Spotykamy się dopiero w tydzień po naszej romantycznej schadzce na czacie. Raz, że nocowałem poza domem i wyjeżdżałem do Wołomina, dwa, że chciałem poczekać na to prawe oko, żeby mi się wreszcie do końca otworzyło, a trzy, że ona sama nie wychodziła w międzyczasie z żadną konkretną inicjatywą. Wiedziała, że mam jeszcze do zrobienia ostatnie poprawki z tym swoim głowopodobnym odrostem, więc pewnie wyczuła, że wolę to wprzódy załatwić. Oczywiście, byliśmy w kontakcie i spowiadaliśmy się sobie ze swoich dni mniej bądź bardziej wylewnie, ale niczego nie proponowała, przynajmniej nie w realu. Nie miałem jej tego za złe; uznałem, że zdaje się na mnie i już.
Raz nad ranem (wypadał czwartek) odczytałem wiadomości wysyłane przez nią między pierwszą a drugą w nocy, wszystkie w odstępie piętnastu minut: najpierw „śpisz już?”, później „szkoda”, a na koniec „buźka”. Kochane. Śniły mi się akurat jakieś pościgi w wielkim mieście za oceanem. Uciekałem przed złowrogim gangiem, którego herszt nosił turban i prążkowaną kolczugę. W czerwonym kabriolecie wykręcałem ósemki na parkingu wielkiego dyskontu. A może to ja byłem tym hersztem? Bandytą w slipach. Wszystkim nam śpiewało słońce. Przypominało trochę logo Nirvany – tego boomerskiego zespołu z poprzedniego stulecia. Nic z tego nie miało żadnego znaczenia i nad ranem nie chciało mi się w tym grzebać.
Widzimy się przy Hali Mirowskiej za półtorej godziny. Ma blisko, wystarczy, że zjedzie windą w dół i przetnie skrzyżowanie. Wybieram się tam przez wieczność, zakładam różne swetry, zmieniam spodnie, przed lustrem dobieram elementy garderoby, chodzę zafrasowany i odpalam fajkę od fajki. Marcin przygląda mi się, ale nie dopytuje, gdzie wychodzę. W ogóle wygląda na jakiegoś obrażonego. Czy o czymś zapomniałem? Pewnie już się wszystkiego domyśla. Trochę mnie to zniechęca. Nic nie mówi, a czuję, że mnie ocenia. Wystarczy, że jest, że siedzi przy kuchennym stole z kubkiem herbaty. Przez ścianę słyszę, jak siorbie. Robi to na pokaz i z przekory, po prostu żeby zająć wobec mojego wieczoru jakieś stanowisko. Działa mi to na nerwy. Mówi, że na dniach zaprosi do nas tę swoją Zosię. Mam być gotowy. Fantazjuję sobie, że spotykamy się u nas we czwórkę na kolację i jest normalnie. Że ja z Marcinem gotujemy, a one przychodzą z kurtuazyjnym winem albo jakimś deserem: obleśnie słodką wuzetką czy wymęczonym sernikiem, które sobie ironicznie już po wszystkim dojadamy. Tymczasem zapalamy w kominku prawdziwy ogień, podłużny stół nakrywamy obrusem. Jest przytulnie, rozmawiamy o czymś wesołym i krzepiącym, wszyscy czują się dobrze, wszystko wszystkim smakuje. Po kolacji jesteśmy ociężali, więc odpalamy z rzutnika wspólny film i dopijamy wino. To coś niezobowiązującego, jakaś wysokobudżetowa produkcja, coś o miejskich gangach i ich dwóch hersztach, jednym w turbanie, drugim w slipach. Wtedy wchodzi to ciasto, któreś z nas kroi je od niechcenia na nierówne kawałki. Potem rozchodzimy się do pokojów, śpimy jak zabici. Upływają tygodnie, Magda z Zosią zostają serdecznymi kumpelkami, ich relacja zaczyna żyć własnym życiem. Rok później o tej porze wyjeżdżamy wszyscy na wspólne wakacje, gdzieś na południe, do strefy podzwrotnikowej. I bawimy się tam przednio.
