fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

 

Chciałbym urodzić się w małym francuskim miasteczku, wyrastać wśród marzeń, postawić przed sobą jakiś szlachetny cel i pewnego pięknego poranka opuścić miasteczko i przywędrować pieszo do stolicy, a tam, dzięki fanatycznej pracy, osiągnąć swój cel. Lecz nie urodziłem się na Zachodzie.

Jurij Olesza, „Zawiść” (1927) 

W swoich pismach Diogenes Laertios przytacza taką oto scenę: Sokrates spogląda na ostentacyjnie niechlujne ubranie Antystenesa i stwierdza, że przez dziury w płaszczu prześwieca jego próżność. Przypominam tę anegdotę, gdyż klasowy coming out przedstawiony w głośnym i namaszczonym na arcydzieło eseju „Hanka. Opowieść o awansie” Macieja Jakubowiaka wydaje mi się przede wszystkim gestem cynicznym.

Modelowa, inspirowana francuską eseistyką opowieść o awansie idzie jakoś tak: w centrum wydarzeń stawia się klasowego „uciekiniera”[1], jego historia wciąga czytelnika w afektywną feerię rozczarowań, rozliczeń, wątpliwości, a przede wszystkim wartości (rażąco „naiwnych”), które awansującemu przekazano w toku wychowania, a co rzeczony awans w jakiś sposób utrudniło. Wypada ją opakować w poczucie winy związane ze „zdradą” własnych korzeni, emocjonalnym rozdarciem, trudnościami w nawiązaniu relacji, koniecznością przyswojenia nowych kodów kulturowych i odrzucenia starych. Wszystko to powinno być okraszone „syndromem oszusta”, zmaganiami wynikającymi z konieczności utrzymania nowej pozycji społecznej lub ostentacyjnym odrzuceniem przekonania, że warto było szaleć tak. Wtedy można zająć najwygodniejszą (choć na tragizm stylizowaną) pozycję, skupioną na afirmacji różnicy i kpiarskim uskutecznianiu fantazji, jakby to było, gdyby nie ta cała nauka i literatura z importu, które „naokoło” pozwoliły nam dotrzeć do świadomości klasowej. Na szczęście to już śpiew przeszłości, a od rzeczywistych konfliktów można abstrahować, skupiając się na socjoautobiograficznym monologu, romantyzującym jednostkowy wstyd i żal za to, że doszło do triumfalnego udaremnienia społecznych determinizmów. Kogo obchodziłyby porażki à la „Martin Eden” Jacka Londona? Opowieści o awansie to bardzo silna konwencja, rządząca się określonymi zasadami.

Aby wpisać się w hipertekstualny porządek historii o klasowych dezerterach, należy powołać się na kilka rozpoznawalnych nazwisk. „Jeśli tak jak ja czekaliście na polskiego Eribona, oto on” – pisze autorka „Chłopek” Joanna Kruciel-Frydryszak w zajawce wydawniczej i na okładce książki. Kolejni recenzenci powtarzają jak za panią matką: „Hanka” ma szansę stać się tak ważna dla Polek i Polaków, jak ważny był „Powrót do Reims” dla francuskich czytelników. Nic to, że cała strategia marketingowa dotycząca powieści została pomyślana jako projektująca taki a nie inny modus odbioru, a potencjalnej czytelniczce dostaje się obuchem pustosłowia w stylu „zwrot ludowy dokonuje się w polskiej mentalności”. Zamierzony efekt został osiągnięty. Można odnieść wrażenie, że rynek książki polsko-francuską analogią stoi. Okrzyknięta arcydziełem „Hanka” wpada w tryby błędnego koła zachwytów i pochwał, formułowanych tak, jak wydawca sobie tego życzył. Wprawdzie jest to kolejna historia ludowa, ale przecież „głos oryginalny”, „realizujący strategię ekstremalnej szczerości” itp. itd. Tylko Olga Drenda przytomnie zauważa, że autor „chciałby oddać hołd swoim korzeniom, wpisując się w wyznaczone już wcześniej literaturą ramy, a tymczasem mama i babcia wciąż z nich umykają”. Tutaj zgoda i warto ten trop lekturowy pociągnąć dalej, choć problemów z „Hanką” jest o wiele więcej.

