fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jestem chłonącą katodą!

Cykl tekstów wokół twórczości Adama Ważyka, w związku z 40. rocznicą jego śmierci. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty cyklu.

Otworzyła mi drzwi szatynka w perkalowej sukience. Nie kołysała się w biodrach i nie kołowała rękami, jak tamta Aniela spotkana na schodach, nietykalna panienka z peryferyj — śpiewająca „To wszystko, co mogę dla ciebie zrooobić, chłopcze”. Miała przybladłą cerę, twarz nieco znękaną; nie działo jej się najlepiej w tym domu, gdzie karmiono do syta, ale kazano czytać wiele godzin dziennie. Trzymała w zwieszonej ręce książkę, środkowy palec wetknąwszy między kartki. Nie nauczono jej, że powinna okładać książkę, zanim otworzy drzwi. Legitymizowała się, jak mogła, swoją pozycją w tym domu, a to przecież niepewna pozycja. Ryszard był od dziesięciu lat dojrzały.

Przypominała sobie lekceważący uśmieszek, widać już dla mnie pisany, ale że całe trzy lata ubiegły od czasu, jak odparowała nim na schodach moją zaczepkę, wolałem to od białych wierszy przekładów z Szekspira, któremi lektorka pani Malwiny miała mnie prawo przywitać.

Spytałem o Ryszarda i przebiegłem szybko przez stołowy, wielki pokój z wewnętrznemi schodami, po których szło się na górę do pani Malwiny. Szczególne urządzenie jak na dom czynszowy, te schody wewnętrzne. Nie oglądałem ich dano. Ostatnim razem, wychodząc od Ryszarda, musiał przysiąść w tym pokoju, aby odpowiedzieć na kilka pytań pani Malwiny dotyczących charakteru jej wnuka. Fotel staruszki stał wtedy o pół piętra niżej, niż zwykle; na ścianie wisiał jeszcze gobelin, stał koło okna ten sam patefon, co teraz, i Helena podeszła do instrumentu w najmniej odpowiedniej chwili.

Ryszard był wtedy naprawdę chory. Teraz siedział w ubraniu na krześle przed łóżkiem, które rozesłał, aby pielęgnować swojego chorego astrala, obrzydliwą hipostazę, wymyśloną dla takich osobników, jak on. Miał twarz owiniętą kilkakrotnie zwojem koronek. Skądby je wyciągnął, jeśli nie z kufra po matce? Usiłował wmówić we mnie, że koronka — właśnie brukselska — jest uznanym środkiem od bólu zębów. Wybrał okoliczności nie nadające się do sprzeczki o taki drobiazg. Miał do mnie jakąś ważną sprawę. Umyślnie zahaczył mnie wczoraj wieczorem w barze. Poznał mój odwieczny szalik przez szybę — doskonale pamiętał wszystko, co jego bliźni kiedykolwiek nosili — i wlazł, aby ściągnąć mnie na dzisiaj siebie; tylko w tym celu.

— Wczoraj przyjąłem cię na pierwszy rzut oka za szofera. Nie wiem zresztą, dlaczego.
— Mam do dyspozycji kilka aut — wyjaśnił. — Odkupiłem przedstawicielstwo opon.
— Łatasz kiszki i pokątnie sprzedajesz? — Nie rozumiem, dlaczego jesteś tak źle usposobiony. Mam akcje kalifornijskie. Zarzucono wszystkie kopalnie srebra, ale niech tylko kryzys się skończy, zobaczysz, jak skoczą w górę. Trzeba się będzie postarać.
— Pomyliłeś się, braciszku. W Kalifornji jest tylko złoto.
— Nieprawda!

Ścigał mnie wzrokiem, gdziekolwiek stawałem, a nie poruszał głową, nie obracał się na krześle — był to zresztą zapożyczony trik. Miał w oczach taki sam bliczek, jak kobieta na gobelinie w stołowym. Odziedziczył po matce ten gobelin. W dzieciństwie myślałem, że tkano to latami. Kobieta w krynolinie, w falbankach, w atłasie, wydekoltowana po przedziałek zasznurowanych piersi, wodziła za mną oczami, adorowana przez dwa bliźniaczo podobne charty, grała na gitarze. Ryszard, owinięty tak szczelnie, że oprócz oczu i nosa niewiele było widać, irytował mnie swoim sztywnym karkiem i temi koronkami, których próbował użyć, jak ludożerca wtykająca sobie do nosa bransoletkę. Instrument jego wisiał na kołku przy ścianie: skrzypce z dwiema strunami. Skąd miał ten grat i po co przechowywał? Czyhał tylko na zapytanie. Miał to, skąd miał, z kuferka matki, ale musiałem zanieść skrzypce pod okno i przeczytać na dnie Antonio Stradivarius 1715. Wyciągnął z bieliźniarki zaśniedziały tom encyklopedji. Data odpowiadała serji najcenniejszych instrumentów. W portfelu miał notatką z gazety. Czwarty z tej serji sprzedano przed wojną na wagę brylantów, piąty zaginął.

Miał w oczach taki sam bliczek, jak kobieta na gobelinie w stołowym

Przyjrzałem się skrzypeczkom.

