fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
1.

Pierwsze wrażenie po lekturze „Daru Meneli” Roberta Rybickiego mam zupełnie inne, niż oczekiwałem, że będę miał – nie żebym się czuł rozczarowany, ale spodziewałem się chyba czegoś innego; nie potrafię teraz powiedzieć, czego, ale nie tego.

 

2.

No bo tak: na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że szósta (albo siódma: wydany właśnie przez Biuro Literackie tom został już – w części – opublikowany w 2014 roku w Ostravie, w wydawnictwie Protimluv, jako dwujęzyczna książka „Dar Meneli”/„Dar Lůzrů”; autorem czeskich przekładów był Petr Motýl) rzecz poety to, owszem, słabo strawialny językowy rozpirz – i to jeszcze, powiedzmy, zgadzałoby się z grubsza z przedsądem, jaki powziąłem, gdy tylko dowiedziałem się, że Rybicki jednak, po wcale nie tak krótkim wydawniczym zamilczeniu, zdecydował się na nowe uderzenie w rynek. No bo wiadomo (wiadomo każdemu, kto choćby mgliście kojarzy, o kim my tu gadamy – i co ten ktoś tu i ówdzie wypisuje, na przykład w erudycyjnych felietonach o sraniu i rzyganiu popełnionych ongiś dla „Ha!artu”), że po Rybickim spodziewać się można tylko wszystkiego najgorszego, poniewierania mowy naszej ojczystej, obsrywania składni i zarzygiwania leksyki. Dobra – oczywiście przesadzam, bywa gorzej, z tak zwaną literacką polszczyzną obchodzi się poeta może nie najdelikatniej, ale jednak proszę uprzejmie potraktować to tam powyżej o paskudzeniu jako niejaką hiperbolę… Powiedzmy może tak: technika zapisu poetyckiego zaproponowana przez Roberta Rybickiego to żmut. A żmut to – i tu rechotam perwersyjnie, odwołując się nad Rybickim do Jarosława Marka Rymkiewicza, który to cytuje Andrzeja Walickiego – słowo używane ongiś na Litwie na określenie niemożliwego do rozplątania kołtuna włosów, nici, tasiemek czy czegokolwiek innego, co da się splątać tak, żeby rozplątać się nie dało. (Na marginesie: moje wrażenie „żmutowatości” nowego Rybickiego potęguje to, że jedyną dostępną mi wersją tomu rychtowanego w Biurze Literackim jest dość podejrzany, mocno nieobrobiony plik tekstowy, który na swój użytek – czasem po to tylko, by móc z grubsza dojść, gdzie się co kończy, gdzie zaczyna – jeszcze trochę musiałem sknocić) (Na drugim marginesie: książka Walickiego, za którą Rymkiewicz podaje znaczenie słowa „żmut”, pochodzi z roku 1886 i zatytułowana jest „Błędy nasze w mowie i piśmie, ku szkodzie języka polskiego popełniane oraz prowincjonalizmy” – i dalipan, jest to tytuł wcale nienajgorzej opisujący teorię i praktykę poetycką Rybickiego; oczywiście jeśli założymy, że „szkody językowi polskiemu popełniane” to nie tylko nic złego, ale wręcz jedna z najważniejszych sensotwórczych strategii wyzwalanych przez „Dar Meneli”)

 

3.

