fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Marcin Ostrychacz
„Ruje i wyciszenia”, WBPiCAK, Poznań 2016, 116 stron.

Tom Marcina Ostrychacza, który ukazał się nakładem wydawnictwa WBPiCAK pod koniec 2016 roku, nie jest już książką najnowszą, jednak z całą pewnością jest książką niezauważoną, która przemknęła przez świat nowości wydawniczych co najwyżej z cichutkim pogłosem. Fakt to tym dziwniejszy, że, chociaż niepozbawiona wad, wśród tomów wydanych w zeszłym roku okazuje się jednym z najciekawszych, najsilniej wybrzmiewających i najbardziej zdecydowanych.

Jeśli zgodzić się na daleko idące uproszczenie i stwierdzić, że poezja klasycystyczna charakteryzuje się pewną słabością do wszechstronnego rozpatrywania humanizmu, dozą etycznej niepewności, która nakazuje autorom tego nurtu przyjmować ostrożną perspektywę liczby mnogiej w miejsce galopującego indywidualizmu i subiektywizmu, decyzja Piotra Zdanowicza, żeby na jednej z okładek „Rui i wyciszeń” umieścić klasycystyczną rzeźbę[1], wydaje się trafiona w dziesiątkę. Bo tym właśnie zajmuje się Ostrychacz i na tym instrumencie wygrywa główne akordy swojego tomiku: na refleksji nad istotą człowieczeństwa, a przede wszystkim roli człowieka w świecie.

Te pompatyczne tematy nie są w dzisiejszej poezji ani modne, ani łatwe. Dźwigający na barkach spadek Herberta i Miłosza poeci raczej uciekają od tematyki absolutnej, uznając najwyraźniej (często słusznie), że primo – dość już tego było, secundo – to nie są czasy dobre dla wielkich myśli. W związku z tym trudno z konstruowania tomu na takich podstawach wybrnąć z tarczą – Ostrychaczowi udaje się to doskonale. Już w pierwszym wierszu temat nadrzędny zostaje zarysowany z godnym podziwu rozmachem:

Kto dał ci oszczep? Dukająca półmałpo, oszczep
tworzy cię mną bardziej niż retuszowanie otoczaków,
przecież rakieta to nic innego niż oszczep. Oszczep
i ogień. Nie Prometeusz, ty wziąłeś go jak świętość,
kiedy wszystko inne od niego stroniło.

(„Retuszowanie otoczaków”)

Ironiczna fraza, przypominająca człowiekowi o jego pochodzeniu od małpy, o tym, że chociaż brodzi po pas w kulturze, wyszedł prosto z natury, narzuca wydźwięk całemu tomowi. Autor bezlitośnie i nieustannie przypomina o zwierzęcej stronie człowieczeństwa. Cały ten zabieg jest jednak zaskakująco dwuwymiarowy. Ostrychacz zwierzęcości przypisuje aspekty pozytywne, czerpiąc garściami z nieśmiertelnej najwyraźniej myśli Rousseau, ale też z niezmordowanym uporem wydobywa na światło dzienne nienowy, za to w tym wydaniu zaskakująco świeży dysonans między naturalną istotą człowieka a przesłaniającą ją kulturową fasadą. Robi to bardzo sprawnie, bez problemów funkcjonalizując staromodne środki retoryczne, takie jak apostrofy czy wyliczenia.

Ironiczna fraza, przypominająca człowiekowi o tym, że chociaż brodzi po pas w kulturze, wyszedł prosto z natury, narzuca wydźwięk całemu tomowi

Ważne jest to, że autor zazwyczaj nie podejmuje próby odpowiedzenia na pytania, które sam stawia. Podmiot jego wierszy jest rozdarty między dwoma opisanymi aspektami człowieczeństwa, a rozdarcie to nie tylko nadaje książce uniwersalnego charakteru, ale też uderza w bolesną strunę autorefleksji i staje się prawdziwą udręką podmiotu: „Nasze grzechy niezbędne / jak dobre uczynki, / nasze niemilknące grzechy / i ciche pokuty, / euro i dolary / w burdelach Kalkuty”. Rzadko zdarza się, aby komuś udało się połączyć afekt indywidualny z afektem  cywilizacyjnym – i za to należy się Ostrychaczowi ogromna pochwała.