Okrzyknięta arcydziełem «Hanka» wpada w tryby błędnego koła zachwytów i pochwał

Nawet dla średnio uważnego czytelnika podstawowa sprzeczność ujawniająca się w tej książce powinna być zupełnie jasna: po pierwsze, jest ona swego rodzaju wehikułem dla medialno-instytucjonalnego prestiżu. To oznacza, że uwaga autora od początku skierowana była poza stawki literackie. Po drugie, tym co interesuje go w sposób szczególny, jest kwestia odkrywania własnej tożsamości, a charakter tego zadania – bardziej lub mniej realizowalnego w nośnej figurze międzypokoleniowego awansu – ujawnia się przede wszystkim w warstwie metanarracyjnej i retorycznej. Krytycy najwyraźniej łapią się na treść, a zwłaszcza na autorską pozycję podmiotową, skoro wszystkie recenzje „Hanki” napisane są na jedną, pochwalną modłę. Wniosek z tego taki, że warto zastanowić się, czemu tego rodzaju pisanie służy, jakie autor „Hanki” stawia sobie cele i jaką formę wybiera do ich realizacji.

Zresztą na treść można by się zżymać w nieskończoność. Nie chodzi tylko o to, że książka naszprycowana jest modelowymi truizmami w stylu: „(…) niezależnie od pozycji społecznej ludzie są po prostu ludźmi, więc mają dupy i srają”. Do tego zbyt często operuje toporną hiperbolizacją: sprzątanie komórki w bloku określane jako „patologiczny obyczaj wielodzietnej rozbitej rodziny”, pisanie a to że Hanka „uprawiała kult uczelni wyższych”, a to że „Google nawet nie próbuje udawać i po prostu niczego [na jej temat] nie znajduje”. Wreszcie pojawia się w niej wata słowna w stylu: „w rywalizacji na jakość istnienia Anna Karenina wygrałaby z Hanką bez specjalnej zadyszki”. Nie chodzi także o niepomijalne, mnożące się w mediach paratekstualne wypowiedzi autora, w których tłumaczy, że „może nie trzeba być tak bardzo oryginalnym”. Najzwyczajniej w świecie głupio byłoby go atakować za banały, do których sam się przyznaje… Ustalmy więc: do przepastnego wora ze stemplem „inteligenckie opowieści o awansie klasowym” Maciej Jakubowiak nie dorzuca nic nowego. Jego książka w żaden sposób nie pogłębia dyskusji o zwrocie ludowym, mimo stylistyczno-retorycznych pozorów (nawet tych wszystkich konfabulacji, w których Hanka staje się Haną), niczego nie przekracza, niczego nie poddaje w wątpliwość, za to podobnie jak dzieła, na których jest wzorowana, z założenia potwierdza społeczny i literacki status quo. Choć autor przyznaje w wywiadach, że interesuje go literatura „zaangażowana społecznie”, tryb pisania, który zaprezentował, w niewielkim stopniu obnaża struktury społeczne, a już na pewno nie dąży do ich obalenia. Wysłowienie tego, co kontrowersyjne lub banalne zwalnia autora-narratora nie tylko z trzeźwej diagnozy zjawisk o stawce politycznej, ale przede wszystkim z poddania swoich wyborów krytycznej refleksji. Dlaczego zatem zdecydował się na opowieść o awansie klasowym? Dlaczego robi to akurat w taki sposób (pomińmy już per analogiam do wszystkich Eribonów tego świata)? Dlaczego tak bardzo interesuje go opis rozmiarów własnego brzucha, fantazjowanie o wygranej w totka, obarczanie się winą za własną rozrzutność i obudowywanie tego wszystkiego statystyką? Dlaczego większość tych rozważań kończy się w takim oto stylu?

Czy w życiu idzie mi lepiej niż moim przodkiniom? Pewnie, że tak. Skończyłem tyle szkół, ile chciałem, prawa pracy nie uczyłem się jako niewolnik nazistów, a hiperinflacja nie zmusza mnie do pożyczania na wieczne nieoddanie od mojego dziecka. Czasem nawet sobie wyobrażam, że jestem całkiem inny, ani jak Hanka, ani jak Albina, nie gromadzę rzeczy ani pieniędzy. Najchętniej wcale bym o nich nie myślał i żył tak, jakby w ogóle nie były ważne. Ale zdarza się, że w środku nocy budzi mnie lęk. Wtedy pospiesznie sprawdzam stan konta i czy wpłynęła już wypłata. A potem jeszcze zdolność kredytową. Na wszelki wypadek.