Ale jako się rzekło – taki odbiór tomu wierszy autora „Epifanii i katatonii” to jedynie pierwsze wrażenie i to takie, które mógłby odnieść wyłącznie czytelnik naiwny i przypadkowy (na trzecim marginesie: zakładanie, że istnieją jacyś „naiwni” i „przypadkowi” czytelnicy poezji, zwłaszcza tej mocno niszowej, do której to niszy Rybickiego trzeba upakować, to w ogóle jest jakieś ciężkie frajerstwo). Bo czytelnik cokolwiek obeznany być może uzna „Dar Meneli” i tu docieram do sedna paradoksu, który stał się i moim udziałem – za tom osobliwie zachowawczy; oczywiście na tyle tylko (stąd piszę o „osobliwości”), na ile zachowawcze może być reanimowanie przez poetę z definicji rewolucyjnego projektu, który już od ponad wieku trapi literaturę europejską, a którego imię awangarda. I z tego to punktu widzenia „Dar Meneli” jawi się trochę jako album koncepcyjny (uprawomocniam ten muzyczny trop: w końcu sam pisarz na swojej stronie internetowej wcześniejsze swe książki nazywa „kompozycjami poetyckimi”) nagrany z intencją a tribute to awangarda. I jest tu właściwie wszystko, co europejskie eksperymentatorstwo poetyckie w okolicach pierwszej wielkiej wojny wykoncypowało: kubistyczna dynamika alinearnego, asocjacyjnego, jukstapozycyjnego komponowania tekstu; cały zestaw chwytów futurystycznych (od parole in libertà Filippo Tommaso Marinettiego po zaumnyj jazyk Wielimira Chlebnikowa, a może nawet coś z egofuturyzmu Igora Siewierianina, a może i z oberiutów też); dadaistyczne fascynacje potencjami ukrytymi w języku wyzwolonym z wszelkich narzucanych mu spoza niego samego reguł; surrealistyczna śmiałość obrazowania wyobraźni twórczej skomunikowanej z innymi niż świadome przestrzeniami psychiki (margines czwarty: na pewno też dużo tu Czechów, u których tradycja awangardowa – od grupy Devětsil i poetystów począwszy, na kolejnych falach czeskiego undergroundu a tak dál skończywszy – znaczy wszak niebywale dużo, ale na tym poeta zna się zapewne o wiele lepiej od niżej podpisanego komentatora; wszak dolą piszących jest wiedzieć, a dolą ich komentatorów – tylko czytać). Sam Rybicki zresztą wprost deklarował wiarę w awangardę jako w – by sparafrazować znane hasło Jürgena Habermasa – niedokończony projekt, pisząc dla „Helikoptera” (12/2016) szkicowy zarys obecności tradycji awangardowej w polskiej poezji współczesnej z takim oto zdaniem-manifestem: „Awangarda jest zbyt atrakcyjna, by nie przetrwać burzy czasów”. „Dar Meneli” wydaje mi się tej wiary praktycznym credo.

Czytelnik cokolwiek obeznany być może uzna »Dar Meneli« i tu docieram do sedna paradoksu, który stał się i moim udziałem – za tom osobliwie zachowawczy.

 

4.

Czy oznacza to, że Robert Rybicki napisał książkę będącą jedynie sentymentalnym (tak, właśnie użyłem tego złowieszczego słowa) powrotem w heroiczne czasy kaligramów, namopaników, Cabaret Voltaire, zapisu automatycznego i czasopisma „Pásmo”? Oczywiście – nie, bo „Daru Meneli” nie napisał kto inny, tylko właśnie Robert Rybicki. A Robert Rybicki – to Ryba (margines numer pięć – w tym właśnie momencie Ryba zaczyna pojawiać się w niniejszym tekście jako autor komentowanej książki obok Roberta Rybickiego na prawach równych, a nawet równiejszych). A Ryba to nie tylko ten, który napisał ileś tam wierszy – to również gracz zajmujący bardzo mocne, bardzo wyraziste miejsce w polu naszego współczesnego życia literackiego. No więc Ryba to oczywiście antysystemowość, socjoekonomiczny margines, abnegacja, anarchizm, marihuana, permanentne happenerstwo (i penerstwo, przynajmniej w niektórych, tych mniej oczywistych słownikowych użyciach), animacja jednego z barwniejszych krakowskich rozpierdolów poetyckich (kto przynajmniej raz widział Open Mic organizowany cyklicznie w Kabarecie – choć teraz już chyba będzie, zdaje się, gdzie indziej – ten wie), szeroko i nie tylko metaforycznie pojmowana skłoterska bezdomność. I żeby to wiedzieć, wcale nie trzeba – czego sam jestem niezgorszym dowodem – znać szczególnie blisko Roberta Rybickiego, wystarczy choć raz otrzeć się o projekt biograficzno-artystyczny znany jako Ryba. Dopiero w tym osobowościowym kontekście (niech będzie, że to ta sama bajka – choć oczywiście wymieniona na absolutny trip – co „życiopisanie”, termin użyty ongiś przez Henryka Berezę na użytek uchwycenia fenomenu Edwarda Stachury) wiersze z „Daru Meneli” nabierają właściwego im sensu. A jest to sens – cokolwiek by o nim sądzić – polityczny.