„Ruje” i „wyciszenia” następują tutaj naprzemiennie, tak samo jak w cyklu rozrodczym. Podmiot Ostrychacza poddaje się chwilami całkowicie zwierzęcości, nie mając zresztą przecież innego wyjścia, w fazie „rui”, czyli tymczasowego wyłamania się z kultury, kiedy jest tylko „oblepiony jej kurzem”, jak bohater jednego z wierszy. Potem następuje nieubłaganie, jak kac, faza wyciszenia, gdy nadchodzi refleksja naznaczona ironicznym stosunkiem do samego siebie i wspomnianego już humanistyczno-animalistycznego rozdźwięku. I kiedy w „29 strofkach o miłości” odnajdujemy apel, aby „kochać się za kogoś za coś”, bo „intencja dezynfekuje kopulację” – należy uważać, że jest to apel całkiem serio. W dodatku przekonujący.

Tym silniej, niestety, boli najsłabszy, ostatni wiersz z tomu, „Złoty winyl”, do którego autor pieczołowicie przygotowuje czytelnika, zupełnie jak kompozytor wprowadzając przed codą kolejne repryzy. Utwór zbudowany na zasadzie bardzo długiego wyliczenia (nota bene, zdecydowanie zbyt długiego) wieńczy patetyczna, arogancka pointa, zupełnie wybijająca podmiot z delikatnej, długo budowanej homeostazy autorefleksji i ostrzeżenia, sytuując go nagle na podium wszechwiedzy. A szkoda, bo wcześniej, nawet tam, gdzie autor obśmiewa bezlitośnie cywilizacyjne śmiesznostki, jak choćby w wierszu „CS6” (dla niewtajemniczonych: kolejna wersja Adobe Photoshop), jest to śmiech refleksyjny, zmącony przykrą świadomością, że sam twórca nie jest od wytykanych przywar wolny. W finale tomu dojrzałość tej refleksji zanika, brutalnie pozbawiając go wieloznaczności.

Najważniejsze jest jednak to, że w całej tej autodyskusji o losach bogów i ludzi, o sztafecie małpy i człowieka, w całym rozważaniu natury humanizmu i roztrząsaniu przekleństw cywilizacji jest naprawdę bardzo mało pretensjonalnego zadęcia, zwykle stającego się gwoździem do trumny tomów krążących dokoła tej tematyki. Dzieje się tak dlatego, że Ostrychacz świetnie operuje kontrastem jako wiodącym zabiegiem stylistycznym. Większość wierszy w tomie skonstruowana jest w ten sposób, że na wydźwięk wiersza pracuje opozycja dawne – nowe („Idź z łukiem do lasu, kiedy lasu nie ma”), wysokie – niskie („I kiedy czekali na busa rozłąki/ otworzył żubra i odpalił skręta rozłąki”), makro – mikro („Innym razem suwałczanin zetrze się z białostoczanką / o wyższość swojego miasta na przestrzeni setek tysięcy lat świetlnych”) i inne. Dzięki takiej strukturze, łączonej ze wspomnianą już kilkukrotnie jadowitą ironią, udaje się autorowi uciec od patetycznych haseł tam, gdzie nie są potrzebne, a tam, gdzie już się pojawiają, dochodzi do ich polaryzacji, dzięki czemu nawet poważne deklaracje brzmią sarkastycznie i mogą być rozszyfrowane tylko za pośrednictwem kontekstu innych wierszy.

Ostrychacz świetnie operuje kontrastem jako wiodącym zabiegiem stylistycznym

Na tym jednak, niestety, kończą się konstrukcyjne zalety tomu. Największym zarzutem, jaki należy w stosunku do niego postawić, jest właśnie niespójność. Odnosi się chwilami wrażenie, że Ostrychacz złożył go z dwóch różnych książek, albo odwrotnie, do zwartej książki powkładał wiersze z innych, usiłując przemycić ich skądinąd zabawne i udane koncepty przez granicę stabilnej kompozycji, której przebieg wyznacza pierwszoplanowa refleksja. Mówię tutaj o takich tekstach jak „Ostatnia rata”, „Plac ostatnich zabaw” czy „Licówki”, które, same w sobie dobre, pasowałyby raczej do tomu o lżejszym wydźwięku, a może raczej: o innej tematyce, nastawionego na doraźny opis rzeczywistości, sprawy bieżące. Utwory te zresztą pełnią pewną funkcję, a mianowicie podkreślają opisywane osadzenie podmiotu w rejonach zjawisk, które sam piętnuje, jednak motyw ten jest wystarczająco dobrze zarysowany w pozostałych wierszach i naprawdę niepotrzebne jest tu wbijanie klinów w monolit.

