Wit Pietrzak zadebiutował tomem „Stabilne” (2016) w Bibliotece „Arterii” i łódzkim Domu Literatury dość późno: na karku miał już przeszło trzydziestkę, na koncie zaś – uwaga – habilitację z poezji J.H. Prynne’a (2015) oraz kilka książek naukowych i eseistycznych, w tym „Życie po życiu” (2012, lektura wierszy w kontekście idei „podmiotu rekontekstualizującego”) oraz „Ostrożnie, poezja” (2015, zbiór szkiców o nowoczesnych poetach angielskich, m.in. w świetle bloomowskiej figury wpływu). Był ponadto uczestnikiem Połowu 2014, a w tym samym roku został nominowany w Konkursie Poetyckim im. Jacka Bierezina, w którym ostatecznie zwyciężył bezkonkurencyjny Piotr Przybyła. Biorąc pod uwagę wiek autora, możemy stwierdzić bez większych wahań, że mamy do czynienia z kolejnym cudownym dzieckiem rodzimej humanistyki, które w tym wypadku obrało drogę prowadzącą przez łódzką anglistykę. Ale czy mamy do czynienia z równie dobrym poetą? Zaznaczam ten teoretyczny balast i pierwotnie akademicki charakter działań Pietrzaka, bo dość dobrze pozwalają one zorientować również jego poezję. Nie chodzi o to, że jest przeteoretyzowana, że czuć w niej zbyt duży ciężar lektur Heideggera, Adorna, Rorty’ego i Blooma, który przytłacza ostatecznie samą literackość. Raczej o to, że Bloom i kategoria „lęku przed wpływem”, którą zajmował się Pietrzak choćby w kontekście rodzimych przekładów poetów angielskich, jego własnej liryki dotyczy w sposób bezpośredni, bardziej niż można by sobie tego życzyć.
Może nie powinniśmy odwoływać się do aż tak wyraźnych kontekstów biograficznych, ale spróbujmy. Pietrzak to najpierw magistrant, a potem doktorant Jerzego Jarniewicza, a przy tym znajomy Kacpra Bartczaka, który był również recenzentem jego doktoratu (idee i nazwiska ze szkiców „Ostrożnie, poezja” współbrzmią zresztą z tymi, które interesują autora świetnego „Świata nie scalonego”). Wszyscy trzej panowie to oczywiście tłumacze, a w tej chwili również poeci, z czego dwaj pierwsi udowodnili już wielokrotnie, jak ważnymi autorami są dla polszczyzny. Wszyscy trzej musieli zmagać się też z balastem języka angielskiego, z „silnymi poetami” pokroju Eliota, Yeatsa i Stevensa. Wszyscy wreszcie, choć zaliczają się do trzech pokoleń naszej krytyki (‘58, ‘72, ‘85), wywodzą się ze wspólnej szkoły i – każdy na swój sposób – dzielą doświadczenie „przychodzenia” do rodzimej liryki z innej tradycji.
Debiut Pietrzaka czyta się, nie tylko ze względu na patronackie figury teoretyków i angloamerykańskich poetów, ale również przez sposób formowania wiersza, rytmikę zdania, stawianie czytelnikowi wymagań, jako wypadkową zderzenia idiomów wczesnego Jarniewicza i późnego Bartczaka. Czy to dobrze, trudno w tym momencie rozstrzygać. Najlepsze tomy zarówno jednego, jak i drugiego poety przypadają wszak na lata po roku 2010 styl Jarniewicza osiągnął mistrzostwo w „Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną”, Bartczaka zaś wraz z „Wierszami organicznymi”. Pietrzak jako teoretyk i krytyk literacki wypracował szereg metafor, które pozwalają mu w sposób samodzielny i zupełnie odrębny czytać nowoczesną poezję (przykłady w esejach o Sosnowskim i Wirpszy), ale jako poeta wciąż tkwi w zawieszeniu pomiędzy Jarniewiczowską melancholią, codziennością i opowiadaniem a Bartczakowym idiomem, obiektywizmem i procedurą. Zamiast jednak podążać wyłącznie drogami inspiracji i kreślić parabazy wpływu, spróbujmy wczytać się w Stabilne.