Po prawie godzinie eksperymentowania wkładam czarne spodnie, czarną koszulkę i czarny sweter, czarną czapkę, czarne martensy i czarny płaszcz. W szufladzie w przedpokoju znajduję skórzane rękawiczki, czarne, i je też zakładam, wsuwam na dłonie. Są fantazyjne, mógłbym w nich dusić swoje ofiary i nikt by się o mnie nie dowiedział. Na zewnątrz jest jakieś tysiąc stopni na minusie, Warszawa w śniegu i smogu to pierdolone piekło, trujący kołchoz. Biorę tramwaj. Na odcinku od Placu Unii Lubelskiej aż do Królikarni ulica Puławska wciąż jest rozkopana, ale przed sylwestrem zdołali uruchomić ruch na szynach.
Zbliża się wieczór, od dawna już ciemności. Jadę w zatłoczonym wagonie z widokiem na południową bramę do Śródmieścia – dziewięćdziesięciometrową wieżę handlowo-biurową, małpującą nowojorski Flatiron, a zbudowaną na podkładce i gruzach poczciwego Supersamu. Była to wspaniała, modernistyczna bryła, którą wszyscy powinniśmy opłakiwać jak zbyt wcześnie wygasłą gwiazdę. W kronikach filmowych sprzed pół wieku można zobaczyć, jak klasa robotnicza cieszy się z największego sklepu samoobsługowego w stolicy, jak rozsiada się w barze Frykas, jak degustuje europejską atmosferę lokalu, jak kontempluje róg obfitości handlu uspołecznionego i korzysta z życia. Kiedy na przełomie wieków klasę robotniczą i lud pracujący zastąpiła w stolicy napływowa klasa średnia, wieża wyrosła jako jedna z jej nowych wizytówek. Czy coś. Jebać ich, niech sobie tam w niej siedzą.
Wybija osiemnasta, łapiemy się i jesteśmy o czasie. Stoi, opatulona jak ja. Pod kapturem i za szalem owijającym jej twarz dostrzegam oczy i kawałek czoła. Uśmiecha się na mój widok, widzę to przez te wszystkie warstwy i zasłony. To nasze pierwsze spotkanie od czasu, kiedy przecięliśmy się w Świetlicy. Była wtedy późna jesień, przełom listopada i grudnia. Mimo wszystko jestem spokojny. Ona chyba też, skoro na przywitanie uchyla swój szal i całuje mnie w policzek. Z miejsca podaje mi rękę, zgodnie odbijamy w jedną stronę. Trzymamy się przez rękawiczki, ale czuję ciepło jej dłoni. Ludzie raczej pozostawali dziś w domach. Idziemy w stronę Centralnej, opowiadam jej o Wołominie. Że mają piękny kościół, że na tamtejszym betonowym Placu 3 Maja odlany z brązu papież nachyla się ku małej dziewczynce z warkoczykami, trzymanej przez rodzica. Lada chwila poleci do ojca świętego i obejmie go za udo. Warto się wybrać, mówię, i zobaczyć ten wariant polskiej radości. Przecinamy razem dworzec, a potem podziemne korytarze. Gdzieś po drodze mijamy wnękę, w której niedawno nocowałem, ale nie chwalę się tym Magdzie.
Żeby dostać się do warszawskiego fotoplastikonu, trzeba przejść przez dwie bramy i ropiejące podwórko secesyjnej Kamienicy Hoserów, która jakimś cudem bez większego szwanku przeżyła wojnę. I jest w tym mieście słynna właśnie dlatego, że przeżyła, że ocalała, poza tym nie może robić przecież większego wrażenia. Zawsze myślałem, że fotoplastikon to idealne miejsce na randkę, a co my ze sobą tutaj robimy, jeśli znowu nie randkujemy? Kameralne miejsce, ciepłe i suche. Przy kasie ściągamy płaszcze i nadmiarowe swetry, wszystkie zimowe warstwy. W małym lusterku poprawiam przyklapnięte włosy, ona podchodzi i mnie szturcha, żebym zrobił jej miejsce. „Nawet ładnie razem wyglądamy”, mówi do naszych odbić. Wyciąga komórkę i robi nam zdjęcie. Czuję zapach jej włosów, nowe perfumy – paczula i jakiś dym.