Na książkę o objętości ponad 300 stron w dużej mierze składają się teksty już publikowane m.in. na łamach „Dwutygodnika” i „Tygodnika Powszechnego” oraz sklejka z komentarzy do książek, o których Jakubowiak pisał jako krytyk literacki. To nie musi być zarzut, ale chyba dlatego ta hydra ma tak wiele głów, a jedną z najbardziej drażniących jest organizująca całość logika storytellingu. Opowiada się tu przekonywającą, zapadającą w pamięć historię, buduje emocjonalne połączenie z odbiorcami, komunikuje główne i przykuwające uwagę przesłanie. Ten sposób pisania pozwala na zaakcentowanie indywidualnej trajektorii, rzekomo powiązanej z innymi członkami rodziny, choć widać jak na dłoni, że Hanka staje się wypełnianą dowolną treścią pustą nazwą własną. Jest to całkiem zręczny pokaz autorskiej biegłości w rozmaitych kodach kulturowych. Zresztą Jakubowiak kontroluje w tej książce wszystko. Wie, w które struny uderzyć, żeby zadziałało. Mechanizm ten jest znany i opisany: Ernaux coraz bardziej strategicznie wykorzystywała dyskurs socjologiczny, na przykład po krytycznej recepcji jej „Passion simple” (1992) gorliwie zaczęła odwoływać się do różnych terminów ze słownika Bourdieu. Kolejne pokolenia epigonów opowieści o awansie obowiązkowo pozycjonują się w odniesieniu do francuskiej matronki, bo gwarantuje im to prestiż, za którym idzie konkretny sposób odbioru. Tak się kręci ten biznes. Autor „Hanki” w pełni świadomie idzie tą drogą. Może to i wtórne, ale przecież skuteczne. Mamy tutaj coś ze wstydu Wschodnioeuropejczyka, który chciałby być jak koledzy znad Sekwany, więc pilnie powtarza ich strategie, mimo że już dawno stały się one podkręcanym przez agencje literackie towarem eksportowym, bezkompromisowo krytykowanym w rodzimym polu literackim. Do tego ostatniego jeszcze wrócimy.

Ta hydra ma wiele głów, a jedną z najbardziej drażniących jest organizująca całość logika storytellingu

Jakubowiak przedstawia niesprawiedliwie urządzone społeczeństwo w kategoriach klas społecznych (polecam fantazje o ubóstwie i opis wciągającego klej bezdomnego), ale nie wydaje się przewidywać żadnej możliwej zmiany. Autor mógłby mi odpowiedzieć: a dlaczego mielibyśmy oczekiwać takich rzeczy od literatury? Skoro wpisuje się on w określoną tradycję literacką, upycha w jednym utworze autobiografię, dwie herstorie, historię ludową i opowieść o swojej rodzinie – można mu takie pytanie postawić. Chyba, że naprawdę chodzi tylko o powtórzenie i spolszczenie utartych konwencji. Trudno to ustalić, gdyż narrator bezustannie staje okrakiem między idealizacją a patologizacją, namolnie sygnalizuje swój dystans i przeskakuje z jednej pozycji na drugą. Mnóstwo tu kontrolowanego cynizmu:

Może sprzedaję barwne anegdotki, niektóre nawet zabawne, inne całkiem straszne, żeby udowodnić, że z tamtym życiem nic mnie już nie łączy, zobaczcie, jak sobie z tego żartuję, jaki mam dystans. I jestem nawet gotów skompromitować się trochę, bo przecież to nie tak, że nie jestem z chłopsko-robotniczej rodziny, jestem i mam po niej niezdrowe nawyki, ale za to jaką pracę wykonałem, żeby się ich pozbyć, musicie to docenić. Może sprzedaję swoją matkę, żeby pokonać kolejny etap w tym wyścigu, który nazywam tu awansem społecznym.