Wiersze z tomu nie mają spójnej tematyki trochę tu obserwacji o charakterze społecznym („Domy dzieci”, „Sodomia i Gomorra”) wykorzystujących anegdotę i nadświadomość podmiotu, trochę tekstów o komunikacji w międzykulturowym przekładzie oraz o wpływach angielszczyzny („Wieża bubble”, „Małe ojczyzny tanio sprzedam”). Ponadto kilka autotematycznych utworów o relacji między językiem i byciem w warunkach „kulturowej logiki późnego kapitalizmu” („De artificio poetica”). Pierwszy temat, związany ze środowiskową anegdotą, rozmowami towarzyskimi, spostrzeżeniami z podwórka i codziennej rzeczywistości, przypomina właśnie utwory wczesnego Jarniewicza. Drugi przywodzi na myśl Jakuba Sajkowskiego choć ten zgłębia go bardziej erudycyjnie i w ciekawym rozszczepieniu na język polski, angielski i chiński. Trzeci temat to już Bartczak – przypominające go elegijno-proceduralne powtarzanie w „Credo ergo”, czy wprowadzenie do słownika tworzyw sztucznych w „De artificio poetica”: „Podobnie jak poliester, lycrę, anilanę / pozyskuję języki w drodze syntezy / wyrazów, które postawione pod ścianę / odmieniają się przez najprostsze przypadki” (s. 8).
Można powiedzieć, że wszystkie trzy najważniejsze tematy wierszy Pietrzaka znajdziemy gdzie indziej, lepiej poetycko obrobione lub ciekawiej opowiedziane. Co zatem ratuje lub wyróżnia debiut łódzkiego poety? Zapewne humor i umiejętność opowiadania scenek, połączona z ironicznym dystansowaniem się podmiotu od języka i siebie samego. Bohater Pietrzaka jest jak gdyby obok wydarzenia, obok anegdoty, przesunięty względem historii, którą opowiada. Zachowuje zarazem pewien rys familiarności, spoufala się z czytelnikiem, mruga okiem, jakby przesunięcie miało stać się naszym wspólnym, kumplowskim udziałem. Czy to jednak wystarczy, żeby obronić cały tom? Za wszelką cenę próbuje Pietrzak wypracować własny idiom, „wyjęzyczyć się” (jak w „Wieży bubble”, s. 15) lub chociaż na swój sposób zamilknąć („Się wytrychnę, pomilczę, po swojemu potworzę” w „Powrót na raty: pierwsza”, s. 17). Stawką jest oczywiście skuteczność i niepowtarzalność komunikacji, ale tak postawiona kwestia językowej osobności skazuje autora właśnie na bloomowski agon, z którego nie wychodzi zwycięsko.
Można powiedzieć, że wszystkie trzy najważniejsze tematy wierszy Pietrzaka znajdziemy gdzie indziej, lepiej poetycko obrobione lub ciekawiej opowiedziane.
Podczas pierwszej lektury w oczy rzucają się przede wszystkim interpunkcyjne pominięcia oraz wyraźnie zaznaczone przerzutnie zaburzające naturalny rytm frazy i czytanie zgodnie z oddechem. Czy są one uzasadnione? Nie zawsze i nie w pełni. Nie przypomina to Barańczaka, który celowo wydobywa pęknięcie w idiomie; to raczej ciosanie siekierą pianek marshmallow, żeby zyskały ostre krawędzie i wyglądały groźnie. Przerzutnie Pietrzaka przede wszystkim dodają dynamiki frazom, które bez nich popadłyby w nieprzyjemną monotonię. Interpunkcja stosowana wewnątrz wersu, ale często pomijana w klauzulach sprawia wrażenie pewnej dezynwoltury, nieco na siłę komplikującej fragmenty, które same z siebie powinny zachować wewnętrzny rytm. Stąd odczucie chaosu czy chwiejności w trakcie lektury. Wersy raz prowadzone są wedle przecinków lub średników wydzielających wyraźne pauzy, innym razem zostawia się czytelnikowi przestrzeń na własne uzupełnienia, co zupełnie zaburza rytm wiersza. Teksty Pietrzaka mają przez to melodykę doomu wspieranego przez jazzowe synkopy niby jest monotonnie z natury, stabilnie, jak głosi tytuł, ale jakiś rodzaj poetyckiej wariacji, celowej i sztucznej, stabilność tę psuje.