Kwestia natury pojawia się w „Rujach i wyciszeniach” jeszcze w jednym aspekcie, który w pierwszej chwili wydaje się tutaj równie nie na miejscu, jednak po głębszym zastanowieniu wkomponowuje się w całość. Mowa tutaj o wierszach „ekologicznych”, odnoszących się do zawinionych przez industrializację katastrof środowiskowych (np. w Zatoce Księcia Williama), w których do głosu dochodzi podmiot wściekły, rozżalony, oskarżycielski. O ile w utworach mówiących o szkodach wyrządzanych przez kulturę w obrębie samej ludzkiej egzystencji, „na własnym poletku”, autor zdaje się mówić: „samiście sobie winni”, o tyle kiedy kultura ingeruje w dziki żywioł ekosystemu, Ostrychacz staje się wyjątkowo kategoryczny. „kochajmy się za potentatów naftowych / aby przestali buldożerami szczuć lasy Amazonii”, pisze, pokazując ludzką stronę tej wściekłości, ale już po chwili ironiczną, hymniczną frazą uderza z całą siłą:

Orkany  nie przewrócą naszych platform!
Nasze statki stawią czoła sztormom!
Dostarczymy światu napęd!
Nakarmimy rafinerie, silniki!
Nakarmimy piły spalinowe!

(„Naftówka”)

Są to te miejsca w tomie, w których ujawnia się świadomość językowa Ostrychacza. Autor stosuje tutaj zabiegi banalne, o ogromnej wysłudze lat, ale używa ich dokładnie tam, gdzie są potrzebne, tam, gdzie trzeba krzyknąć, a nie metaforyzować, gdzie trzeba założyć zieloną kamizelkę i płynąć protestować zardzewiałym tankowcem, a nie pisać artykuły o globalnym ociepleniu.

Autor stosuje zabiegi banalne, ale używa ich dokładnie tam, gdzie są potrzebne, tam, gdzie trzeba krzyknąć, a nie metaforyzować

Nie można też w tym kontekście nie wspomnieć o wierszu, w którym porządki mieszają się nieubłaganie i w którym Ostrychacz, doskonale rozumiejący, że kultura to w równej mierze wiersze symbolistów, Auschwitz i platformy wiertnicze, przypomina chyba najbrutalniej, że to wszystko bierze się z natury. Bierze się z natury, a wobec tego mamy wobec tejże dług, którego wcale nie płacimy, wręcz przeciwnie, który pogłębiamy szybciej jeszcze i bardziej bezczelnie niż publiczny. Mówię oczywiście o utworze „Albatros” (dla samego tego tekstu warto tom przeczytać), stanowiącym doskonały przykład nowoczesnej liryki zaangażowanej, jednak zaangażowanej nie tylko w sprawy ludzi – dokładnie tak, jak powinno się angażować w XXI wieku.

Jak widać, wątków w tomie Ostrychacza jest mnóstwo i absolutnie nie wystarczy jednej recenzji, żeby wszystkie wydobyć na światło dzienne i omówić. Mimo niedociągnięć kompozycyjnych i pewnych niezrozumiałych wyborów, jest to książka świetna. Przede wszystkim dlatego, że autor, chociaż zdecydował się podjąć tematykę uważaną za przebrzmiałą, pilnie odrobił lekcje ze współczesnej poezji. Dzięki temu w „Rujach i wyciszeniach” dostrzegamy ślady wszystkich prawie nurtów obecnych na rynku, jednak twórczo i na swój sposób przetworzonych. Znajdziemy tu, owszem, poezję metafizyczną, ale w specyficznej formie; znajdziemy wiersze zaangażowane, ale zaangażowane na swój sposób. Jest poetyka wkurwu, ale nie takiego wkurwu, jak zwykle; jest klasycyzm, ale klasycyzm przetwórczy w dobrym tego słowa znaczeniu, odwołujący się do wartości rzadko podejmowanych przez kolegów po fachu: ostrożnego humanizmu, cywilizacyjnej ironii. Jeśli tylko Ostrychaczowi uda się uspokoić bijące serce i kolejne książki komponować w sposób bardziej przemyślany, konsekwentny, może zrobić się naprawdę ciekawie.

[1] Nie bez kłopotów udało mi się ustalić, że jest to rzeźba Josefa Limburga (1874-1955), niemieckiego rzeźbiarza i złotnika działającego w rejonie Górnego Śląska.

Marcin Ostrychacz
„Ruje i wyciszenia”, WBPiCAK, Poznań 2016, 116 stron.

Marcin Świątkowski
ur. 1992, studiuje polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikował w Xięgarni, Littera/Historica, biBLiotece i innych. Znany młody człowiek piszący w internecie, wiceredaktor naczelny kwartalnika KONTENT, współautor bloga „Porozmawiajmy o poezji”.
POPRZEDNI

recenzja  

Bardzo tajemnicze tajemnice

— Małgorzata Litwinowicz

NASTĘPNY

recenzja  

Deska, która chciała być progiem

— Paulina Małochleb