Od czego Jakubowiak się nie dystansuje? Otóż nie znajdziemy tutaj krytyki aktualnego środowiska, w którym autor „Hanki” się obraca. To, co Jakubowiak pisze o klasie swojego pochodzenia jest tylko pozornie uhistorycznione (dziwnym trafem dotyczy to większości autobiograficznych tekstów o awansie). Podstawowy paradoks polega na tym, że zabiera głos, nie odsłaniając, jak doszło do możliwości jego zabrania. Łatwo przychodzi mu opis humorów matki, gorzej już z krytyką środowiska, w które tak ochoczo się wkupił. Nie problematyzuje tego, jak dostał się na platformę, z której przemawia do czytelników, jakie rządzą nią zasady, jakie są warunki utrzymania swojej pozycji i jak te wszystkie czynniki wpływają na to, co i jak mówi/pisze. No dobrze, na końcu znajduje się wzmianka o licznych stypendiach, dzięki którym książka została napisana, ale to chyba tak jest, że trzeba o nich wspomnieć, prawda? Dlatego uczynienie z Hanki głównej bohaterki jest wygodne. Ona nie miała środków ani pozycji, żeby napisać cokolwiek w swoim imieniu. Jej historia zawsze pozostanie nieopowiedziana przez główną zainteresowaną, więc można dowolnie rozpisywać w niej swoje żale. Zresztą tak to jest, że w opowieściach o awansie dostajemy retrospektywnie wyłożone historie dzieciństwa i dorastania. Oczywiście, reprodukcja jest najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, ale nie jest też tak, że jakaś część każdego pokolenia nie podlega ruchliwości społecznej. Bezpiecznie jest stawiać sprawę w ten sposób, że „Hanka przechytrzyła teorie socjologiczne”. Natomiast nie ma nic wyjątkowego ani szczególnie emancypacyjnego w byciu lepiej wykształconym niż twoi rodzice, gdy masz 30 lub 40 lat w 2024 roku: jest to zgodne z potrzebami współczesnej kapitalistycznej produkcji, nic więcej. Dla XX-wiecznego kapitalizmu niezwykle korzystne było utrzymywanie rosnącego odsetka młodych prekaryzujących się absolwentów. Podobnie jak korzystne jest podtrzymywanie systemu dzięki potwierdzającym reguły wyjątkom, to znaczy niewielkiemu odsetkowi chłopsko-proletariackich dzieci, które dzięki swojej determinacji mogą zostać na przykład wykładowcami, krytykami literackimi, redaktorami lub odnoszącymi sukcesy pisarzami. Jakubowiak może i chciałby uczynić swoją opowieść uniwersalną, ale robi to w trybie koniunkturalnego egotripu – najpierw wydaje mu się, że będzie pisał „przełomowe monografie literatury światowej” i „sformułuje fundamentalne myśli w teorii literatury i filozofii”, potem okazuje się „że najciekawsza historia, jaką ma do opowiedzenia, to ta o Hance i Albinie”. W skrócie: jest to droga od traumatyzującej i pełnej przemocy symbolicznej akademii do napisania kolejnej książki wpisującej się w trendy „historii ludowej”. No i chodzi o to, żeby było „ciekawie”.

Tak więc jako czytelniczka mogłabym mieć związane ręce. W „Hance” Jakubowiak zatrzymuje się w pół drogi, treść obudowuje grubo ciosaną retoryką, a ideowe założenia ram, w które świadomie się wpisuje, rozrzedza asekuracyjnym dystansem. Raz autor informuje mnie, że „esej to prestiż”, zaraz okazuje się, że ta „ostoja wrażliwości wybierająca raczej piony niż poziomy” pozwala mu na niekontrolowaną ilość chwytów, analogii, asocjacyjnych sugestii, które tworzą coś w rodzaju zasłony dymnej, odwracającej uwagę od rzeczywistej treści. Weźmy taki przykład. Bohater Maciek wspomina ciągłe leżenie swojej matki. Ona leży i leży, a żeby nie zrobiło się arcybanalnie, narrator porównuje ją do „Człowieka, który śpi” Georges’a Pereca. Z korzyścią dla tego drugiego, bo przecież on wreszcie wstaje i robi rzeczy sensowne w przeciwieństwie do matki, która nie wstaje, a leżeniem, jak to patetycznie formułuje autor: „wyraża swój stosunek do historii”. Zresztą nie czeka na nią to, co Jakubowiak określa jako „wspaniałe życie”, więc po co wstawać? Wniosek jest taki: jedni leżą (i nie wstają), drudzy znajdują się w „ciągłej niepewności, że mogą spaść z hierarchii” albo „myślą gorzej o ludziach, którym się nie udało”.