Mimo wymuszonej energetyczności, która miałaby powstawać na stykach języka (lub języków – bo przekład pozostaje tu kategorią z pola działalności twórczej), samo życie jawi się w tomie Pietrzaka właśnie jako monotonia, zapadanie się, zasypianie lub tonięcie. Nie sposób uniknąć wrażenia, że wpłynął na to jeden z komentowanych przez krytyka filozofów, a mianowicie Martin Heidegger. Postrzeganie codzienności jako sfery nieautentyczności odległej od samego bycia i próba przezwyciężenia jej za pomocą języka będącego pewnym prześwitem tegoż bycia, to właśnie niemiecki, a nie angielski patronat:
bo życie sprowadza się do chwil, jak ta utrwalonych w sennej marze
intymnie i kapitalnie drążących myśli, dopóki ich znamię
nie utrwali się na dobre i złe, czekam, aż na nowo poustawia wszystko we mnie
(„Zapadnie”)
Jeśli codzienność musi zostać opowiedziana i poetycko oprawiona, bowiem sama w sobie symbolizuje biegun przeciwstawny wobec bycia (co jest już bardzo odległe od patronatu Jarniewicza), to i anegdota traci swój komiczny potencjał, a wraca jako farsa poświadczająca bezproduktywność figury powtórzenia.
A właśnie twórczo przemyślane powtórzenie, opatrzone szeregiem filozoficznych inspiracji, aż po Blooma i jego kategorię „wpływu”, powinno napędzać wiersze Pietrzaka, skoro nie napędza ich ani doświadczenie, ani język. Tymczasem teksty te jawią się, jak preparaty przygotowane do reakcji endoenergetycznej impuls musi przyjść z zewnątrz, od czytelnika, zależny od jego woli rozgryzienia konceptu i wpompowania w wiersz własnej energii. Jako wykładnik tego problemu potraktujmy „Natura się chyba powtarza, ale brak słów”. Po długim opisie scenki rodzajowej odbywającej się w barze, który miał być symboliczną przystanią, a w którym barman okazał się kimś znanym z widzenia (choć nikim konkretnym to raczej przypadkowe utożsamienie, pragnienie tożsamości w podmiocie), otrzymujemy zagadkową puentę:
Burknąłem: „Czy nie za wcześnie?”.
Potem udałem greka i zamówiłem Chow Mein.
Dopiero, gdy spytał: „Anything else?”, zdałem sobie sprawę, że język mi się pomylił.
Z drugiej strony, chyba jednak nie –
dzień, w którym go spotkałem, był zimny i deszczowy
i więcej już tam nie wróciłem, rutyna poszła w diabły, a gardło mi się dotąd nie odetkało.
Fraza „język mi się pomylił” przenosi nas oczywiście z planu anegdoty na plan metatekstowy, a z wierszyka o pomyłce w barze robi się wierszyk (niestety wciąż wierszyk) o powtórzeniu, które możliwe jest tylko tam, gdzie języka nie ma w nim samym bowiem, choćby dzięki przekładowi i przejęzyczeniu, zawsze panuje różnica. A zatem niemożliwe jest zadomowienie i stabilność nie dlatego, że rzeczywistość się „chyba” powtarza, ale dlatego, że owo „chyba”, ów akt podważenia sądu i własnej percepcji, jest właśnie aktem językowym.