— Napis jest na deszczułce przylepionej do dna. To jeszcze ocieka klejem.
— Nie twierdzę, że to właśnie ten piąty egzemplarz. Może to nawet nie jest oryginał. U nas do takiej rzeczy nie ma ekspertów. Trzeba człowiek z zagranicy.
Przeżuwa, jak krowa na pastwisku, swój cichy tryumf. Odwiesiłem.
— Gdzie podział się ten gobelin, który twój ojciec wygrał na filantropijnej loterji? Dawano ci za niego trzy tysiące, a wart był bez zająknięcia pięć razy tyle.
— Mam to jeszcze, tylko wisi gdzie indziej. Widziałeś dziewczynę? Mieszka u nas trzy lata. Maszeruje dookoła fotela mojej babki, czyta. To córka krawczyni. Dałem jej narazie ten gobelin, żeby zawiesił u matki w poczekalni. Zechce mi się sprzedać, to odbiorę.
— Kombinujesz z nią, od jak dawna?
— Nie będę paskudził własnego domu.
— Obwiązałeś sobie twarz byle czem, żeby zasłonić szczerbę. Wczoraj miałeś jeszcze wszystkie zęby. Kto cię tam zmacerował? Byłbym zadowolony, gdyby to ona.
— Wybiła mi ząb, warjatka. Sama przyznała, że bez powodu.
— Nie poskarżyłeś się babce?
— Wiesz doskonale, że nawet w szkole nigdy się nie skarżyłem.
— Dlaczego nie wyrzucisz jej na zbity łeb? Będziesz starał się urobić ją na swój smaczek.
— Po djabła mi do niej! Nie jestem łajdakiem.
— Nie oburzaj się, Rysiu. Byłeś pełen godności już wtedy, kiedy kazano ci łapać piłki za bramką. Będziesz obmyślał swoje genjalne świństwo latami. Nie zdążysz i pójdziesz do raju. Ty przecież wierzysz we wszystko. Pamiętam swoje niebieskie aniołeczki, przyklejałeś je do kajetów. Wtedy mówiłeś: zeszyt, teraz mówisz: krawczyni, ta pedantyczna poprawność nie opuści cię aż do śmierci. Nie chciałbym cię martwić, ale właściwie to nawet bez genjalnego świństwa nie pójdziesz do tego raju: za bardzo ci szło w dwadzieścia jeden. Wynalazłeś jakieś fiszki, sprzedawałeś mi to paskudztwo, pożyczałeś, djbali wiedzą, co jeszcze. Płaciłem za przegraną potrójnie. Dotychczas nie umiem wykryć, co to za kruczek. Takie drobne oszustwo zawsze wymyka się obliczeniom. Nie myśl tylko, że cenię w tobie spekulanta Wszystkie twoje brednie mają charakter tezauryczny i pokątny. Gobelin, Stradivarius, zdeprecjonowane akcje i łatanie kiszek samochodowych! Ta panna, którą babka przyjęła do ciebie, chociaż nie zapowiadałeś się na kretyna, nie pamiętam, jak tej pannie było na imię, ta panna twierdziła, że to ja jestem roztropniejszy. Poprzedniczka Anieli! Irytowały ją twoje dziecinne wybryki, a moich osobliwości nikt jej nie kazał śledzić. Starałem się, jak mogłem, nie naruszać jej opinji, zacząłem podszywać się pod pospolitą wyobraźnię. To trudna rzecz. Pod familjarność. Kopjowałem.

Nie spytał się nawet, skąd do mnie imię Anieli, tylko odburknął:

— W tych fiszkach nie kryło się żadne oszustwo.
— Wystarczą pozory oszustwa. Tyś je wprowadzał świadomie. Nie wykazywałeś wielkich zdolności do matematyki, za to lubiłeś konszachty z liczbami, być może tak samo bezinteresowne, jak twoja blaga, nie wiem!
— Dowód! Daj jakiś dowód!
— Na wagarach w parku liczyłeś drzewa.
— Nie wiesz, dlaczego? Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć. Liczyłem kasztany, czy po lewej stronie było tyle samo, co po prawej. Liczyłem i będę liczył! Lubię symetrję.
— Obcować z facetem, którego pojęcia estetyczne nie wykraczają poza symetrję, obcować z takim facetem jest bardzo przykrą sprawą. Nie interesowałbym się tobą ani chwili, gdyby nie to, żeś chował się u babki. Nie posądzaj mnie o sentyment, tu nie idzie o twoje sieroctwo. Zadawałem się z tobą ze względu na twoją babkę. Psiakrew, źle mówię! Po prostu dlatego, że miałeś babkę. To mnie intrygowało. Siedziała w fotelu, siwa, oparta o laskę, wspaniała staruszka! Brakło tylko na łasce niebieskiej kokardki. Powinna ją przewiązać jako znamię swojej epoki. Byłem chwilami tchórzliwym szczeniakiem, nie ośmieliłem się wyręczyć tak czcigodnej osoby, a to się potem zemściło. Trzy lata temu już nie wystarczyła mi kokardka. Pomyślałem sobie, że to byłoby w stylu, gdyby miała lektorkę. To ja namówiłem Helenę, aby zaprotegowała Anielę. Nie mam co ukrywać. Myślałem i o tobie. Chciałem skomplikować twoje wnukowskie życie.

Wysłuchał mnie cierpliwie, z góry przygotowany na to, że bardziej będę dbał o konkurencję, niż o prawdę. Zachował się tak, jak gdyby miał w zanadrzu dokument, którym mógłby obalić wszystkie moje inwektywy. Odwinął swój bandaż z koronek przed lustrem i zaczął obmacywać żuchwę. Sensacyjna wiadomość była w jego pojęciu atutem moralnym.

— Mój ojciec wrócił ze Stanów Zjednoczonych. Co ty na to?

Nareszcie rzecz zaczęła się wyjaśniać. Ten ojciec był z krwi i kości.