Jakubowiak może i chciałby uczynić swoją opowieść uniwersalną, ale robi to w trybie koniunkturalnego egotripu

Narracja sytuuje się gdzieś na skraju między oświadczeniem, wyznaniem a kamuflażem; między mówieniem prosto z mostu, nazbyt szczerze, jak na spowiedzi, a zarazem mętnie i mistyfikująco. Autor spuszcza z tonu we fragmentach stylizowanych na afirmatywne pogodzenie i empatyczną, przeradzającą się w infantylizację opisówkę. Opowieść jest sprawnie wycyzelowana, popisy retoryczne pojawiają się tam, gdzie słodko-pierdząca atmosfera trwa zbyt długo (jest tutaj wiele przegadanych, nużących fragmentów, które mogłyby być o wiele krótsze). Powiększając i, przeciwnie, zmniejszając rzecz, autor może przecież wykazać wszystko. Czy nie jest jednak protekcjonalne i bardzo zresztą sprawne (jak przystało na doktora literaturoznawstwa) zamazywanie rzeczywistych implikacji takiego postawienia sprawy? Strategia atakowania stwierdzeniem kontrowersyjnym i natychmiastowego wycofywania się zmierza do przeciągnięcia czytelniczki na swoją stronę. Autor narzuca w ten sposób cichy pakt o niekrytyce – zupełnie jakby sprytne samousprawiedliwienia mogły zwolnić z odpowiedzialności za to, co się pisze. Czy ta przedwczesna pacyfikacja krytycznego odbioru nie jest cyniczną zagrywką? Przecież nie sposób zarzucić komuś tego, co sam już nazwał i sformułował:

Pewnie dlatego ludzie tak się pchają na stanowiska, jasne, dla pieniędzy, dla prestiżu, ale też po to, żeby nie być nikim, żeby ktoś ich pamiętał, a przynajmniej zapisał w ważnych księgach, to w sumie proste, najłatwiej zdobyć władzę nad księgami, a potem się do nich wpisać. Można się też odróżnić, żyć jakoś inaczej, ubierać ekstrawagancko, zrobić sobie odpałową fryzurę, wtedy jest szansa, że ktoś cię zapamięta, przynajmniej sąsiedzi, może nawet trochę dalsi. Większe zasięgi daje sztuka, usystematyzowany i zinstytucjonalizowany sposób wyróżniania się, są tu różne dyscypliny i obszary, na których można się wybić, można na przykład napisać książkę, a ponieważ wszystkim aspirującym pisarzom zależy tylko na jednym: żeby być kimś, więc sami dbają, żeby nie było trudno, i bez zbędnej zwłoki uznają za kogoś koleżanki i kolegów, licząc na wzajemność.

Można by przez kilka stron analizować przykłady elementów perswazyjnych: przyglądać się temu, jaką funkcję mają wprawiające czytelnika w zakłopotanie dwuznaczności niektórych stwierdzeń, jak nadmierne wzmożenie odpowiednich przykładów umożliwia narratorowi schodzenie z tonu, jak obszerne rozwijanie pewnych wątków i doprowadzenie ich do śmieszności wspiera ogólnie przyjętą strategię ukrywania jałowej treści. Mamy w książce trzynaście części, wszystkie zatytułowane z charakterystycznym dla Ernaux zaimkiem zwrotnym „się”: „się chodzi do szkoły”, „się uprawia sporty”, „się wierzy”, „się czyta” itd. W pierwszym rozdziale „zaczyna się od zera”. Tytuł dobrze gra z przekonaniem zapisanym później: „trzeba tak bardzo nie lubić miejsca, z którego się startuje, by za wszelką cenę chcieć się z niego wyrwać”. Poszczególne części zazwyczaj zaczynają się od postaci Hanki, kończą natomiast narratywizacją sukcesu rzeczywistego bohatera tej opowieści, czyli Maćka.

