fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Tekst jest częścią cyklu "Nagrody literackie w Polsce"
W majowym numerze "Małego Formatu" ukazał się tekst: „Babskie wiersze – głos w sprawie Nagrody im. Wisławy Szymborskiej”

Prawie od dwóch lat śledzę pracę jurorek i jurorów w konkursach na debiut prozatorski Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza oraz Górnośląskiej Nagrody Literackiej Juliusz. Dlatego o fenomenie nagród literackich chciałabym napisać z perspektywy tych doświadczeń. Podkreślam to na wstępie, żeby uniknąć posądzenia o zajmowanie stanowiska rzekomo bezstronnego – jestem stronnicza, krytykuję aktualny stan systemu nagród, ale jednocześnie od paru lat jestem jego częścią. Nie zamyka mi to ust, nie powoduje, że ulegam fikcji solidarności, nie mam problemu z myśleniem o zmianach w zinstytucjonalizowanym polu literackim. Niewchodzenie w żadne instytucje, niebranie za nie odpowiedzialności jest tak samo zgubne jak przekonanie, że regułom zarządów trzeba się bezwzględnie podporządkować, bo odzwierciedlają w całości interesy zewnętrznego wobec nas systemu.

Uważam, że nagrody literackie/poetyckie są aktualnie najważniejszymi, bo w zasadzie jedynymi – oprócz festiwali – regulatorami publicznego życia literackiego. Silesius, Szymborska, Nike, Złoty Środek Poezji, Bierezin, Iłłakowiczówna i wiele innych – za debiut, za książkę roku, za całokształt… Z rozmaitych instytucji kulturalnych – krytyki literackiej, wydawnictw, redakcji czasopism – jedynie one przetrwały zmiany władzy. To bardzo niekorzystny proces: nagrody same w sobie nie są niczym złym, ale kiedy stają się jedynym ogniwem łańcucha kulturowo-społecznego i nie ma pomiędzy nimi innych instytucji, budują muzeum literatury i nekro-politykę kulturalną. Mogą zostać ograniczone wyłącznie do reprodukowania własnego status quo. I tak się dzieje – ostatnio wybory kapituł rozmaitych nagród potwierdziły system wartości artystyczno-politycznych, ustanowiony w latach dziewięćdziesiątych: Podsiadło, Tkaczyszyn-Dycki, Sendecki, Świetlicki. Mam wiele szacunku do tych, którzy wywalczyli te hierarchie – jak do każdego, kto walczy i robi to ze świadomością, że będzie musiał bronić ukształtowanego przez siebie systemu wartości (później, w innych warunkach)[1]. Najprawdopodobniej w latach 90. nie wchodziło w grę nic innego niż elitarystycznie pomyślane pola literackie. Przy tak skonfigurowanych wartościach społecznych – indywidualizm, autorytety starych mistrzów, moralistyczne ujęcia tradycji – trudno było snuć fantazję o życiu literackim opartym na mniej dociśniętych (w sensie: współzarządzanych, a nie wyłącznie podzielanych) wartościach. Jestem jednak przekonana – i to przekonanie jest dziś dość powszechne – że aktualnie instytucje rozmaitych nagród mobilizują siły zasiadających w kapitułach do obrony dawno ustanowionych hierarchii. I nie chodzi tu wyłącznie o nazwiska nagradzanych, tylko o to, jakie wartości artystyczno-polityczne zyskują wsparcie. Nieodmiennie konserwatywne, mało skomplikowane, mało ryzykowne i nietworzące już żadnego relacyjnego wiązania.

