackimi nie ma co się aż tak przejmować, ale ten laureacki snajper sprawił, że tym dobitniejsza stała się potrzeba dojścia oraz wyrażenia, co mi w tym pisarstwie tak bardzo nie leży. Tym bardziej, że nikt jeszcze (pisemnie) nie wyrażał, żeby cokolwiek nie leżało.
Usłyszałam kiedyś od kogoś, że poezja Honek to poezja dla tych, którzy nie są zainteresowani czytaniem przez pryzmat zaangażowania, tylko czytaniem tak ogólnie, a w przypadku Honek można zaproponować czytanie poprzez łączenie formy z treścią jako dobrą metodę. Jakkolwiek miałoby się chcieć robić pierwsze, móc zrobić drugie albo próbować cokolwiek innego niż trzecie, wydaje mi się, że ten pokraczny wniosek jest wyprowadzony pokątną drogą z przesłanek, które poniekąd składają się na mój problem z tą twórczością. No więc sama zrobię salto i połączę formę z treścią.
Ogólnie mówiąc, wszystkie książki Honek są o wsi. Wieś znajduje się w sumie nigdzie, chociaż oczywiście występują jakieś znaki typu pekaes i nazwy miejscowości, ale chodzi o ogólną odrębność tego świata, co pozwala na bezkarne parcie w jego dziwny, ekscytujący klimacik. Tu już na pewno ktoś mnie złapie, że nie tylko pekaes, ale w „Sporyszu” jest na przykład widmo przeszłej wojny. Tak, to widmo wojny generuje w tomiku parę wspaniałych cytatów (postaram się stworzyć taki wykaz debeściaków): „jest ciemno, gdy / przychodzę do domu starej kobiety. rozbieram się przed nią, jak przed / dowódcą wojsk radzieckich albo przed tym, z którym łączyły mnie / wiersze i miejsce rozstrzelania”, cokolwiek by to miało znaczyć. Nie zdążę pewnie nawet tego wątku rozwinąć, gdy zapytacie mnie „zaraz, zaraz jaka dziwność?” Przecież to wybitnie realistyczne proza i poezja, czy nie czytałaś jak „wczesną wiosną skóry wirują w fekaliach”, jak podmiotka ma „brudne ręce od chronienia nienarodzonych myszy” (chciałabym wiedzieć jak się to robi i również dlaczego skóry w tych fekaliach…), albo jak zarzynają świnię w „Białych nocach”? Wiecie jak to jest, jak w jakimś brudno-estetycznym filmie, którego akcja dzieje się na wsi, nagle pojawia się szlachtowana kura i jakoś tak się dzieje, że te kurze flaki stają się całkiem estetyczne, a nadto podkręcają klimacik tej brutalnej wsi, życie się plecie ze śmiercią, ktoś się rodzi, by umarł ktoś. U Honek występuje moim zdaniem właśnie taki efekt szlachtowanej kury – jakaś atmosfera, estetyka, klimat, lekko wojenny, lekko świniobójczy. „Obcy mężczyzna przewala gnój”, a koty są niesione przez matkę do „ciemnej, gęstej gnojówki”. Dużo się też udaje autorce ukręcić takiego kontentu z tabu seksualnego, związanych z nim dziwnych instrukcji, zasad, które nic nie znaczą: „kiedy mężczyzna / całuje kobietę, trzeba zasłonić oczy. kiedy mężczyzna / dotyka kobiety trzeba schować się za szafę pod podłogę (…) / pójść do paryj, / znaleźć wydrążony kamień”, „co się ma między nogami to trzeba trzymać dla siebie”. Ale przecież powiecie, że Honek wplata również seksualność i cielesność w naturę (za pomocą takich wykwitów poetyckich jak „pachniała kobietą / która właśnie poczęła: rutą i ziemią” albo „może / pot mężczyzn ma zapach zwiędłych liści agrestu albo malin”), a poza tym, że pomieszały mi się instancje nadawcze i autorka sama tak o seksualności przecież nie sądzi. No właśnie, więc kto tak sądzi? Wracamy do tematu, gdzie i kiedy ta wieś: autorka podkreśla, że wszystko, co się dzieje, jest specyficzne ze względu na bycie właściwe dla jakiejś wspólnoty („mogłaś być wierna jak wszystkie kobiety od nas”), która ma jakieś zasady, jakieś mądrości (jak choćby to chodzenie po wydrążony kamień?) – i o tym w mętny, tajemniczy sposób opowiada. I znowu: są to jacyś ludzie – doprecyzowanie, czy ogólnie wszyscy, jacyś szczególni czy żadni sprawiłoby, że wymyślanie tego typu mądrości nie byłoby już zupełnie bez konsekwencji. Spodziewam się zarzutu, że ujmując to w ten sposób, prześlepiam całą treść tego, co bohaterowie rzeczywiście mówią. Wydaje mi się, że lepiej jednak tę treść prześlepiać. Co ważniejsze jednak, te sądy i poglądy pełnią raczej przedmiotowe funkcje rekwizytów, bardziej niż wskazują na ważność tego o czym są, bo są niedopowiedziane, wieloznaczne albo dość tekturowe.