Ale czy nie jest tak, że konstruując narrację wewnętrznie sprzeczną, autor tworzy sobie bezpieczny bufor, żeby nie powiedzieć nic? Tak jest z pierwszą frazą eseju (okrzykniętą przez Paulinę Reiter na łamach „Wysokich Obcasów Extra” zdaniem, które „zapisze się w historii literatury”): „Mama była nikim”. Drażniąca pewność tego stwierdzenia jest oczywiście nietrwała. Autor zaraz się z niego wycofuje. W ten sposób kreuje podłoże dla strategii marketingowej opierającej się na odpowiednim pozycjonowaniu i zajmowaniu (pozornie) sprzecznych stanowisk. Te paradoksy prowokują kontrowersje, które następnie stają się chwytliwymi nagłówkami z potencjałem na duże zasięgi (w „Małym Formacie” pisał o tym Marcin Bełza). Gdy autor „Hanki” stwierdza prawdę, nie o nią mu przecież chodzi. Tak jakby po stronie narratora następowały niespodziewane i niezrozumiałe dla czytelnika przeskoki intencji. Zresztą tryb przecząco-oznajmujący, w którym formułuje obiegowe i najbardziej oczywiste twierdzenia jest jednym z jego ulubionych chwytów. Mama była „nikim”. Mama była „kimś”. Szkoła to „życiowa szansa”. Szkołę warto sobie „odpuścić”. Przy takim modus operandi można napisać wszystko, tak jak ze wszystkiego można się wycofać:

Znam te wszystkie słowa i dlatego wystrzegam się ich jak ognia, choć to wcale nie takie łatwe, bo po latach treningu same pchają się na klawiaturę. Unikam ich, bo okropnie (już chciałem napisać: „fatalnie”) brzmią i swoją rzekomą naukowością niepotrzebnie maskują rzeczy, które w większości wypadków można napisać po prostu. Można, ale się nie pisze, żeby na wszelki wypadek odróżnić się od tych, którzy są niewtajemniczeni. Trafnie to wyczułem, mając piętnaście lat, i dlatego tak pilnie studiowałem ten język, choć to jakoś przewrotne, że kiedy już go opanowałem, pozwolił mi zrozumieć, że służy wyłącznie do nabierania ludzi.

Po co tak powtarzać za tymi Amerykanami, Duńczykami, Francuzami? Dlaczego wciąż musimy się stawiać w pozycji peryferyjnego odtwarzania tego, co w centrum zdążyło się już zdezawuować? Być może jest to materiał na szerszą analizę uwarunkowań produkcji literackiej w Polsce. Jakubowiak pożycza schematy opowieści o awansie wywodzące się ze znacznie bardziej sztywnych klasowo społeczeństw. Zgoda, autor „Hanki” próbuje w jakimś stopniu uruchomić aparat krytyczny, ale jest on jakby celowo zwichnięty, nie w pełni działający, nie trafia w sedno. A przecież krytyka opowieści spod znaku class defector nie jest wiedzą tajemną. Nie chodzi tylko o Nobla dla Ernaux, choć jasne, zagwarantował on autorce „Lat” niezły impact factor i stał się symbolem wejścia tego typu literatury do światowego kanonu. Francuska krytyka nie omija żadnego aspektu tego pisania: narracyjnych schematów, artystycznych założeń, politycznych uwarunkowań, tego, że opowieści o awansie właściwie podbijają mit merytokracji zamiast poddać ją krytyce. Ocenia się też wiarygodność samych autorów. Z jednej strony mamy laureata nagrody Goncourtów, pisarza z awansu Nicolasa Mathieu, który wiąże się z dziedziczką monakijskiej rodziny książęcej Charlotte Casiraghi, którą to sprawę komentuje się z przekąsem: „nawet Bourdieu nie wiedziałby, co powiedzieć”. Nie oszczędza się też Annie Ernaux, która kończyła przecież szkoły prywatne, a więc konflikt lojalności, o którym pisze, jest być może nieco naciągany. Chyba coś jest na rzeczy, skoro po taką retorykę coraz częściej sięgają osoby o bardzo wysokiej pozycji społecznej, np. Sophie Morceau czy Emanuel Macron. Francuzi nazywają to „glamouryzacją” awansu klasowego lub celową „proletaryzacją” pochodzenia. U nas dobrym przykładem byłby usunięty już z łam „Gazety Wyborczej” tekst Marcina Kąckiego, który zaczynał się od opowieści o chłopaku ze stargardzkiego osiedla, a potem… cóż, wszyscy pamiętamy. Z drugiej strony mamy rodzinę Edouarda Louisa, która po lekturze jego książek (np. opisów domowego poronienia lub tego, jak matka korzysta z toalety), zaczęła pokazywać się w mediach, oczywiście w trybie żalu i niedowierzania. Oczywiście autorzy na to wszystko asekuracyjnie odpowiadają. Jest to w jakimś stopniu symptomatyczne, że narracja o awansie klasowym chce przedstawiać się jako polityzująca, a nawet polityczna, poprzez silną obecność metakomentarzy. Louis jest jednym z najlepiej sprzedających się i rozpoznawalnych pisarzy francuskich, a jednocześnie nazywa swoje pisanie politycznym i znajdującym się na obrzeżach pola literackiego.