Nagrody literackie/poetyckie są aktualnie najważniejszymi, bo w zasadzie jedynymi – oprócz festiwali – regulatorami publicznego życia literackiego

Oczywiście, każda ustanowiona hierarchia jest ograniczająca i ma w sobie element przemocowy. Instytucje zawsze będą pracować w polu wykluczeń, dominacji i podporządkowywania. Jednak dziś, ze względu na coraz większe uszczelnienie pola literackiego/poetyckiego, taki sposób funkcjonowania instytucji publicznych – nastawiony na zabezpieczanie własnego istnienia – wydaje mi się szczególnie niebezpieczny. Uszczelnieniu sprzyja strukturalna organizacja pracy kapituł i ramy systemowe, w jakich one działają. W kapitułach od lat (z małymi wyjątkami) zasiadają osoby, które ustanawiały układ sił wczesnych lat 90., i nadal ten układ wartości reprezentują. Być może stali się już zakładnikami swoich estetycznych wyborów. Być może tak tego nie odczuwają. Bardzo rzadko grona są kadencyjne, wymiany jurorów – minimalne i w obiegu zamkniętym: czego dowodem m. in. przejście Piotra Śliwińskiego z Silesiusa do Angelusa, a Piotra Kępińskiego z Angelusa do Silesiusa. Do tego dochodzi uzależnienie – nie bezpośrednie, ale jednak – od miejskich władz, finansowanie pracy kapituł z pieniędzy samorządowych lub państwowych, najczęściej więc z jednego źródła. Trudno wówczas faktyczne rozróżnić między interesami artystycznymi a interesami władz miejskich, wpływaniem jednych na drugich, zabezpieczaniem przeszłości i ochroną przyszłości. Trudno też forsować bardziej radykalne linie estetyczno-polityczne. Pamiętamy wystąpienie Ilony Witkowskiej podczas jednej z gali Nagrody Silesius. Nagrodzona za debiut poetka zabrała głos w obronie usuwanych z miasta Romów, zwracając się bezpośrednio do prezydenta Wrocławia. Wywołało to napięcia między różnymi podmiotami – gdyby źródeł finansowania było więcej nie stanowiłoby to żadnego, nawet najmniejszego, problemu.

Coraz częściej też instytucjonalne działania rozmijają się z praktyką artystyczną. Nagrodzenie zbioru poetyckiego Piotra Janickiego przez Kapitułę Literackiej Nagrody Gdynia nie załatwi sprawy ignorowania przez wiele lat książek Adama Kaczanowskiego, Szczepana Kopyta, Grzegorza Wróblewskiego, Roberta Rybickiego, Adama Zdrodowskiego. O pomijaniu tomów poetek na razie tylko wspomnę, bo w ich przypadku mamy do czynienia z wielokrotnym wykluczaniem; system nagród stanowi tylko jeden z mechanizmów utylizacji wartości artystycznej obiektów o określonej przynależności płciowej.

Jeśli więc praktyka literacka nie przystaje do praktyki instytucji, można zaproponować dwa scenariusze: przestać się nagrodami w ogóle przejmować i zacząć tworzyć zupełnie inne reguły porządków identyfikacyjnych i wartościujących albo zacząć nagrody traktować serio, dążąc do ich zreformowania, a tym samym do zreformowania przynajmniej części relacji społeczno-kulturowych. Najpierw więc o tym, co stoi na przeszkodzie, by można było inaczej pomyśleć takie instytucje, a potem – jak miałyby wyglądać instytucje oparte na zasadach mniej autorytatywnych i bardziej demokratycznych.

 

Ślepa plamka instytucjonalizacji literatury

Znana jest powszechnie historia amerykańskiego action painting. Gdyby nie wsparcie milionowymi kwotami artystów tej formacji (zwłaszcza Jacksona Pollocka) przez CIA, nigdy nie doszłoby do tak znaczącego rozwoju amerykańskiej sztuki powojennej. Nie chodzi o to, że była to sztuka, którą oszukano społeczeństwo (w tym sensie, że była tak zła, że wymagała milionowych nakładów, by przekonać do niej odbiorców), chodzi o to, że CIA stworzyła dogodne warunki do rozwoju rozmaitych inicjatyw artystycznych, że pieniądze nie szły na gotowe już produkty, ale wspierały potencjalne  nie do przewidzenia – jeśli chodzi o efekty – procesy i działania artystyczno- polityczne. Ktoś może powiedzieć – jasne, ale CIA miała w tym swój interes. Udało jej się stworzyć mit amerykańskiej sztuki i amerykańskiego artysty, co więcej, udało jej się stworzyć iluzję liberalności kapitalistycznego systemu. Pollock był bowiem listkiem figowym, służył – jak to zwykle bywa – do tego, by system wprowadził swój ideologiczny model znaczenia, wykluczając z niego na przykład kobiety[2].