Ryba to oczywiście antysystemowość, socjoekonomiczny margines, abnegacja, anarchizm, marihuana, permanentne happenerstwo (i penerstwo), szeroko i nie tylko metaforycznie pojmowana skłoterska bezdomność.

 

5.

Nie, nie chodzi oczywiście o taki polityczny angaż, jaki stał się udziałem – a często również przekleństwem – wielu najbardziej ikonicznych postaci z czasów wielkich awangard (skoro już tak bardzo ta awangarda leży Rybie na sercu): Marinettiego, Chlebnikowa, Władimira Majakowskiego, Aleksandra Wata, Brunona Jasieńskiego, Bertolta Brechta, Gottfrieda Benna czy André Bretona. A o co chodzi w takim razie? A o to, co za chwilę zacytuję.

 

6.

Najpierw Konrad Góra – poeta często z Rybą (z powodów, powiedzmy, towarzysko-światopoglądowych) kojarzony i jego jakoś tam słynna już kwestia kończąca opublikowaną w „Dwutygodniku” rozmowę, jaką z nim (a także z Kirą Pietrek i Szczepanem Kopytem) przeprowadziła Aldona Kopkiewicz, rozmowę zatytułowaną „Żadna reprezentacja”: „Ja na przykład zakładałem całkiem poważnie, że skoro robotnika można wypierdolić z roboty za to, że powie o sobie, że jest anarchistą, to ja będę za niego mówił, że jestem anarchistą. Bo jestem, tylko że mnie nie ma kto z roboty wypierdolić, bo jak. Jak mnie pytają, to najczęściej przedstawiam się, że jestem bezrobotny.” I cytat drugi – znów rozmowa, znów Konrad Góra, ale przytoczenie tym razem z tego, który Górę przepytywał (rzecz cała zatytułowana była Jeszcze nikt nie oślepł od odwracania wzroku i ukazała się w „biBLiotece”), czyli z Dawida Mateusza – i tym razem już o samym Rybickim: „Chyba najważniejszą rzeczą, jaką się nauczyłem od Ryby, jest: mówić i nie oddawać tego ostatniego pola walki, bo jeśli to oddamy, to nikt za nas niczego nie powie.”

 

7.

I właśnie o to chodzi – o zabieranie głosu, które jest głosu udzielaniem.

 

8.

