fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
Ilustracja Zuzanny Wołejko
Okładka książki pt.

Andrzej Sosnowski
„Trawers”, Biuro Literackie, Warszawa 2017, ss. 52.

Dawidowi Bujno, który zna się na Sosnowskim

Zanim wszystko nam się skomplikuje, zacznijmy od oczywistości: najnowsza książka Sosnowskiego nie jest wcale aż taka nowa, tzn. nie oferuje czytelniczkom-konsumentkom nowych wierszy-produktów. Składają się na nią przedruki (lub „przecytowania”, jak chce Jakub Skurtys) poematów z „Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi” i „poems” oraz tłumaczeń z „Illuminacji” Rimbauda, które Sosnowski publikował wcześniej w „Literaturze na Świecie” (2015, nr 9/10). Jedynymi „nowymi” kawałkami, które czytelniczka odnajdzie w „Trawersie”, są teksty otwierające i zamykające książkę, odpowiednio: krótka proza poetycka „Hey nonny, nonny” i tytułowy poemat. Jednak ich nowość jest również wątpliwa. Oba były publikowane wcześniej – pierwszy w całości w „Czasie Kultury” (2015, nr 4), fragment drugiego zaś w „Bliźnie” (2016, nr 3). Co więcej, „Hey nonny, nonny” to praktycznie montaż cytatów z Shakespeare’a („Wiele hałasu o nic”), Melville’a („Kopista Bartleby”), Hegla (znajomi specjaliści są podzieleni: albo „Fenomenologia ducha”, albo „Nauka logiki”) i Deborda (slogan „Ne travaillez jamais”, czyli „Nigdy nie pracować”, namalowany przez filozofa w 1953 r. na ścianie przy Rue de Seine w Paryżu).

Nie dziwi zatem fakt, że Piotr Jemioł w rozmowie z Jakubem Skurtysem narzekał: „dla mnie najnowszy tom [Sosnowskiego] jest powtórką z rozrywki i nie wnosi tej dawki nowości, której się spodziewałem”. Brak oczekiwanej dawki nowości (bo przecież Sosnowski musi być zawsze w absolutnej awangardzie!), widoczny w samym układzie tekstów w „Trawersie”, wiąże się jego zdaniem z tym, że autor „Taxi” nie potrafi lub nie chce opuścić swojego wypracowanego w pocie czoła idiomu. W efekcie – idę za tokiem rozumowania Jemioła – poecie nie pozostaje nic prócz komponowania książek z tego, co już opublikował. Z kolei na ekonomiczne źródło powtórzeniowego charakteru „Trawersu” wskazywał na swoim profilu facebookowym Szczepan Kopyt: „Sosna mógł napisać książkę (…) dla kasy, bo jest zawodowym poetą”.

Nieświadomie ironicznym komentarzem do uwagi Kopyta jest opis „Trawersu”, który można przeczytać w internetowej księgarni Biura Literackiego: „Dwudziesta książka poetycka Andrzeja Sosnowskiego”. Efekciarski język marketingu Biura, który z Sosną (i nie tylko z nim) wyrabiał rzeczy różne, w tym przypadku milknie. Bo żeby móc zrobić z książki pełnoprawny towar, trzeba by wspomnieć, że znajdują się w niej teksty, które wierna czytelniczka Sosny w większości przypadków zna, a to z kolei sprzedażowy strzał w stopę (nawet na tak lichej niszy rynkowej jak poezja). Z drugiej strony czysto informacyjne, lapidarne zdanie nie niesie ze sobą żadnej ideologii mogącej skłonić czytelniczkę-konsumentkę do zakupu „Trawersu”. Na moment rynkowa maszynka, która chciałaby włożyć kolejną książkę Sosnowskiego w paczkę z napisem „poetycka dekonstrukcja/dryf signifiant/nieprzewidywalna gra z czytelnikiem”, przestaje działać. Cytujący samego siebie poeta nie tworzy niczego „nowego”, nie przeformułowuje swojego idiomu poetyckiego, nie idzie na przód – a więc nie pracuje.

Sosnowski wybiera ruch w poprzek, czyli trawersowanie, bliskie tergiwersowaniu (matactwu, wykrętowi, wybiegowi), o którym mowa w „Gdzie koniec tęczy już dotyka ziemi”, przeróbce „Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi”. Praktykowanie cnoty „ne travaillez jamais” z „Hey nonny, nonny” dotyka zatem na swój sposób również praktyki poetyckiej Sosnowskiego, aktywnie odmawiającego pracy i tworzącego dzieło niezgodne z umową, którą część jego czytelniczek z nim zawarła.