— Wrócił na stałe. Jest w Warszawie. Mam się z nim właśnie zobaczyć. Fatalna sprawa! Babka nie wpuści go do domu. Nie wie, jak jej o tem powiedzieć. Może przedtem dopuścić do konfidencji Anielę? Przecież to mój rodzony ojciec. Różni się ode mnie tylko o pół zgłoski. Pisze się Richard, ale czyta tak samo. Opowiadałem ci, może nie?
— Nawet za często. Pisze się Richard, a czyta Ryszard. Przywiózł te zdeprecjonowane akcje? Gdzie się podziały miljony, z których nie posyłał ani centa?
— Wszystko potracił. Przyjechał prawie bez grosza.
— To dlatego pani Malwina nie wpuści zięcia do swojego domu?
— Nie znasz okoliczności jego wyjazdu do Ameryki. To było dwadzieścia pięć lat temu. Pracował w banku. Wracał do domu o czwartej. Po obiedzie, coś koło piątej, powiedział do moje matki: „Znowu wypaliłem wszystkie papierosy”, zszedł do trafiki i więcej nie wrócił.

Wysłuchał mnie cierpliwie, z góry przygotowany na to, że bardziej będę dbał o konkurencję, niż o prawdę

Odkąd go znałem, to znaczy od wczesnego dzieciństwa, nie cytował niczyich słów oratione recta. Trzeba było aż tajemnicy rodzinnej i słów własnego ojca powtórzonych mu prawdopodobnie przez zmarłą matkę. Od niej też przejął gesty, któremi zainscenizował przede mną odejście ojca, tylko, że dosypał do melancholji zapożyczonej od matki ziarenko osobistego podziwu.

Dwadzieścia pięć lat temu, przedwojenne czasy; to jednak nie przeszkodziło mu zerknąć na zegar, tak samo zresztą przedwojenny, wciśnięty we wspólną powłokę drewnianą z termo- i barometrem. Oba zepsute. Ułożona właśnie w tej kolejności od góry do dołu, ta potrójna kombinacja wyglądał jak wizerunek mężczyzny po amputacji rąk i nóg, zredukowany do twarzy, krawata i gołego brzucha. Zerknął na zegar, a teraz na mnie.

— Po obiedzie, coś koło piątej.
— Właściwie dlaczego nie wrócił?
— Nie miał ochoty.

Tłumaczył sobie kaprysem wszystkie postępki ludzi bogatych, nawet ich funkcje fizjologiczne. W odniesieniu do jego ojca byłoby to antycypacją, bo Ryszard September-ojciec dopiero po kilku latach zaczął dorabiać się w Ameryce majątku. W chwili ucieczki był tylko znośnie uposażonym urzędnikiem banku. Nie miał oszczędności, ale pensyjka starczyła mu na pędzenie skromnego bytu z żoną i synem, i jeszcze jednym dzieckiem, gdyby miał zamiar je spłodzić, ani więc zbytek, ani nędza nie usprawiedliwiała tego braku ochoty. Obeszło się bez przełomowego momentu w życiu domowem, bez rodzinnych niesnasek. Z taką ucieczkę synalek nie umiał dać sobie rady. Był za to pewien, że zna moje apetyty, obiecywał sobie, że chętnie przyjmę awanturę jego ojca za objaw wspaniałego ryzyka. Perfidnie oszacował ją przez negację jakoby na miarę swoich zachowawczych pojęć moralnych. Jego opinja była ile prostsza! Widział w papierosach pretekst ułożony z góry, wzór swojej codziennej blagi. Ten epigon plagjował już dziesiątki razy swego ojca, którego nie mógł zrozumieć.

— Ścierwo zwyczajne a nie dziewczyna — mruczał, wtykając palec w szczerbę między zębami. Zachwycająca dziewczyna! Oberwał to za mnie Odpłaciła mu za tamtą zaczepkę na schodach, wykrętną, zasługującą dlatego na trzyletnie dąsy, a mnie z tej zamiany dostał się szczątek uśmiechu, z którego powinienem sobie dobrze wróżyć.
— Prosiłem się, żebyś zarezerwował sobie dla mnie dwie godziny. Moja babka przepada za tobą. Pogadajcie sobie, a ja tymczasem zobaczę się z ojcem. Wrócę, to może coś uradzimy.
— Dwie godziny… Myślisz, że tyle czasu wystarczy do wybadania twojej babki? Uprzedzam, że nie mam zamiaru pchać się w kabałę.

Nie słuchał, był już prawie za drzwiami. Zostawił mnie przed rozesłanym łóżkiem i Stradivariusem o dwóch tylko strunach, zdanego na ułomne myśli, o ile spóźnione? Przez dwadzieścia pięć lat była do napisania powieść o RS, aż do roku 1929, zanim krach na giełdzie nowojorskiej nie obrócił tego tematu w popiół. Zamknięto emigrację, zamurowano granice. Jedyne, co teraz mogło się zdarzyć temu RS, to spaść synalkowi na głowę, jak grad na kapustę. Będzie mu opowiadał o sobie wstecz, jak spekulował na giełdzie, jak nocował na klęczkach w nowojorskim przytułku, jak palił na okręcie w kotłach, jak wędrował przez Niemcy, kraj zielonych okienic, jak przekraczał granicę pruską bez paszportu między Aleksandrowem a Toruniem. Zakończy wielokropkiem. Dla odmiany zacznie od początku.