To wszystko ma oczywiście znaczenie, ale odwołuję się do tego przykładu działania instytucji przede wszystkim po to, by podkreślić, jak ważny udział w tworzeniu sztuki (nie tylko zapotrzebowania na nią, nie tylko zarządzania określonymi strategiami jej sprzedaży i wprowadzania jej do obiegu) mają instytucje, które decydują się ją w sposób jawny (bądź niejawny) finansować. Instytucje sztuki (i literatury) nie są wobec niej czymś zewnętrznym – instytucjonalizacja sztuki polega właśnie na tym, że uwewnętrznia ona system norm i nakazów etc., a nie na tym, że istnieją instytucje, które sprawują kontrolę nad wprowadzeniem tych norm w życie. Instytucjonalizacja to nie zewnętrzny lifting literatury, neutralnie działająca infrastruktura i obsługa finansowa, ale organizacja pola literackiego i w efekcie system porządkowania obiektów, które w procesie wytwarzania wartości są do niego włączane lub z niego wyłączane. Jest to działanie widoczne i jawne, ale uwewnętrzniony porządek organizacji pola literackiego czasami stanowi ślepą plamkę naszego widzenia – zasady regulujące jego działanie mogą wejść w stan utajenia, bo tak długo działały, że uzyskały postać niewidoczną, a przez to „naturalną”. Jeśli więc krajobraz literacki lat 90. wyobrażamy sobie jako krajobraz z Pilchem, Stasiukiem, Tokarczuk i Chwinem, a poetycki z Świetlickim, Podsiadłą, Tkaczyszynem-Dyckim i Sosnowskim, to jest to krajobraz ze ślepą plamką właśnie. Do wszystkich tych nazwisk trzeba bowiem dodać wydawców/wydawczynie, krytyków/krytyczki, ekspertów przygotowujących programy kształcenia na poziomach także uniwersyteckich, Instytut Książki, Ministerstwo Kultury, wreszcie – kapituły licznych, coraz liczniejszych nagród w Polsce. Problem z nagrodami literackimi w Polsce jest w pierwszym rzędzie sprawą pomijania zjawiska instytucjonalizacji sztuki/literatury. Trzeba po prostu wreszcie zacząć myśleć o literaturze wraz z regułami i strategiami, które ją konstruują i zarazem zabezpieczają funkcjonowanie w systemie ekonomiczno-politycznym tzw. obiektu literackiego.

Instytucjonalizacja to nie zewnętrzny lifting literatury, ale organizacja pola literackiego i w efekcie system porządkowania obiektów