A z tym bywa różnie – i tu otworzę sobie szósty, najszerszy margines. Bo zdarzyło się jakiś czas temu (konkretnie – 1 grudnia zeszłego roku), że Ryba opublikował w „artPapierze” (12/2016) kilka wierszy, spośród których jeden sprowokował wcale burzliwą dyskusję. Oczywiście, chodzi o poetycki komentarz do skandali z festiwalu towarzyszącego wręczeniu nagród poetyckich Silesius, kiedy to – w proteście przeciw niedostatecznej reprezentacji zaproszonych na festiwalowe wydarzenia poetek – przyjazdu na Silesiusa odmówiła Justyna Bargielska i, w ślad za nią, Jerzy Jarniewicz, a trzech poetów (Jaś Kapela, Szczepan Kopyt i Przemysław Witkowski) na jedno ze spotkań przyszło w kobiecych przebraniach. Wiersz Ryby – w porządku, niech będzie, że trudny do obronienia z powodu chamskich i co najmniej krzywdzących podjazdów ad personam – był właśnie próbą zwrócenia uwagi na problem zagadywania faktycznego głosu dobiegającego z marginesu (tego społecznego, nie tego tu teraz moim glossowaniem zapisywanego) przez przeteoretyzowany dyskurs akademickiej lewicy. Czy aby nie jest tak – zapytywał w swym wierszu Ryba, oczywiście w sposób cokolwiek bardziej bezpośredni niż ja to teraz robię – że debatowanie na (jednak) salonach o parytetach nijak się ma do faktycznego wykluczenia, bezdomności, bezrobocia, skrajnej pauperyzacji? Może walka z homofobią i afirmacja doniosłego etyczno-politycznego sensu diety wegańskiej zupełnie nie przystaje do faktycznych potrzeb tych, którzy winni być pierwszym adresatem lewicowego zaangażowania, a którzy nie mają czym (ani wegańskim, ani żadnym innym) nakarmić swych (zrodzonych z oldskulowych, czasem mało partnerskich, heteryckich stosunków) dzieci? O wysłyszenie ich głosu upominał się swoim poetyckim głosem Ryba – ale, co ciekawe (i smutne) uruchomił też inne głosy: sprzeciwu dowodzącego jak bardzo nasza lewica bywa czasem resentymentalna, wykluczająca, opresyjna, zawłaszczająca. Na Rybickiego wylały się oskarżenia o seksizm (słuszne, ale czy faktyczne unieważniające istotę podnoszonego przezeń problemu?), pozerstwo (bo czy aby on – bezdomny z wyboru – faktycznie ma prawo do mówienia w imieniu bezdomnych wbrew woli?), dwulicowość (taki niby zaangażowany, a co on zrobił dla Sprawy?), estetyczną miałkość (zarzucaną również przez tych, którzy w każdym innym przypadku rzucają się do gardła wszelkiemu estetyzmowi jako złogowi najciemniejszej literackiej reakcji). I tak sobie myślę – czy aby nie o to poecie chodziło? O obnażenie tego, jak łatwo walczącym z wykluczeniem wykluczać wykluczonego mówiącego poza porządkiem usankcjonowanym przez pewną dyskursywną hierarchię w imieniu wykluczonych? O głos sprzeciwu w imię głosu zagłuszonego, który uruchomiłby też głos protestu tych, którym się wydaje, że co innego słyszą, niż słyszeć powinni?

Może walka z homofobią i afirmacja doniosłego etyczno-politycznego sensu diety wegańskiej zupełnie nie przystaje do faktycznych potrzeb tych, którzy winni być pierwszym adresatem lewicowego zaangażowania, a którzy nie mają czym nakarmić swych dzieci?

 

9.

Zamykam nawias, schodzę z marginesu – zastrzegając, że ani tamtego wiersza (i wyrażonego w nim stanowiska) Ryby nie bronię, ani nie stawiam wykrzykników; jeśli już coś przy interpunkcji kombinuję, to raczej staram się podtrzymać przy życiu pewne znaki zapytania, nazbyt łatwo przez krytyków Rybickiego wykreślone. Zamykam, schodzę – i powracam, bo przecież w „Darze Meneli” próżno szukać takich mocnych angaży, ich sens jako tomu udzielającego głosu gdzie indziej się konstytuuje. Zapewne jest to gest świadomy, jakby autor zdawał sobie sprawę, że poetyka jednoznacznej deklaracji jest już zagospodarowana przez Kopyta, że strategia przeprowadzanej z wnętrza pewnego wrażego dyskursu, partyzanckiej destrukcji narracji Tradycji, Kapitału i Spektaklu to raczej domena Pietrek lub Tomasza Bąka; że, krótko mówiąc, trzeba szukać gdzie indziej. Właśnie w awangardzie – omijając (co oczywiście nie wyklucza dialogowania) epifanijność „Splendida realta”, patos „z a b i c”, ironię „Statystyk”, groteskę „[beep] Generation”, zgrozę „Nich” i psychozy „Hotelu Jahwe”.

 

10.

Tu jednak muszę (tyleż najpierw, co wreszcie) odpowiedzieć sobie na pytanie: o czym tak naprawdę pisze Ryba, co jest właściwą przestrzenią jego wierszy, jego – autora – polis, w imieniu którego i którego słowami do mnie mówi? Pierwsze miejsce ukonkretnione w „Darze Meneli” to supermarket – a ostatnie słowo tomu (a może poematu, może tak właśnie należy książkę tę, upierdliwie spójną, odczytywać?) brzmi „wyobraźnia”. I trudno mi oprzeć się wrażeniu, że właśnie te dwa słowa wyznaczają wielokrotnie przecinające się osi znaczeń uruchamianych przez Roberta Rybickiego.