Sosnowski wybiera ruch w poprzek, czyli trawersowanie, bliskie tergiwersowaniu (matactwu, wykrętowi, wybiegowi), o którym mowa w „»Gdzie koniec tęczy już dotyka ziemi«

* * *

Tylko co z tego wynika dla lektury samej książki? Ogólne refleksje na temat kompozycji „Trawersu” oraz funkcjonowania samego tomiku na rynku literackim nie powinny odwodzić od zastanowienia się nad tym, z jakich tekstów i w jaki sposób Sosnowski skleja swoją „dwudziestą książkę poetycką”. Na początek – przekłady z Rimbaudowskich „Iluminacji”. Intuicja podpowiada, że mamy tu do czynienia z sytuacją podobną do „Domu ran”, w którym tłumaczenia z Thomasa Traherne’a i Waltera Patera funkcjonowały na zasadzie pustych skorup po dawnym odczuwaniu świata, które teraz możemy czytać jedynie melancholijnie.

W końcu po natchnionej frazie Patera („Sztuka […] przychodzi do was, szczerze oświadczając, że nada waszym umykającym chwilom jedynie tę najwyższą jakość, po prostu dla samych tych chwil”) następowało zbijające ją „Chrono i perio (6)” („Sztuka jednak umarła”, gdzie „jednak” wyraźnie odnosi się do poprzedniego tekstu).

Przekłady pojawiające się w „Trawersie” działają moim zdaniem na innej zasadzie. Podróż, ruch, zmiana, obrazy widm lub duchów – te figury, obecne w tłumaczeniach z „Iluminacji”, pojawiają się w zmienionej postaci w „Gdzie koniec tęczy już dotyka ziemi”, „dr caligari resetuje świat” oraz „Trawersie”. Począwszy od „Ruchu”, możliwego do odczytania jako złośliwa alegoria nowoczesności („Przewożą edukację/ Ras, klas i zwierząt […]”), a skończywszy na „Miastach”, zapowiadających architektoniczne rozpasanie poematu „Trawers”, teksty Rimbauda zostają włączone w szereg międzytekstowych relacji rozpinających się na całość tej książki-montażu. Być może poprzez cytowanie oswojonych (czyli przełożonych) przez siebie tekstów i układanie z nich pewnej całości Sosnowski próbuje wyjść z impasu opisywanego w „Przypisie” z „Domu ran”:

„Żadna mowa nie zna gramatyki, która zdolna byłaby sobie wystawić i przedstawić świat tak szczelnie zamknięty, z tak histeryczną namolnością podstawiany, jeśli zasadniczo nie występuje w nim «podmiot», czyli nie ma, ściśle mówiąc, o czym gadać (…).”

W cytatach z „Iluminacji” nie widzę więc ironicznego udawania modernisty czy zdystansowanego obserwowania, jak wielka przepaść dzieli drugą połowę wieku XIX od drugiej dekady XXI wieku. To raczej rodzaj wydobywania z przeszłości poetyckiej obrazów, które można by – po przeformułowaniu – wyzyskać do mówienia o anachronicznej, widmowej rzeczywistości naszego „teraz”.

Podobna intencja wydaje się stać za „przecytowaniami” z poprzednich tomików Sosnowskiego – nie bez powodu poeta zamieścił w „Trawersie” te spośród swoich poematów, które można czytać jako „reakcję na jakość współcześnie wytwarzanego świata”. Poeta robi więc coś analogicznego do publikacji przekładów Rimbauda: wyjmuje swoje stare teksty i poprzez odpowiednie ich połączenie naświetla te elementy, które mogły umknąć uwadze dotychczasowych komentatorów. Co ciekawe, w połączeniu z „nowymi” wierszami oraz ze sobą nawzajem wieloznaczność już znanych tekstów autora „Życia na Korei”, od lat podkreślana na wszelkie sposoby przez krytyków piszących o jego twórczości, nie zwiększa się, lecz zawęża. O czym zatem pisze Sosnowski w 2017 roku poprzez utwory opublikowane pierwotnie siedem lub dwanaście lat temu?

Sosnowski wyjmuje swoje stare teksty i poprzez odpowiednie ich połączenie naświetla te elementy, które mogły umknąć uwadze dotychczasowych komentatorów.