Tymczasem jurorzy myślą bardzo wąsko o swojej pracy – tak jakby materializacje artystyczne pojawiały się znikąd i zapadały w niebyt. Jerzy Jarniewicz, juror Literackiej Nagrody Gdynia, w rozmowie z Martą Koronkiewicz i Pawłem Kaczmarskim (Kwestie drażliwe, „8 Arkusz Odry”) przyznaje, że „dziwią go pretensje twórców poezji antysystemowej, radykalnie eksperymentującej, pisanej dla stu, powiedzmy, czytelników, że nie są nagradzani. Jeśli decyduję się robić na poetyckim offie, wywracam na nice lekturowe nawyki, rewolucjonizuję poezję, to skąd ta potrzeba, by legitymizowała moje działania ta czy tamta kapituła? Skąd ta potrzeba, by wpisać się w system, bo przecież każda nagroda, choćby najbardziej krytyczna, system reprezentuje?”. Dlaczego Jarniewicz dziwi się, że off-poetycki artysta chciałby zyskać legitymizację? Z jego argumentacji  jasno wynika, że instytucja nagrody korzysta z energii artystycznych obiektów rzekomo niewidzialnych dla niej. Jeśli rola nagrody polega także na instytucjonalizacji nowości, będącej symptomem zmiany kulturowej – jak o tym pisze Edwin Bendyk[3] – to gdzie tu powód do zdziwienia? Dążeniom do instytucjonalizacji nowości, bo tak określiłabym to, co juror Nagrody Gdynia nazywa „legitymizacją poetyckiego off-u”, może się dziwić tylko ktoś, komu zależy wyłącznie na stabilizacji już mocno ustabilizowanego układu wartości. Albo ktoś, kto nie rozumie procesów kulturotwórczych – tak jakby „poetycki off” legitymizowany przez takie czy inne grono nie działał także na owo grono, zmieniając jego charakter, system negocjowanych wartości i ich dystrybucję. Instytucje tworzą porządek organizujący pole kulturowe, ale także – i tego, jak się zdaje, Jarniewicz nie bierze pod uwagę – obiekty włączane przez instytucje re-organizują porządek instytucjonalny. Oczywiście pod warunkiem, że instytucje nie są nastawione wyłącznie na hamowanie możliwości, jakimi dysponują rozmaite podmioty. A takie ograniczające produkcję literacką do jej elitarnego rozumienia są – moim zdaniem – przekonania o tym, że „poetycki off” powinien egzystować poza obiegiem nagród. Pożegnaliśmy się już z dość topornym podziałem na kulturę masową i wysoką – czemu nadal uznajemy, że pomiędzy, by tak rzec, bardziej zaawansowaną działalnością artystyczną oraz praktykami uznanymi za mniej frontowe nie ma przepływów, związków i innych złożonych relacji? Nagrody literackie powinny chwytać wykluczające się, a nawet sprzeczne dla ekonomii i potocznego wyobrażenia wymiary życia kulturowego i ograniczać konsekwencje procesów doprowadzających do ich separacji. Takie rozłączne, separacyjne myślenie odpowiada także za mały zakres otwartości społeczeństwa na eksperyment i kłopoty z reakcją na radykalniejsze artystycznie obiekty. Z estetycznymi ekstremami i złotymi środkami w Polsce jest zresztą dokładnie tak samo, jak z politycznymi pozycjami: to, co u nas uznane bywa za lewicowe w wielu krajach jest zaledwie centroprawicowe, to, co u nas brane jest za ostrą krytykę wartości kościelnych, religijnych etc. – jest zaledwie dekoracyjnym wyposażeniem sztuki.

 

Ludzie z wysokiego zamku

Wyobraźmy sobie, że w ostatnich latach zamiast Sendeckiego, Świetlickiego, Tkaczyszyna-Dyckiego nagrody dostają Adam Kaczanowski, Miłosz Biedrzycki, Adam Zdrodowski, Robert Rybicki, Konrad Góra, a jeszcze wcześniej – że nagrodę brulionu otrzymuje nie Świetlicki tylko Wojciech Wilczyk czy Grzegorz Wróblewski. A potem mocne wsparcie instytucjonalne dostają takie autorki, jak Izabela Filipiak, Natasza Goerke, Maria Cyranowicz, Agata Balowska, Marzena Broda. Że debiutantką roku – dużo później – zamiast Martyny Buliżańskiej zostaje Maciej Taranek albo Kamil Brewiński. Że jednak Kacper Bartczak dostaje nagrodę, a nie tylko nominacje do Silesiusa i Gdyni. Czy tak ukształtowany szeroki front artystyczny – jako złożony ekosystem, tym silniejszy, im bardziej skomplikowany – nie pracuje na inne, bardziej przyjazne i równościowe formy społeczne?