 

11.

Supermarket to miejsce wieloznaczne – z jednej strony instytucja zorganizowana wokół wielopoziomowo stymulowanego kultu konsumpcji, której to instytucji celem poniekąd statutowym  jest zrównanie egzystowania i kupowania, bycia i posiadania; nieprzyswajalna ilość bodźców, którymi atakuje nas supermarket, ogniskuje się w budowaniu efektu naturalności gry w rynek, nabywania jako właściwego, prymarnego bycia sobąu siebie. Z drugiej jednakowoż strony – dwuznaczny komfort supermarketu opiera się na tym, że zawsze jest się tu przechodniem, widzem, gościem (oczywiście jak najserdeczniej witanym i zachęcanym do rychłego powrotu), kimś tym bardziej anonimowym, im bardziej wystawiającym się na spojrzenie innych. A ten, kto mówi w imieniu Ryby, jest dlatego właśnie ciągle u siebie, że zawsze jest gdzie indziej, bezustannie w drodze; jego bycie to raczej bywanie, z każdego wiersza pozostają ostatecznie jedynie pielgrzymie tropy kogoś, kto właśnie odszedł, kto anarchicznie wystrzega się wszelkiego zakorzenienia jako niebezpieczeństwa uczestnictwa w narzucanych zobowiązaniach – podczas gdy on, kynicznie (w znaczeniu zdumiewająco bliskim temu, jakie terminowi „kynizm” nadał Peter Sloterdijk) wierny Erazmowemu quaevis terra patria, obiera dla siebie los dezertera – czyli kogoś, kto pozostaje w ciągłym ruchu, by widzieć i nie być widzianym (o takim dezerterze, poniekąd złośliwie odwracającym solipsystyczną kondycję znaną z wynurzeń biskupa Berkeleya, pisał ongiś w odniesieniu do prozy Leopolda Buczkowskiego Ryszard Nycz) (a jest to przecież ten sam dezerter – siódmy margines – o którym w swej najbardziej autotematycznej pieśni skrzeczał Dezerter). Od skłotu do skłotu, od Pragi do Wiednia, w polszczyźnie (wyciąganej z na nowo i od zaraz potrzebnego kapelusza Tristana Tzary) w tym samym stopniu, co w ślonskij godce i w češtine.