Po co tak powtarzać za tymi Amerykanami, Duńczykami, Francuzami?

Ba, na ten temat powstają już nawet prace naukowe. Laélia Véron i Karine Abiven, autorki krytycznej monografii poświęconej opowieściom o awansie [2] wychodzą z założenia, że historie „uciekinierów klasowych” (transfuges de classe) stały się socjologicznym, medialnym i politycznym kontinuum dyskursywnym, którym rządzą już tylko mechanizmy marketingu. Nie próbują one niczego rzeczywiście powiedzieć, tylko mechanicznie kreują, a następnie spełniają oczekiwania pewnej grupy czytelników. To tłumaczy ich rynkową ekspansywność, epigoni tego trybu opowiadania mnożą się przecież jak grzyby po deszczu, a medialne pompowanie ich pierwszoosobowych historii odbywa się w akompaniamencie wyodrębnionych fraz, funkcjonujących na zasadzie haseł reklamowych. W przypadku „Hanki” byłoby to pierwsze zdanie książki powtarzane w różnych wariantach w wywiadach i na spotkaniach organizowanych z autorem. Krytyka opowieści „klasowych dezerterów” jest więc w pewnym sensie tożsama z krytyką rynku kulturalnego oraz jego wpływu na kształt utworów, ich cyrkulację i interpretację.

„Znieść klasę zamiast ją opuszczać. Oto projekt literacki i polityczny, który zdecydowanie mniej oczaruje burżuazję” – pisze Nicolas Framont na łamach francuskiego „Frustration Magazine”. Pomijając uwarunkowania marketingu literackiego, mnożenie ciut tylko różniących się od siebie opowieści o awansie może silnie oddziaływać na czytelnicze emocje, stanowić rodzaj zbiorowej autoterapii, prowokować innych do podzielenia się własną historią, wzmacniać samozadowolenie z siebie u pewnej części liberalnych czytelników, po prostu czytać się i klikać, ale ostatecznie i tak nie zostajemy z niczym więcej niż tożsamość. Jaką rolę spełniają narcystyczne wynurzenia autora, który niczego ostatecznie wprost nie stwierdza i tylko pozornie wystawia się na ryzyko? Jeśli Jakubowiak w „Hance” próbuje nas do czegoś przekonać, to chyba tylko do tego, że niewygodnie jest pisać o awansie klasowym. Ale przecież wszystkie te opowieści zasadzają się na pewnym dyskomforcie pisania o nikim, kiedy jest się kimś. Po prostu komunikują to w bardziej lub mniej subtelny sposób. A jeśli tak usilnie stwarza się pozory tego, że cokolwiek się ryzykuje, nie mówiąc przy tym nic, to najwyraźniej doszło tutaj do jakiejś blagierki. No chyba, że w życiu i w literaturze chodzi tylko o to, żeby być kimś i nie być nikim.

 

[1] To określenie Annie Ernaux z „Lat”.

[2] L. Véron, K. Abiven, „Trahir et venger. Paradoxes des récits de transfuges de classe”. La Découverte 2024.

Maciej Jakubowiak

„Hanka. Opowieść o awansie", Czarne, Wołowiec 2024, s. 328.

Karolina Kulpa
nauczycielka języka polskiego i filozofii, doktorantka w Zakładzie Poetyki, Teorii Literatury i Metodologii Badań Literackich UW. Zdarza jej się pisać teksty krytyczne i tłumaczyć z francuskiego. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.
redakcjaAndrzej Frączysty, Krzysztof Sztafa

Maciej Jakubowiak

„Hanka. Opowieść o awansie", Czarne, Wołowiec 2024, s. 328.

POPRZEDNI

recenzja  

Pisanie snajperskie

— Monika Helak

NASTĘPNY

recenzja  

Alternatywy dla mieszkalnictwa

— Xavier Woliński