Zamknięto emigrację, zamurowano granice

Zszedł po obiedzie po papierosy i ćwierć funta herbaty, którą żona poleciła mu kupić przy okazji. Zestawi fakty, przypomni sobie, gdzie był, kogo spotkał, co odwlokło go o jeszcze jedną ulicę od domu. Ani na jotę nie objaśni, jak wyskoczył ze swojej stałej orbity. Były tam jakieś emocje, nie załapał ich za żywa. Gdyby miał umysł analityczny, nie przerzuciłoby go przez ocean. Byłby obracał się ruchem blaszanej frygi, jak ja w dzieciństwie, kiedy wdrapałem się na czwarte piętro bocznej oficyny, przebiegłem korytarz, ucieszony, że zejdę inną sienią, i z pierwszego piętra tej sieni wyjrzałem na asfaltowe podwórko, ogródek, wrzeszczącą dzieciarnię, a naraz pusty, kamienisty prostokąt, mur odwróconej tyłem kamienicy i pod tym murem bez okien trzy kobiety rzędem i chłopczyk. Jedna miała bluzkę czerwoną, druga miała fartuszek, trzecia ospowata. Stały, i chłopczyk stał nieruchomy, jak gdyby łykał bengalski ogień, ale nie podesłano mu pod stopy dywanu wędrownych kuglarzy, tylko trzy służące przytrzymywały go przed sobą i patrzyyły się we mnie jak w kodak. To nie był sen.

W tej samej chwili, kiedy się domyśliłem, że w sienie pod oknem stał prawdziwy aparat fotograficzny, Ryszard September-młodszy, który łatał kiszki, wrócił w swoim gumowym płaszczu z kaszkietem na głowie, aby pokazać, że nie wygląda wcale jak szofer.

Wyprowadził mnie do stołowego i, zanim wyskoczył z domu, tam, wobec Anieli, uścisnęliśmy sobie ręce, jak gdyby nigdy nic.

Zacząłem wspinać się po schodach, przede mną cichym krokiem Aniela. To już nie to, co wtedy. Na tamtych schodach siedział na parapecie okna, oglądał ją z góry, oglądał z przodu, słuchał — niedyskretny i nie uszanował zawstydzenia, tylko prosto z mostu: czy w tym domu nie ma drugiego podwórka? Teraz pokazywała nie więcej, niż miała ochotę pokazać, jedno tylko oko, kawałek nosa i ten właśnie kącik ust wykrojonych silnie, w którym wygrzewał się żal, że w górę i na dół zdzierało się tylko podeszwy. Nie zakołuje rękoma o, nie pokołysze. To wszystko, co mogę zrooobić, i karki jej uciekał z nad ramion do ciemnego przyczółka schodów.

Odłożyła książkę pod okiem pani Malwiny. Oko postarzało się, ucho nie. Cichutko, ale jak! Stanęła za fotelem staruszki, wspięta na palcach, a tam się dopiero kołysze, tam za fotelem można się nawet przebierać, patrzyła z politowaniem, że całuję pożółkłą dłoń o — tak, bardzo zaciekawiona, czy RS czytywał programy baletu, anonimowe obietnice, program wyścigów, rzeczy cenione przez mężczyzn, czy tylko kalendarz Pogotowia Ratunkowego. Dobrze jest także po obiedzie rozwinąć nad stołem gazetę i pogrążyć się w kronice wydarzeń. Rodził się wiek statystyki. Ziemia zamieszkana przez nowych mieszkańców — liczby. Prowadziło się wojny na Bałkanach, u Boerów, w republikach amerykańskich; szyby osuwały się w kopalniach, gazy dusiły górników; to wszystko było normalne, ale w ostatnich czasach jakiś kapitan, jakiś major wspinał się w aeroplanie na dwieście metrów, pogwizdywał, palił cygaro, trrrrach! W ciągu roku spadło ich więcej niż meteorów.

— Zostaw nas samych — powiedziała pani Malwina — Przyniosłaś popielniczkę dla pana? Nie krępuj się, miły, możesz zapalić. Nie troszcz się o o tę kawkę, młodziutka, nogi jej nie spuchną. Zamknij za sobą drzwi, nie podsłuchuj. Mnie dym nie szkodzi; proszę cię, zapal. Nie nakręcaj tam patefonu!

Rodził się wiek statystyki. Ziemia zamieszkana przez nowych mieszkańców — liczby

RS kupował papierosy „Gabinet” firmy „Noblesse”, po dziesięć sztuk w pudełku. Na murze czteropiętrowej kamienicy od tyłu wymalowana była wielkiemi literami reklama tej firmy. Nie bacząc na to, RS wymawiał po prostu „gabinet noblessa”, tak samo wszyscy kupujący w trafice i sam trafikant. Pierwszego papierosa wypalał na miejscu, a tamten, gadatliwy, jak to zwykle trafikant: „Czy pan w kurjerze o nowej katastrofie? Może to innych odstraszy, gdzie tam! Będą tak długo rychtować te aeroplany, aż postawią na swojem. Nasze dzieci podrosną i wszystkie będą latały jak ptaki, i wtedy dopełni się Apokalipsis. Tylko niech pan żonie tego, broń Boże. Nie trzeba straszyć kobiet. Jak żony zdrowe? Kłaniam. Z taką atencją, jak pan, do własnej kobiety, to rzadko kto się odnosi. Panny służące podziwiają, z całej kamienicy. Tego nie trzeba się chyba wstydzić. Pytam, jak żona, czy zdrowa?”.

Staruszka dopytywała o to samo.

— Dziękuję, pani Malwino. Twierdzi, że zdrowa, szczęśliwa i kwitnie.
— Wiem, że nie skłamałbyś. Pozdrów ją ode mnie, nie zapomnij. Myślę o niej częściej, niż o Ryszardzie, ale tego jej nie mów.
— Nie znam tych myśli, pani Malwino. Niepokoi się pani o Helenę?
— O ciebie, głupcze, nie o Helenę. Jest młodość prosta i gietka jak trzcina. Prostując się uderza w twarz tego, kto ją ugiął. Zapamiętaj to sobie. Taka młodość nie znosi starości, dlatego nie zapraszam. Zapamiętaj. A na jak cienkiej niteczce jej szczęście, tego i tak mi nie powiesz. Ryszardzie, nie jesteś jej wart!