„[Z]a anemiczność i masturbanctwo to ja / dziękuję” powtarza Pietrzak na okładce, za wierszem „Poeta niechcący” (s. 6). Ale właśnie anemiczność i masturbanctwo to główne wady jego książki. Jeśli Jarniewicz tworzy wiersze dyskretnie erotyczne, które uwodzą czytelnika, gdy tylko ten odda się im „prawem romansu”, Pietrzak robi coś odwrotnego i wręcz niesmacznego. Zapada na syndrom Janusza Stycznia, pisze bezpośrednio do kochanki i utożsamia ją z językiem lub literaturą, które obrzydza, nie potrafiąc wziąć ich w posiadanie (jak w końcówce wiersza „Jak bardzo musiał starać się…” eksplorującego znany motyw starego pisarza i jego pupilli: „Umykaj mi, podlotku, umykaj, póki możesz”, s. 30). Wychodzi z tego nie masturbacja (a przecież wspólny język z „Cztery kier” jest jedną z obietnic i wyzwań tego tomu!) a masturbanctwo właśnie – pozbawione przyjemności, niemrawe merdanie ręką w okolicach.
»[Z]a anemiczność i masturbanctwo to ja / dziękuję« powtarza Pietrzak na okładce, za wierszem »Poeta niechcący«. Ale właśnie anemiczność i masturbanctwo to główne wady jego książki.
Ponadto opozycja prozy utożsamianej z życiem („zbyt nieortodoksyjnie, żeby mogła z tego być poezja, / więc chodu w prozę za życia”, s. 6), i poezji utożsamianej ze sztuką – jakkolwiek nie próbowałby tych kategorii rozmontować Pietrzak– wypada do bólu znajomo, skutkując słowami, które już ani nie uwodzą, ani nie dziwią, a raczej irytują sztucznością. I nie jest to sztuczność procedury czy syntetycznego tworzywa jak u Bartczaka ani sztuczność kulturowych przedstawień jak u Jarniewicza, ale sztuczność gestu, osadzenie go w nienaturalnym kontekście. Pietrzak nie pisze bowiem poezją raczej nakłada jakąś zasadę poetyckości (w kluczu: familiarność, przerzutnia, retardacja, parabaza) na myśl i na doświadczenie, jakby nakładał trupięgi, ale brakuje mu w tym leśmianowskiej bezczelności. Kończy więc frazą: „A gdy już go wystroi w te zbytki żebracze, / Wówczas dopiero widzi, że nędzarz – i płacze!”, albo jak w jego własnej, konceptualnej retardacji: „i nie zdołam tchnąć w taką czy inną tyradę [pomijam kilka wersów z przykładami tyrad, JS] / życia, co w pieśni tylko zniewala / a poza nią bywa wesołe, choć głównie prozaicznie łyse” („Na miłość”, s. 25). Powraca pytanie: co ma Pietrzak do prozaiczności, że okłada ją tak niemiłosiernie i na każdym kroku przeciwstawia poetyckości? Czyżby koncepcja „literatury wyczerpania” zbyt mocno odcisnęła się na jego czytelniczym doświadczeniu?
Zdarzają się autorowi frazy naprawdę ciekawe, wolne od wyświechtanej metaforyki, rytmicznie interesujące, np. „nie ma / ust, są sądy, kategorie, nie fałsz, flauszowy szal szeptów, lecz szczęk” („Między nami”, s. 32), są w tomie wiersze bardzo dobre („Niezaprzeczalnie”), a obok nich bardzo niezręczne, oparte na suchym żarcie językowym, jak początek „Zbliżeń” z „Uwielbiam twoje dyftongi, Kochanie” (s. 22). Udziwniona poetyckość jest tylko rewersem traumy prozaiczności, która ciąży nad Pietrzakiem jak bloomowski lęk. Każda próba odcięcia się od niej czy zanegowania kończy się sztucznością, a każde sprozaizowanie czy zbanalizowanie musi być opatrzone erudycyjnym „ale”. Zaczyna się po tej lekturze bardziej doceniać kunszt Adama Wiedemanna oraz Filipa Zawady, którzy w swoim przechodzeniu od prozy do prozaiczności, pozostają mimo wszystko oryginalnymi poetami. Pietrzak może o nich napisać erudycyjny esej, ale nad stworzeniem własnego idiomu czeka go sporo pracy.
Wit Pietrzak
„Stabilne”, SPP w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2016, ss. 40.
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji "Przerzutni".