Ostatecznie, zawsze można powiedzieć, że wspomniani przeze mnie poeci i poetki i tak zaistnieli, że byli nominowani, że przynajmniej raz ich nazwisko pojawiło się w publicznej przestrzeni. Racja. Ale problem nie leży w tym, że instytucja jeszcze ich nie objęła albo że zrobi to wkrótce. Nie upominam się po prostu o przeoczonych i niedocenionych – to stały element krytyki systemu nagród. Choć – by zamknąć ten wątek – konsekwencje tych przeoczeń są ważne. Bo gdyby mocniejszą „legitymizację” na pewnym etapie uzyskali wspomniani już tacy poeci/poetki, jak Grzegorz Wróblewski, Miłosz Biedrzycki, Robert Rybicki, nieco później Szczepan Kopyt, Adam Kaczanowski, Samantha Kitsch, Maria Cyranowicz, Kamila Janiak, to sytuacja dzisiejszych debiutantek i debiutantów wyglądałaby inaczej. Punkty odniesień byłyby inne niż wyłącznie konserwatywnie rozumiane koncepcje poezji, a pomysły artystyczno-poetyckie mogłyby krążyć swobodniej. Inaczej też – bardziej materialistycznie, politycznie i z mniejszym serio wobec powagi samej poezji – przyjmowane, komentowane i interpretowane byłyby książki autorów wówczas docenionych. Mniej spięcia i więcej związków z materią/sytuacją polityczną/twórczym potencjałem. Ale nie na tym polega zasadniczy problem. Nagrody to walka o uznanie, które może zwiększać zapotrzebowania na inność, nowość (umiejscowioną), różnicę, złożoność. Dlatego warto myśleć o nich w ramach stymulacji, performatywności, a nie wyłącznie konkurencyjności czy reprodukcji własnych struktur. Nie chodzi więc – powtórzę – o upominanie się o konkretnych autorów, chodzi mi o krytykę mechanizmu działania instytucji, który polega raczej na zamykaniu pola kulturowego na rozmaite impulsy kreatywności, niż poszerzaniu kanałów komunikacyjno-artystycznych.

Jasne, że jurorzy wybierają z tego, co już jest dostępne na rynku. Są ostatnim sitem: przed nimi decydują wydawcy, recenzenci, inne instytucje. Ale dlaczego zaczynać myślenie od procesu wydawniczego? Może decyzje z poziomu wydawniczego należałoby widzieć jako zależne od m.in. decyzji jurorów. Dlatego tak ważna jest szeroka perspektywa, bo za każdym konkretnym nagrodzonym obiektem otwiera się pewna pula wyborów estetycznych i artystycznych dla innych twórców i twórczyń. Warto o niej pamiętać w taki sposób, by ją rozszerzać, a nie zawężać. Co otwiera książka Jacka Podsiadły? Co otwiera książka Marcina Sendeckiego? Co otwiera książka Małgorzaty Lebdy? Co otwiera Dawida Mateusza, Radosława Jurczaka? Żeby to zobaczyć, trzeba jednak przestać zajmować się wyłącznie książkami, to znaczy przestać patrzeć na nie z oczyszczonej perspektywy, jak na gotowe produkty. Pomyśleć o nich jako o continuum estetyczno-artystycznym, związanym z określonym nazwiskiem, ale też z całą sferą wytwórczo-konsumpcyjną: panem policjantem, nauczycielem, sprzedawcą, lekarką, panią konwojentką etc., słowem z koalicjami, inicjatywami, frakcjami i przegrupowaniami sił. Jurorzy jednak bardzo ograniczają swoje spectrum wartościowania. Piotr Śliwiński, juror Poetyckiej Nagrody Silesius, w rozmowie z Krzysztofem Siwczykiem tak mówi o swojej: „Misją nagrody nie jest umacnianie mainstreamu poprzez promowanie już wypromowanego ani protegowanie słabszych na rynku opinii, tylko wyszukiwanie i nagradzanie najlepszych książek”[4]. Według mnie wcale nie chodzi o książki. Nawet te najlepsze. Piotr Piotrowski w „Muzeum krytycznym”, pisząc o roli krytycznych instytucji, podkreślił, że „nie są one powoływane po to, by wystawiać historię sztuki, lecz aby pokazać świat przez lustro sztuki współczesnej”[5]. Dlatego to nie książki powinny być przedmiotem zainteresowania jurorów, lecz świat, o jaki walczą.