Namacałem w kieszeni chrzęszczącą paczkę; ćwierć kilo herbaty w srebrnej cynfolji z ołowiu i żółtem opakowaniu. Takie same paczki układane w piramidkę, pałki cykorji, ziarenka kawy pod szklanemi kloszami, a do tego pęk bananów, po czemu sztuka? A jeszcze do tego wanilja pachniała, murzyn ją zbierał na plakacie i piękna bezczelna kreolka śmiała się za kasą. RS mrużył do niej oko, podziwiał także włochaty kokos, ale nie był pięknoduchem, nie nęciła go egzotyka kolonjalna. Obracał od niechcenia dla zabicia czasu blaszane pudełko cacao. Na jednej ściance poznał swoje ubranie, swoją twarz i wąsy, jakby dopiero co zdjął z nich bindę. Częstował tam kogoś w pociągu czekoladkami. Na drugiej, przebrany w biały fartuch sanitarjusza, niósł na tacy takie same pudełko, tą samą obwrócone ścianką, na której niósł na tacy takie same pudełko, tą samą obwrócone ścianką, na której…

Obracał od niechcenia dla zabicia czasu blaszane pudełko cacao

— Nie będę przeczył, pani Malwino, tylko że ja nie nazywam się Ryszard.
— Przepraszam cię, mój chłopcze.
Cyknęła.
— Wybacz, wybacz, ale nie składaj tego na karb starości. Zawsze nasuwa mi się to imię, kiedy podnoszę palec o — tak.
Ostrzegawczo.
— A pytał się chociaż o zdrowie Heleny?
— Nie, pani Malwino.
— To byłoby, widzisz, niedelikatne — komentowała z przekąsem — przypominać, że właściwie jemu zawdzięczasz Helenę, bo poznaliście się w tym domu. Każdy wołoduch ma swoje subtelnostki.
Potrząsnęła laską na znak, żebym przysunął się z krzesłem.
— Czy nie spostrzegłeś za szkolnych czasów u swego przyjaciela dwóch zadatków?
— Zbierał na wagarach kasztany. Ludzie pierwotni gromadzili kamienie, co według niektórych ekonomistów uchodziło za taką samą oznakę możności, jak obecnie u narodów cywilizowanych biżuterja.
— Czy nie spostrzegłeś pociągu do kłamstwa, obojętności wobec przyrody?
— Przesadzał, kiedy chciał się pochełpić tem i owem, przeinaczał nawet, ale nie zmyślał. Do tego nie był zdolny. Wycieczek nie lubił, wolał studjować mapę. Opowiadał, że jego ojciec ma zamiar wrócić do kraju.

Nie dosłyszała ostatnich słów. Uśmiechnęła się porozumiewawczo. Te same pytania, te same odpowiedzi. Trzy lata temu wypytywała mnie z troską, a teraz spełniała swoją powinność ostatkiem nawyku. Już wyszła z tych lat, kiedy dbało się o takiego wołoducha, jakim był jej wnuczek. Zamknęła się w autonomicznej strefie starości. Zamiast przesądów, albo dewocji, w tej strefie rozwijała się ciekawość rzeczy osobliwych. Zapędzała Anielę podczas przerwy w lekturze klasyków do czytania gazet, przeważnie dodatków niedzielnych. Chłonęła z jednakową gotowością każdą nowinę, byleby nie była to wzmianka o jej zięciu. Nic nie odrzucała; cokolwiek przenikło do jej umysłu, gromadziła na jednym planie, w błogim bezruchu, w czasie teraźniejszym. Z tą drobiną przesady mogłem powierzyć staruszce do konserwacji najdziwniejszy fakt z mojego dzieciństwa — bez obawy, że spyta, jaki wpływ na moje życie miał ten oleodruk, na którym figurowały trzy gracje pana fotografa i dany im w opiekę chłopczyk. Nie umiałbym na to odpowiedzieć. Ani wtedy nie podszepnął mi żadnej pokusy, ani teraz — po latach, tylko zalegał wyobraźnię i gnił. To nie to, co zobaczyć siebie w podróży, co zobaczyć swoje odbicie uwielokrotnione ad infinitum. RS zapomniał się i zamiast wrócić do domu poszedł w przeciwną stronę. W cichej uliczce gramofon ukryty za firanką załkiwał się głosem Anieli, pełnym chrapliwej słodyczy. Nie to wszystko, co mogę. Nie z café-chantant. Nie do powtórzenia. Syreny, wabiąc, śpiewały niewiadomo co. Odyseusz Tułacz Żyd to słyszał. Uliczka chciała także posłuchać. Otwierały się okna parterowych mieszkań, pokazywały, ile zbytecznych mebli mieszczanie gromadzą. Najczęściej widać było grzbiety odwróconych, siedzących za stołami w podmorskiej głębi swoich pokojów, ale niekiedy genjusz gramofonu, pomysłowy kramarz, wystawiał w tych oknach reklamowe popiersia: trzy sąsiadki tak bardzo przejęte, że nie mizdrzyły się nawet — tęsknota z bawetem fartuszka na piersi, pożądanie w czerwonej bluzce, dziobata zawiść — i chłopczyk, który był alegorją duszy.