Pomieszczenie z fotoplastikonem to niewielka, utrzymana w przytulnym półmroku salka z miękkim czerwonym dywanem na parkiecie i ścianami pokrytymi elegancką boazerią z prawdziwego drewna. Żeby tu wejść, trzeba przedrzeć się przez masywną kotarę. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Już nie pamiętam, kto mi to pokazał. Urządzenie działa w tym miejscu nieprzerwanie od ponad wieku. To masywna, wysoka na ponad dwa metry owalna buda z dwudziestoma wizjerami, przed którymi można zasiadać na taboretach. Magda podchodzi do stanowiska numer trzy, ja siadam przy ósemce. Trafiliśmy akurat na prezentację zdjęć z przedwojennej i współczesnej Warszawy. Najpierw przed oczami śmiga czarno-biała stolica z lat dwudziestych i trzydziestych, a później już kolorowa, dzisiejsza. Automat co pięć czy sześć sekund przesuwa obrazki z wizjera do wizjera. Trójwymiarowe zdjęcia ukazują, jak to samo miejsce zmieniło się w ciągu wieku. To nawet na swój sposób ciekawe. Magda nachyla się lekko przy swoim stanowisku i na głos komentuje, co widzi. Włosy opadają jej na policzki, mam ochotę zaciągnąć je za uszy, ale coś mnie powstrzymuje. Skrzyżowała ze sobą nogi. Wygląda wspaniale, jej głos rozchodzi się po salce i miesza z brzękiem mechanizmu przesuwającego fotografie. Przed oczami migają nam miejskie landszafty, eleganccy ludzie z przedwojnia i brzydki współczesny tłum, fasady starych kamienic i strzeżone osiedla, parki z rozłożystymi drzewami i okaleczone, betonowe skwery. W czym jesteśmy gorsi od umarłych? Poza tym, że mamy słabszy styl. Wszyscyśmy zawsze tropili przeżycie.
(…)
*
Skóra jej szyi jest blada i gładka, moja przeorana wypryskami i bliznami. Wypukłe, plamiste bruzdy okrążają ją i układają się w coś w rodzaju chokera. Mieliśmy po tym czasie korespondencji sekretne porozumienie – zamówiła ubera i pojechaliśmy do niej.
Dochodziła dziesiąta, na poboczach opustoszałych ulic zalegały ubłocone zwały śniegu, który ścielił się grubo po chodnikach jak niechciane smarowidło – rozorany, przetrącony, popielaty. W samochodzie położyła rękę wysoko między moimi udami, jakby zamierzała rozpiąć mi zamek w spodniach. Wspięliśmy się po schodach na piąte piętro. Mówiliśmy niewiele. Kiedy otwierała drzwi, gdzieś z głębi mieszkania zaszczekał pies, którym miałem się nie przejmować. Przeprosiłem ją i wszedłem do łazienki, żeby rozsmarować ostatnie grudki ropy pod skórą szyi i w dwóch nabrzmiałych miejscach poprawić plaster. To było pilne, nie mogło poczekać. Umyłem ręce, spojrzałem na siebie. Wyglądałem nieźle, naciągnąłem jeszcze skórę przy prawej skroni, żeby pomóc ułożyć się powiece, nieco już oklapniętej. Pomyślałem, że to jest to, że pewnie lepiej już ze mną nie będzie. Bojler z wodą wydał z siebie dźwięk przytłumionego chlupotu.
Siedziała w swoim pokoju przy biurku – wąskim blacie, akurat na laptopa. Włączyła lampkę z czerwonym światłem, tym samym, które tydzień temu odbijało się na jej zdjęciach. Pomieszczenie mogło mieć najwyżej trzy metry kwadratowe. Naprzeciw biurka mieścił się duży, dwuosobowy materac z grubą kołdrą, a powyżej okno, wychodzące na fasadę banku po drugiej stronie ulicy. To tyle.
W fotoplastikonie było dużo zdjęć z sąsiedztwa, ten bank stał tutaj od zawsze. Powiedziałem jej: „Masz przytulnie jak w ciepłej dziupli”, na co prychnęła lekceważąco. Wstała z krzesła i przejechała dłonią po moich opatrunkach. Objęliśmy się i stanęliśmy naprzeciw siebie, czoło w czoło. Mógłbym oszaleć od tego zapachu, od jej policzków, włosów, od jej ust. Przez sekundę czy dwie szukałem w myślach jednej rzeczy, której w niej nie lubię. Wsunęła swoje udo między moje. Całowaliśmy się długo (…)
Krzysztof Sztafa
„Wielka radość w polskich domach”, WBPiCAK, Poznań 2024, s. 162. Premiera: 11 czerwca 2024 r.
ur. 1991, prozaik, okazjonalnie krytyk literacki. Członek redakcji „Małego Formatu”.