Ten wątek (nie)zamieszkania w języku/językach, bywania w nich, prze-bywania (czyli tego znikliwego momentu między przy-wy-bywaniem) w mowie, doświadczanego z perspektywy już nawet nie partyzanta, ale właśnie – o czym mi się tuż powyżej wspomniało – dezertera, panoptycznego nikogo, prowadzi mnie ku temu ostatniemu słowu darowanemu przez „Dar Meneli”, ku „wyobraźni”. Bo drugą zmienną konstytuującą sens książki Rybickiego jest doświadczenie spowijającego nas bezustannie językowego szumu – semantyczna wartość takiego języka równa jest z grubsza procentowi muzycznej treści w supermarketowym muzaku; ale bo też celem językowego szumu, o którym tu mówię, nie jest wymiana sensów, komunikacja, wprost przeciwnie, ma on za zadanie oszałamiać, zagłuszać, ogłupiać. Dlatego właśnie i tutaj Ryba nie ma domu, wymyka się formatowaniu przez asemantyczny bełkot – bo tylko połową prawdy jest, że bełkotliwy żmut „Daru Meneli” to jedynie efekt zawinionych przez Rybickiego „szkód językowi polskiemu popełnianych”; poeta swój jazgot zaledwie nadbudowuje nad językiem już zepsutym, już wytrzebionym ze znaczenia. Stąd właśnie „wyobraźnia” – bo problemem tego języka, o którym tu mówię: języka, który trzeba doprowadzić do konwulsji, do paroksyzmu, by znów zaczął żyć, jest właśnie absolutna, by tak rzec, aimaginacyjność, zamknięcie na to, co nieoczekiwane, bezgraniczne, pozasystemowe. To język ekskluzywny (czyli właśnie zamknięty, ograniczony do reprodukcji spetryfikowanej doksy, wyczerpujący się w najprostszych deskrypcjach), ale też ekskludujący (czyli wykluczający, występujący przeciwko wyobraźni jako potencji myślenia tego, co niemożliwe, co jakoby nieistniejące). Językowe grymasy Ryby działają niczym głupkowaty uśmiech Józefa Szwejka, kretynizm (a zatem dominium ostatecznie wyzwolonej z oświeceniowego ratio imaginacji) w którego krzywym zwierciadle pozorująca normalność przemoc mentalnego supermarketu objawia swą uzurpatorską istotę – tak działa najprostsza matematyka: minus z minusem zawsze daje plus. Jak to celnie na stronach „biBLioteki” komentuje Dawid Kujawa w towarzyszącym  premierze książki szkicu „Mówię o sobie z perspektywy geologicznej: „nasz brak zaufania do słowa wcale nie prowadzi do osłabienia jego użytkowości”. (Kolejny margines, już ósmy: krytycznoliterackie słowo honoru, że przed moim pisaniem o Rybie nie znałem szkicu Kujawy, a w posiadanie dopiero co zacytowanego zdania wszedłem za pośrednictwem blurbu zamieszczonego na fesjbukowym profilu Biura Literackiego; zacząłem czytać dopiero teraz i czym prędzej przestałem, bo deczko wkurwia mnie, gdy ktoś ma tak bardzo podobne do moich intuicje lekturowe, a potrafi je tak niepomiernie celniej i mądrzej wyłuszczyć) (I z rozpędu jeszcze jeden, dziewiąty margines: kiedy tylko napisało mi się o konwulsjach i paroksyzmach językowych „Daru Meneli”, wyobraźnia – a jakże, ona właśnie – podsunęła mi obraz fingujących życie skurczów, w jakie prąd wprawił monstrum Frankensteina; czyż w ostatecznym rozrachunku egzystencja poezji Rybickiego nie jest takim właśnie, nieskończenie potwornym, a jednocześnie cudownie imaginacyjnym życiem niemożebnym?)

 

13.

Tak zatem – „Dar Meneli” to niekończący się ruch dezercji z domów, które pod wpływem wyzwolonego, podporządkowanego wyłącznie wyobraźniowej anarchii języka okazują się nieobeszłą klatką supermarketów. I właśnie po to – między innymi oczywiście – Rybie potrzebne jest dziedzictwo awangard. Bo wyrastając z podobnego co wysokomodernistyczna formacja kulturowa rozpoznania źródłowego – ohydnej niesamowitości tego, co poza podmiotem – futuryści, ekspresjoniści, dadaiści lub surrealiści zaproponowali zupełnie inną strategię. Zamiast kontemplacyjnego wyczekiwania na epifanię jakiegokolwiek istotnego sensu – ekstatyczny ruch ku temu, co nowe i nowoczesne; w miejsce żałobnego zamilczania – rozgadaną dialektykę melancholii i entuzjazmu; miast statycznych figur retorycznych budujących efekt wzniosłości – bezgraniczny taniec derwiszy wokół zamienionego w obiekt kultu eksperymentatorstwa formalnego. Jasne, upraszczam – być może nawet upraszczam skandalicznie – ale widzę to tak, że awangarda antycypuje takie rozumienie literatury, jakie Jacques Derrida zaproponował w słynnym wywiadzie z Derekiem Attridgem: jako radykalnie nieskrępowanej możliwości powiedzenia wszystkiego na wszelkie możliwe sposoby. A przecież o to też chodzi – tak, to aż takie proste jest – czyli o absolutną wolność wypowiedzi w tej dziwnej instytucji zwanej Rybą.

»Dar Meneli« to niekończący się ruch dezercji z domów, które pod wpływem wyzwolonego, podporządkowanego wyłącznie wyobraźniowej anarchii języka okazują się nieobeszłą klatką supermarketów.

 

14.