Otwierały się okna parterowych mieszkań, pokazywały, ile zbytecznych mebli mieszczanie gromadzą

To dla staruszki. Dla Anieli, która czekała pod drzwiami, miałem Helenę. Trzeba to sobie powiedzieć. Nie jesteś jej wart, Ryszardzie, twoja paczka herbaty itd..

Zmrok zapadał, kiedy pożegnałem się z panią Malwiną. Aniela w tym zmroku snuła się pode drzwiami prawie na czworakach.

— Co pani zgubiła? Pieniądze?
— Obejdzie się bez pomocy. Wielkie pieniądze. Te akcje, które mu ojciec przywiózł. Najlepsze, co można było zrobić z niemi, to zgubić. Nic pani nie mówił staruszce o zięciu. Zabrakło odwagi?
— Nie moja rzecz. Dał pani te akcje na zgodę! Za co pani wybiła mu ząb?
— Za to, że rozdarł mi bluzkę. Tylko nie z łakomstwa. Zwyczajnie.
— Nie poszło mu wcale o piersi?
— Słyszy pan, że nie poszło! Zgubiłam obie piersi i teraz ich szukam. Zgubiłam portfel, dwie pary pantofli. Cztery tuziny chusteczek i cały kopę korali. Mało tego panu? No to jeszcze upadłam i kolano stłukłam. Podrzucił ktoś na tych schodach pesteczkę, na pewno Ryszard. Trzeba mnie było nosić na rękach jak żonę. Była okazja, czekała na pana, a pan to gdzie wtedy był?

Zebrała swoje papierki i, nie czekając wcale na odpowiedź, zbiegła po schodach. Daremnie uszczypała palcami suknię: słychać było tupot, ale nie szelest.

Usadowiłem się w stołowym. Wróciła tak rozpogodzona, że chyba tamto wisiało już na gwoździu. Przysiadła się, nawet zdjęła któryś pantofel jakoby za ciasny; wytarty chobot, w którym fruwało się nad schodami we śnie. Przestała gniewać się na mnie, a ja na Ryszarda, że zaszczepił jej swoją predylekcję do liczb całkowitych. Słaba szczepionka nie wydała mistyki. Za to złościła się na Szekspira, że kazano wciąż na dwa głosy przemłócać dialog kochanków z Werony. Zapędzała swoją ciekawość za kulisy, gdzie czeka Rozalinda, w której ten deklamator durzył się na początku pierwszego aktu, Roza, Linda, Loda, Liza, Ola, Alina, Ania o oczach, o ustach, o włosach, o piersiach, o nogach, o biodrach, o rękach, o stu epitetach. Naużywała przymiotników jak nieudolni poeci. Lektura ją męczyła. Męcząca lektura. Ryszard nie dawał jej spokoju. Niespokojny Ryszard. Miała też za fotelem pani Malwiny swoje laboratorjum chemiczne; dzisiaj, jeszcze przed bójką z tym dzieciakiem, zbadała łzę, która jej spadł na dłoń: tylko 5 procent słodyczy, reszta to żółć i żal, jak gdyby dawniej było inaczej. Dokuczliwa staruszka. Dawniej, jeszcze tamtego roku, można było nakręcać płyty o każdej porze, wzruszające i piękne melodje.
„Tamtego roku ja także miałem gramofon, byłem człowiekiem jak każdy” powiedział tamten do RS i tutaj dopiero się zaczęło. RS stał pod oknem i tamten stał pod oknem. Żyd w średnim wieku — rzemieślnik. Przybliżył rękaw do oka. RS powtórzył ten ruch. „Dzisiaj wyjeżdżam do Ameryki” powiedział Żyd. RS zapytał, jak się to robi. Nie trzeba przesadzać — narazie nie miał ani cienia zamiaru. Był pewien, że jeszcze się wszystko ułoży. Gramofon można kupić na raty. Myślał też na wszelki wypadek o innej pokusie, która mogła kryć się za powiewną firanką, o powabie głosu i wdzięcznie przegiętej tuby, głosu syreny oraz jej konchy różowej. To było, był. Snuło się jak mgła. Brakło mu dopingu.

— Helena założyła płytę, kiedy zobaczyłem ją w tym pokoju, ale skończyło się na niemej obietnicy. Spostrzegła w porę, że to byłaby okropna gafa. Właśnie pani Malwina brała mnie na spytki.
— Toście się tutaj poznali? — o czem już zresztą wiedziała z podsłuchu.
— Helena odsiadywała wizytę apatycznie, jak z obowiązku. Pomyślałem, że to jakaś krewna. Dopiero kiedy podeszła do okna, zacząłem wątpić.
— Półobrotem, nerwowo — dopowiedziała sobie Aniela i potoczyła oczami.
— A tam, przy oknie: „Powinnam iść do krawcowej”. Było w tem zawarte conajmniej: „Nie należę do rodziny”. Zaczekałem na nią w sieni. Ułożyłem sobie pretekst. Zapytam, jak często bywa w tym domu. To jednak nie był pretekst! Kiedy okazało się, że nie częściej ode mnie, z radości chciałem unieść ją wpół. Pozwoliła. Uplanowała sobie jeszcze przy patefonie, że powinienem czekać na schodach, kiedy krawcowa będzie na niej mierzyć.
— Pozwoliła?