Dodatkowo w tym miejscu z gnojowiska zaczyna się unosić metafizyczna woń. U Honek przeczytamy całą masę wrzutek, zdań, zobaczymy obrazy, które dość trudno uzasadnić w logice wewnętrznej wiersza czy opowiadania inaczej niż w ten sposób, że robi się nam nieswojo, nie wiadomo o co chodzi, ale na pewno o coś. Dziwni ludzie robią dziwne rzeczy, zamykają kota w sąsieku, żeby wysechł na wiór, albo brzoza przebija komuś płuco, „dziewczęca bielizna pobrudzona igliwiem” – nie dowiemy się jak i dlaczego, ale wierzymy, że to wycinek jakiejś spooky historii. Tę woń metafizyczną uwydatnia język, którym pisze Honek – oczywiście widać to najlepiej na przykładzie opowiadań. Konstrukcje składniowe mają imitować jakieś „wsiowe gadanie”, a są to dość przewidywalne, choć nie tak łatwo „namierzalne” zabiegi watowania wszystkiego pozornie archaicznymi czy nie-hochpolnische konstrukcjami, które jednak sprawiają wrażenie, żeśmy zostali w konia zrobieni: „Dom jak kurnik, taki, że gdyby się oprzeć albo kopnąć, to wszystkie deski poleciałby na ziemię”; „Jak się jechało ciężarówką…”; „Ale wtedy, ten raz co byłem, to nawet pamiętam, a z pięć lat może miałem”. Nawet nie mam jak uchwycić tego, co mnie irytuje w tej składni, bo to zazwyczaj jakieś jedno przestawienie, jeden przyimek. Oczywiście nie złapiemy Honek na tym, że się styrta poli (a szkoda), ale efekt jest podobny, tylko odporny na wychwycenie jako stylizacja. Autorka sugeruje, że coś naśladuje – a nie naśladuje nic. Oczywiście nie jest to zarzut o brak autentyczności – bo co to kogo obchodzi – tylko pytanie dlaczego bohaterowie muszą mówić jak mieszkańcy wsi z bajek dla czytelników „Krytyki Politycznej” (albo nie bajek, a nowych sposobów opowiadania o…).
Wracając do zasugerowanego trybu lektury formalno-treściowego – pomijając cały temat o ile można sobie jakikolwiek tryb lektury wtrybić – to wydaje się, że pisanie Honek może takie pomysły podsuwać. Na pytanie, dlaczego w wierszu/opowiadaniu znalazło się coś, zazwyczaj można odpowiedzieć wyłącznie, że wywołuje to jakieś odczucie, składa się na cały klimat tego świata i w sumie nic więcej. Dlatego jeśli kogoś męczy trybienie zaangażowane, to będzie mu się wydawało, że czyta sobie tak o – tylko że to „tak o” też ma swoje polityczne konsekwencje. Zdenerwowanie na Honek spoczywa w mojej szufladzie zdenerwowań razem z Pawłem Sołtysem i jego opowiadaniami o żyćku blokowiskowym; razem z płytą „Taxi” Łony, Koniecznego i Krupy, której nie ratują wplecione w całość wywiady z taksówkarzami, a wręcz wygląda to, jakby miało być zabezpieczeniem przed zarzutem o nieautentyczność. Pytanie o autentyczność jest tu drugorzędne. Co łączy te wszystkie projekty, to zainteresowanie tym jak inaczej, odmiennie widzą świat ludzie ze wsi, z blokowisk czy taksówkarze. Pomijając kwestię jaki cel ma mnożenie tych odmiennych perspektyw, może być to atrakcyjne artystycznie, poczytne i sprzedawalne, tyko wtedy, gdy odetnie się wszystkie systemowe uwarunkowania i zostawi tożsamość. Umożliwia to właśnie taka waniliowo-misjonarska egzotyka. Wyodrębnia bowiem jakąś zbiorowość, ale nie na podstawie realnych społeczno-ekonomicznych wyznaczników, a jakiś mętnych, metafizycznych, esencjonalnych przynależności. Wtedy ta grupa wydaje się nie egzotyczna, a raczej magiczna, uniwersalna i egzystencjalna. Przez to wszystko uchodzi jej na sucho[2], bo niczego ostatecznie wprost nie stwierdza i pozornie nic nie ryzykuje. A jeżeli się tak gra, jakby się nic nie ryzykowało, to jest troszeczkę podejrzane.
[1] Jak poproszono kiedyś Tomasza Pułkę, co ten był czynił w odcinkach „Lutowania wełny”.
[2] Dziwi mnie, że Antonina Tosiek, w swoim tekście o „Białych nocach” dla „Dwutygodnika” nie ma problemu z jednoczesnym powiedzeniem, że wieś to tylko „semiotyczny i estetyczny sztafaż” dla opowieści o ogólnoludzkich zagadnieniach oraz wskazywaniem, że stawką w książce Honek jest również „wyobrażenie o klasowej przynależności i identyfikacji peryferii”. Książka Honek ma według Tosiek być przeciwieństwem romantyzowania i infantylizacji wsi, a moim zdaniem właśnie to się w niej dzieje.
studiuje polonistykę i filozofię, pisze teksty krytycznoliterackie, redaguje „Mały Format”. Współzałożycielka Kwadratu Poezji Najnowszej na Uniwersytecie Warszawskim. Mieszka w Warszawie.