Na pierwszy plan wyłania się kilka motywów: dystopijne, architektoniczno-technologiczne wizje, infantylizm popkultury, korporacyjno-medialna nowomowa oraz praca lub też jej brak. Zdarzają się także połączenia bardziej szczegółowe czy intymne. Rozpoczynające „dr caligari…”:

tu nie warto nawet spać cesare słońce szybkie jak duch

wyszło świeci zachodzi

nie da się tu zdążyć na sen

zostaje następnie przerobione w „Trawersie” na upiorne „sto-li-ca/ która w zimie nie śpi” oraz „(…) w stolicy praktycznie skończyły się sny/ złe sny”. Z kolei Challenger pojawiający się w „Gdzie koniec tęczy już dotyka ziemi” powraca w tytułowym poemacie jako szczątki tworzące wieżę, w której mieszka „syndyk masy upadłościowej starego świata”.

Ten ostatni przykład można potraktować jako alegorię drogi, którą przechodzi język poetycki Sosnowskiego w całej książce. Tak jak fragmenty Challengera, pojawiającego się we wcześniejszym poemacie, zostają użyte do stworzenia budowli zaświadczającej o końcu dawnego porządku, tak sformułowania czy obrazy ze starych wierszy Sosnowskiego krążące mgławicowo po całym tomiku ulegają nagłej krystalizacji w przestrzeni ostatniego utworu.
* * *

Nie bez powodu wszystkie drogi „najnowszego” tomiku autora „Taxi” prowadzą do tytułowego poematu. Podmiot „Trawersu” to taki Sosnowski, którego poznaliśmy w „Domu ran” i chyba taki, którym chce być sam Sosnowski w ostatnich kilku latach: krytyczny rejestrator współczesności. Inaczej jednak niż w poprzednim tomiku, gdzie opis „świata jako niewoli i podstawienia” dość bezpośrednio (na tyle, na ile jest to możliwe w poezji po mimetyzmie) dotyczył rzeczywistości, „z którą «wszyscy» mniej więcej mają do czynienia”, „Trawers” to zakorzeniona we współczesnych dyskursach polityczno-ekonomicznych wizja przyszłości.

Opisywane w poemacie „stołeczne miasto”, gigantyczna budowla, w której życie zostało podporządkowane zasadzie przyjemności, to miejsce po końcu historii, kiedy „tak zwana praca/ tylko umownie występuje pod pewnymi warunkami” i „nikt nie nabywa nikt nie zarobkuje nikt nie czerpie”. „Sto-li-ca” o 120 kondygnacjach (odzywają się echa „Stu dwudziestu dni Sodomy” de Sade’a) wchłania różnorodne pomysły na zorganizowanie czy pomyślenie rzeczywistości, jakie stworzono w XIX i XX wieku. Falanster Fouriera, arkologia Paolo Soleriego oraz architekton Malewicza służą w niej wyłącznie dostarczaniu przyjemności „rezydentom”, którzy nie są już konsumentami, skoro kapitał ostatecznie wyzionął ducha.

W „Trawersie” powraca także z wiadomych przyczyn Debord, od którego zaczyna się cała książka. Tym razem „ne travaillez jamais” nie tworzy żadnej propozycji oporu (miejsce sytuacjonizmu zajmuje w stołecznym mieście „seksuacjonizm”), lecz miękko włącza się w równie miękki dyskurs władzy:

Gdzie zaczyna się wolność tam kończy się praca napisali te słowa nad każdym wlotem zejściem i zjazdem w podziemia

ironicznie     teksturą        frakturą        szwabachą

W metalu

Rewolucyjne hasło z muru przy Rue de Seine zostaje tutaj połączone z maksymą europejskiego liberalizmu autorstwa Tocqueville’a („Wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka”), a gdzieś w powidoku semantycznym słychać nawet „Arbeit macht frei”.

To naprawdę frapująca i niepokojąca wizja, z gatunku takich, które potrafią nawiedzać myśli na długi czas. Nie dziwię się, że wspomniany już Piotr Jemioł narzekał na brak „rozwinięcia (…) politycznych wizji” „Trawersu”. Sosnowski nie proponuje bowiem („jednak” lub „na szczęście”, jak kto woli) żadnej możliwości wyswobodzenia się z tego złowieszczego splotu rozmaitych ideologii, tym niebezpieczniejszych, że traktowanych ironicznie. Język poematu może jedynie rejestrować zidiocenie świata po końcu pracy, aby
w ostateczności cofnąć się do fazy przed artykulacją ego (kończące poemat „aj aj aj aj aj aj”, czyli jąkające się, odwrócone „ja”) oraz przed jakąkolwiek mową (ostatnie i pierwsze słowo poematu to schtum, nakaz milczenia lub samo milczenie). Co prawda, w pewnym momencie pojawia się sentymentalno-melancholijny fragment „a dla mnie moi drodzy jednak tamta wyspa/ bastion starodawnych profesji i powołań/ bajeczna infrastruktura!”, ale trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek potraktowałby go jako możliwość wyjścia ze „stołecznego miasta”.