To wszystko waliło się na nią za szybko: pogarda dla tego domu, tożsamość Heleny, nacisk na uraz, który wyniosła z poczekalni matki. Ta sama Helena podczas przymiarki spostrzegła w lustrze, jak starała się przemknąć przez pokój. Roześmiana Helena bez sukni, z podniesionemi łokciami, odrzuciła ręce tak pięknie, ale ten widok dla mnie przeznaczony nie sprawił jej satysfakcji, bynajmniej. Matka mierzyła; w ustach pełno szpilek; cisnęła główki końcem języka; ugięta w kolanach; i tak codziennie. Wolałaby czytać z ust Heleny: mizerne to od dzieciństwa, karmione razowcem i ostremi razami, niedokarmione, zdane na los szczęścia, takiego, co to wiesz. Bodajby nawet to było prawdą, byle nie fastrygować.

Matka mierzyła; w ustach pełno szpilek; cisnęła główki końcem języka; ugięta w kolanach; i tak codziennie

— Kiedy to było? Kiedy pozwoliła?
— W tym samym dniu.
— To pan tego, co? — zawołała głośno i klasnęła w ręce. Wypruła z mroku na schodami jakiś jaskrawy kolor. Zanim to się stało, za oknem ciepły deszcz pokropił. Deszcz był niebezpieczną dla RS okazją. Kobiety kręciły parasolkami raz w prawo, raz w lewo, stop, w prawo, stop, stopy po trotuarze trop trok, skakały nieuchwytne linoskoczki, tylko że tamte w trykocie koloru esperanto ze stopą grającą na linie już do ostatka napiętej, naprzemian wyrzucaną w powietrze, a te uchylały falbanek do pół łydki i dopiero wsiadając do dorożki, pokazywały całą pończochę czarną aż do zalotnej podwiązki, a to jak w operetce, obiecywały bliski kres wędrówki, rzucały adres, to było to, i ten jaskrawy romb światła: Ania! Ania! Staruszka stanęła na górze. Ania machinalnie skoczyła. Uchwyciłem ją w przegubie. Westchnęła oach — byle tylko stara nie usłyszała. Dla tamtej nastawić płytę to byłaby gafa i tyle. Odrobić z okładem, czego tamta nie śmiała, zatkać sobie uszy, a za to wydalą. Wnuk tylko czeka. Rozdarł mu bluzkę na piersi o, patrz, odnalazły się o, dla ciebie, chłopcze, unieś mnie wpół, będziesz krzyczał z radości: Ania! Ania!

Na górze zatrzasnęły się drzwi. Powiedziała sobie: dość. Zaczęła do mnie gadać tą samą indusrjalistyczną gwarą, której ja używałem, ale u niej to brzmiało inaczej. Mówiła jak córka dróżnika:

— Przewekslować na drugi tor, na to już za późno. Mogłam cię wtedy zabrać ze schodów, wiem, że mogłam! Byłbyś szedł teraz do tamtej sprawdzać, o ile tory oddaliły się w ciągu trzech lat, obliczać, jaki trzeba byłoby wykonać skok, ale to tylko na próbę. Nie skręcisz mi tem karku. Znam się na takich, jak ty. Muszę czytać sześć godzin dziennie, co wypisują dla pani Malwiny.

Po trzech latach miłości miała prawo mnie tykać.

— Ania! Ania! Siedzisz tam, ściereczko, i lelujesz z tym wyrodkiem.

Perfidna staruszka zamknęła drzwi dla niepoznaki, a teraz pełzła sobie w dół, czepiając się obiema rękami poręczy. Korzystała z praw odzyskanego na powrót dzieciństwa. Myliła niektóre osoby i zmyślała słowa, ale te omyłki miały sens bolesny, a zmyślone słowa brzmiały straszliwie, jak przekleństwa.

Trzeba ją było zaprowadzić do pokoju. Ania pobiegła. Zdążyła powiedzieć mi na rozstanie, żebym sobie poszedł i więcej nie wracał. Pantofel wzięła w rękę. Rychło w czas, odszukawszy swojego kopciuszka, przyniósł zgubiony chobot — teraz, po trzech latach, za ciasny. Szła ciężko.
Tym razem drzwi zatrzasnęły się na dobre.

Jaskrawy romb światła pozostał w mojej przytomności. Próbowałem odrzucić go od siebie i przylepić na powrót do schodów. Broniły się od tego gwałtu, skręcały jak harmonijka, a Ryszard nie wracał. Szepty i szepty. Staruszka w fotelu oparta o laskę, zrzędziła: „Nie będziesz korzystać z wychodni. Poszła do matki zanieść trochę grosza i wracasz jak od alfonsa. Wstyd, żeby taka młoda i i śliczna panienka, za którą każdy oficer przepada, rachowała sińce”. Tamta, zajęta gładzeniem swoich koronek, przebierała nogami, lilipucie pantofelki postawiwszy pod krzesłem na posadzce, która świeci jak lustro, i tylko co chwilę prostowała palcami wstążeczkę na lasce staruszki. „Ojciec wytrąbił flaszkę spirytusu i skatował”. „To pewno ojczym”, sprostował RS. Wyciągnął swoje papierosy. Poczęstował i podał zapałkę tym samym ruchem, który widział na blaszanem pudełku. Puściła mu na podziękowanie rozkoszną fimfę w usta. „Nie częstuj tej wygolonej p…… Powinna się szwendać po ulicy w chustce”. Drygnęła tylko wabikiem pod gołem ramieniem jak z porcelany i, roześmiana, przetoczyła fotel na kółkach do sąsiedniego pokoju. Pośpij, stara markizo. Za powrotem, we drzwiach, ujęła palcami z obu stron suknię, zaszeleściła. RS, lubisz falbanki? Rozsznurowała stan i chłodziła fiszbinowym wachlarzem półkuliste piersi uwięzione w atłasie. Umyślnie dla ciebie zeszłam z gobelinu. RS podrzucił pieniążek. Elastycznie, jednem wyprężeniem piersi schwytała w cienisty przedziałek, i uwiązł. Zagrała na gitarze: o Rozalindo. Nie było dużo tego grania i śpiewu. Dwa charty przyglądały się ich rozrywkom. RS, używszy sobie, wyszedł zadowolony. Zdążył jeszcze wrócić do domu, zanim żona zaczęła się niepokoić.