Wracam przeto do tego, co już wzmiankowałem – że istotę tomu wierszy „Dar Meneli” autorstwa niejakiego Roberta Rybickiego stanowi to, iż jest to ekstremistycznie wolnościowy projekt sygnowany przez pewną instytucję literacko-życiorysową znaną jako Ryba. A sens polityczny tego projektu jest jednocześnie jego wymiarem nie tylko społecznym (że protestuje się tu przeciwko dokonywanemu również w języku ujarzmieniu przez logikę supermarketu), lecz także dogłębnie etycznym – i zawiera się w ramie okalającej to, co w poemacie pierwsze i ostatnie, „supermarket” i „wyobraźnię”. Ramę tę wyznacza tytuł i wieńczące tom podziękowania.

 

15.

Najpierw tytuł: „dar” – czyli coś nieoczekiwanego (wy-dar-zającego się), ale też danego bezinteresownie (za dar-mo), skupionego wyłącznie na ob-dar-owywanym. Co może dać menel? Oczywiście – wyłącznie nic, czyli czystą (choć tak często bolesną, skrzywdzoną, niechcianą, paradoksalną) wolność, świadomość wyzwolenia, jakie niesie ze sobą nieposiadanie; tę właśnie dotkliwą wolność menela słychać bardzo wyraźnie w czeskim odpowiedniku tego słowa, zaproponowanym przez Motýla, w którym pobrzmiewa zarówno to, co w angielskim a loser, czyli doszczętna ekonomiczna strata, ale też znany w polszczyźnie luz. I jeśli Ryba swoim tomem kreśli – jako się rzekło – pewien niebywale rozrośnięty projekt wolnościowy (luzerski/luzacki/zluzowany), to w ten właśnie sposób odwdzięcza się on za to, czym go ob-dar-owano; odwdzięcza się nie jako ideolog bądź aktywista (czyli nie mówiąc w imieniu menela), ale jako poeta, mówiąc menelem, czyli – jeszcze raz – manifestując ubóstwo przekute w doskonałą wolność. I czyż z tego punktu widzenia książka – ufundowana na wdzięczności wolnego wobec wolnych – może się kończyć inaczej niż podziękowaniami (czasem być może niełatwymi, bo obejmującymi też tych, którzy Rybickiego atakowali i którzy przez jego poezję bywali poniewierani)? Nie może, więc pozwolę to sobie pozostawić bez osłabiającego doniosłą wymowę tego gestu zagadywania.

 

16.

To Paweł Markowski – w tamtej podgrzewającej kilka fejsbukowych przestrzeni dyskusji o wierszu Rybickiego z „artPapieru” – napisał słowa, których użyłem jako tytułu dla tego tu szkicu: „Ja jestem za Rybami. Bo Ryby są dziećmi biedaków”. No właśnie: sporo się w tym prostym oznajmieniu kryje, a już na pewno – to, co najmocniej towarzyszyło mi w czasie lektury „Daru Meneli”. A zatem, Pawle, ja też wierzę Rybom, wierzę Rybie. Tak jakoś – może bez sensu, ale co począć – bym chyba zakończył.

Okładka książki pt.

Robert Rybicki
„Dar Meneli”, Biuro Literackie, Stronie Śląskie, 2017, 92 strony.

Przemysław Rojek
ur. 1978 roku w Nowym Sączu, mieszka w Krakowie, uczy w Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów. Doktoryzował się, publikował w tzw. branży (w realu i wirtualu), był stypendystą i laureatem, napisał książkę o Aleksandrze Wacie, przez jakiś czas redagował kilka sieciowych przestrzeni Biura Literackiego. Ma na swoje usługi dwa internetowe wampiry – bloga Bartleby de Angola i biBLioteczny cykl tekstów Wieża Kurremkarmerruka. Mąż i ojciec, metafizyk, dorywczy sportowiec – ma poważny problem z tym, że jego teksty krytycznoliterackie rzadko piszą mu się krótsze niż dwadzieścia tysięcy znaków.
Okładka książki pt.

Robert Rybicki
„Dar Meneli”, Biuro Literackie, Stronie Śląskie, 2017, 92 strony.

POPRZEDNI

recenzja  

Krytyka negatywna (1): Pod wpływem, spod wpływu

— Jakub Skurtys

NASTĘPNY

recenzja  

Wszystko i nic. Miłość na miarę literatury niemożliwej

— Piotr Seweryn Rosół