Najbardziej enigmatycznym elementem całego utworu jest jednak nie to, co Sosnowski wyczynia w nim z pojęciem pracy oraz utopii, lecz hasztagi, wyodrębniające kolejne części podróży po „stołecznym mieście”. W samym tekście trudno nadać im jakiekolwiek znaczenie. Zaczynają grać dopiero w połączeniu z okładką autorstwa Wojciecha Świerdzewskiego, na której hasztag przypomina prymitywne narzędzie tkwiące głęboko pod ziemią, pamiątkę po pradawnej cywilizacji. W tym kontekście „Trawers” (tak tomik, jak i poemat) staje się udawanym znaleziskiem archeologicznym, odkrytym po ogólnie pojętym końcu pracy – w Warszawie przyszłości oraz poety w 2017 roku.

Epilog wstępny

„Warszawski Mordor, choć przeklinany przez osoby zmuszone tam pracować, od dwóch dziesięcioleci rozwija się w imponującym tempie i nic nie wskazuje na to, by miał zamiar zwolnić” (Jan Bolanowski, Mordor na Domaniewskiej. Jedyna taka dzielnica w Polsce)

Andrzej Sosnowski to człowiek, który mieszkał w pobliżu Domaniewskiej.

W końcu wzmiankowana w tytule jego słynnego książkowego debiutu z 1992 r. „Korea” to (tak twierdzi poeta, któremu albo ufamy, albo nie) potoczna nazwa osiedla mieszczącego się między ulicami Domaniewską a Woronicza, na którym Sosnowski zamieszkał w połowie lat 80. Wtedy jeszcze nic nie zwiastowało gigantycznych inwestycji firmy Globe Trade Center, które u zarania III RP miały przeorać fabryczno-robotniczy krajobraz Służewca Przemysłowego. Nie było mowy o przeszklonych budynkach, koncentrujących na przestrzeni ponad miliona kilometrów kwadratowych gigantyczny kapitał, który w żadnym wypadku nie skapuje na ludzi zamieszkujących okoliczne, PRL-owskie blokowiska; o dziesiątkach tysięcy osób przelewających się falami od poniedziałku do piątku między ponowocześnie nijakimi przestrzeniami; o wypowiadanych ironicznie żarcikach z „Mordoru”, będących wszakże próbą zagadania życiowego dyskomfortu, jakie odczuwa pracownik korporacji.

Żadnej z tych rzeczy Sosnowski jako mieszkaniec okolic Domaniewskiej do 1989 r., czyli do wyjazdu do Kanady, nie mógł zobaczyć, usłyszeć, czy też poczuć na własnej skórze. W końcu w wierszu „Życie na Korei” pojawiają się żniwa, jabłka i przeczyste powietrze, a nie roboty budowlane, Pan Kanapka i smog.

Nie mogę jednak przestać myśleć o bocznej, potencjalnej ścieżce polskiej poezji współczesnej. Oto Andrzej Sosnowski, który nie wyjeżdża do Stanów, ale zostaje w Warszawie na Korei i obserwuje, jak kilka (może kilkanaście) kroków od jego mieszkania na gruzach fabryk powstają sterylne szklane domy polskiego kapitalizmu. Na pewno nie powstałyby wówczas „Nouvelles impressions d’Amérique” czy „Wiersz dla J.S.”, ale coś Sosnowski pewnie by pisał. W jakiś sposób rzeczywistość, w której na moment uwierzono w koniec historii i w to, że wolny rynek jest naszym ratunkiem, odkształcałaby materię językową jego wierszy.

Całkiem możliwe, że właśnie wówczas Sosnowski, po spacerze między powstającymi biurowcami Domaniewska Business Park, gdzie „są nieciekawe sadzawki w kilku biurowych kompleksach”, lub wzdłuż Konstruktorskiej, na której dziś buduje się osiedle mieszkalne tak, aby między pracą a brakiem pracy faktycznie zatarła się granica, wpadłby na pomysł „Trawersu” – nienowej książki, w której poprzez wizję przyszłości mówi się o nienowym „teraz”.

Okładka książki pt.

Andrzej Sosnowski
„Trawers”, Biuro Literackie, Warszawa 2017, ss. 52.

Łukasz Żurek
ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor portalu niewinni-czarodzieje.pl, członek redakcji czasopisma „Tekstualia”. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Kulturze Liberalnej”, „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim” oraz w „Zagadnieniach Rodzajów Literackich”.
POPRZEDNI

szkic  

Pisanie recenzji

— Adam Wiedemann

NASTĘPNY

recenzja  

Krytyka negatywna (1): Pod wpływem, spod wpływu

— Jakub Skurtys