Umyślnie dla ciebie zeszłam z gobelinu

Nie wrócił, pojechał do Ameryki.Tego nie mogłem zrozumieć. Wyrwał się poza ostatni krąg domysłów, tam, gdzie już nie sięgał najbardziej rozrzedzony wypar mojej sublimowanej blagi i moich słabostek, odszedł ode mnie. Dlaczego zostawiłeś mnie, dziwny ojcze, samego u tych stopni poszerzonej rozpiętości — dążących na powrót do proporcyj sprzed laty?

Romb światła przylgnął do schodów na jedno mgnienie. Zaczęła schodzić swoim cichym krokiem, ale stopnie skrzypiały śmiertelnie. Była ciężka i silna, za rozdarcie bluzki wybija zęby. Kazała mi odejść, zostałem. Wolałem ją od drzew. Stały, kiedy ona szła. Gniazdo jaskółcze wisiało nad schodami, a tam pulsuje i ciepło się skupia, stamtąd ogarnie mnie dotyk, gniazdo jej ręki. Wolałem od ptaków i ryb. Śpiewała, wiła się w mroku jak piskorz. Szukała mnie omackiem. Gdzie masz tę paczkę herbaty, przyniosłeś? Wyciąłeś charta nożykiem, jednego Ryszarda, a drugiego ty! Wetknęłaś w usta niedopałek papierosa, wyklułeś jej oczy szpilką. Brakowało tylko tego, żebyś wpuścił kasztan między piersi, pociął twarz na kawałki i opluł gitarę. Wściekły szczeniaku! Nie pójdziesz do łóżka z owszoną głową. Wyparzę w gorącej wodzie. Nie gryź! Oach! Czego uciekasz jak mysz? Nie wyślizgniesz się stąd na palcach. Uważaj. Nie utopię cię w tej kadzi. To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, chłopcze.

Niech to będzie ucieczka.

A także moja wędrówka po ulicach do nocy z tą paczką herbaty w kieszeni, z pozdrowieniem od staruszki, niech będzie skrótem ruchu, którym RS dążył przez pruską granicę do portu. Tyle w tem prawdy, ile popiołu strąciłem z papierosa.

Odszedłem w samą porę. Ledwo oddaliłem się o jedną bramę, w świetle latarni otwarte auto zajechało przed dom, wcale solidne. Musiał cuda wyczyniać, chirurg od kiszek samochodowych, że mu coś takiego wypożyczano. Przywiózł eksperta od swojego Stradivariusa. Autentyczny Ryszard September ojciec siedział za jego plecami.
Nie miałem zamiaru robić wywiadu z upadłem giełdziarzem. Ten mocny łeb był zagwożdżony przebrzmiałemi liczbami. Gniły w nim słodko, ja we mnie tkany latami dzieciństwa gobelin, aż dopiero teraz, blisko już północy, kiedy wracam i ludzie w skafandrach klęczą na jezdni w żółtej i sinej apoteozie rażącej oczy zza węgła, spawacze szyn pracują — acetylen wypala ostatnie włókna. Nowy, bieżący rachunek wyznaczał krachy, bankructwa, spadek produkcji, wzrost bezrobocia. Nie wtłoczyłby w swoją świadomość tak wielorakiego rachunku, aczkolwiek poszerzał ją przez lata, ten sklerotyczny pan stworzenia na ziemi zamieszkałej przez cyfry. Aeroplany wzlatywały na tysiąc metrów wzwyż, aby ćwiczyć się w miotaniu torped, ale on narazie wylosował stan odpoczynku, wybrał sobie powrót jeszcze bardziej fantastyczny dla syna, niż jego pierwsza ucieczka. Nie miał ochoty. Oswojony z nieprzewidzianą decyzją, pewny siebie, ale to bez odrobiny melancholji, wywalał swój tułów z wypożyczonego auta za dobrą sprawę wolności swojej woli dopiero co wczoraj przegraną, z poczuciem wspaniałego ryzyka, które tylko chwilowy brak szczęścia przygasił. Przede mną zakryły go cyfry statystyk.

 

Tekst ukazał się dzięki wsparciu Funduszu Współpracy i Solidarności „Aktywni Naprzód” Fundacji Naprzód i transform!europe. transform!europe – Europejska Fundacja Polityczna – korzysta z dotacji Parlamentu Europejskiego.

Jestem chłonącą katodą!

Cykl tekstów wokół twórczości Adama Ważyka, w związku z 40. rocznicą jego śmierci. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty cyklu.

Adam Ważyk
(1905-1982) – poeta, prozaik, eseista, tłumacz, związany z ruchem awangardy poetyckiej. W latach 1924–1925 członek redakcji „Almanachu Nowej Sztuki”, współpracownik „Zwrotnicy”. Po wybuchu II wojny światowej przebywał we Lwowie. W latach 1942–1944 w polskich siłach zbrojnych w ZSRR, wrócił do kraju z 1. Armią Wojska Polskiego. W latach 1946–1950 współredaktor „Kuźnicy”, w 1950–1954 redaktor „Twórczości”.
redakcjaKrzysztof Sztafa
POPRZEDNI

rozmowa   

Była zgoda w negacji

— Jan Śpiewak

NASTĘPNY

rozmowa  

Gwoździe z malinami – ankieta literacka o jukstapozycji

— Redakcja