Wymyślona przeze mnie alternatywna lista nagrodzonych i nominowanych wcale nie sprowadza się – jak widać – do wymiany mężczyzn na kobiety. A ostatnio najwięcej dyskusji toczyliśmy wokół nieparytetowych ustawień życia literacko-politycznego: pod ostrzałem Mai Staśko znalazła się Nagroda im. Wisławy Szymborskiej, festiwal Silesius w roku 2016 zapamiętany zostanie z powodu sprzeciwu wobec pominięcia kobiet w dużej, panelowej dyskusji i otwarcia sporu o rozumienie parytetu[6], antologia „Zebrało się śliny” redagowana przez Kaczmarskiego i Koronkiewicz w zespole z Kujawą, Staśko, Glosowitz i Skurtysem, komentowana jako politycznie zaangażowana, a jednak nadal robiona, jak podnosili niektórzy, z klucza męskocentrycznego, wiele sporów toczonych na Facebooku, w których zarzucaliśmy sobie kto i ile razy w rozmaitych podsumowaniach wziął pod uwagę poetki, a kto i ile razy je pominął. Chciałabym jednak mocno podkreślić, że ocenianie poetyckich nagród z punktu widzenia specyficznie postrzeganego parytetu jest bardzo ryzykowne. To ryzyko wiąże się z ograniczeniem do jednego kryterium wielu generatorów wykluczeń działających na różnych poziomach. Nie znaczy to oczywiście, że nierównowaga płciowa wśród nagradzanych nie istnieje – trudno zaprzeczać, że mechanizmy życia literacko-politycznego czynią podporządkowanymi, a przez to niewidzialnymi piszące kobiety. Jest to jednak twierdzenie zbyt ogólne i abstrahujące od warunków, w jakich w Polsce wytwarza się systemy wartości i uznania. Podobnie niewidoczni-widoczni dla systemu są radykalni politycznie autorzy lub tacy, których twórczości nie można przełożyć na symboliczny kapitał instytucji. Apolitycznie pojmowany parytet – a tak jest m. in. w wypowiedziach Mai Staśko – zwiększa nierówności i działa dokładnie tak samo jak fałszywy uniwersalizm: usuwa z pola widzenia nie tyle samych wykluczanych, ile fakt, że wcale nie są oni wykluczani, nie są „offem” – stanowią bowiem ciemną materię systemu dominującego. Takie ustawienie sprawy reprodukuje podstawową nierówność istniejącą wewnątrz systemu, w którym piszące kobiety są niewidoczne. Pozbawia się je – tak samo jak czyni to system społecznej nierówności – politycznych środków do podważenia dominacji. Stwarza się bowiem od razu warunki, w ramach których promowane jest myślenie wyłącznie w kategoriach tożsamościowej polityki. Być może są to działania obliczone na opór wobec dominacji, trudno je jednak wiązać z możliwością podważenia nierówności rozumianej w duchu Rancière’a – jako dzielenia, a nie ujednolicania. Poza tym – przywracają dokładnie tę samą opozycję, jaka daje napęd systemowi, czyli kategorie ahistorycznie rozumianych mężczyzn i kobiety. Czy naprawdę dalej wierzymy w fikcję dwóch płci? Chcemy binarne układy świata podtrzymywać policyjnymi działaniami?

Piotr Piotrowski w »Muzeum krytycznym«, pisząc o roli krytycznych instytucji, podkreślił, że »nie są one powoływane po to, by wystawiać historię sztuki, lecz aby pokazać świat przez lustro sztuki współczesnej«

 

Nagrody w polu społecznej kultury

Jak miałaby więc wyglądać dobra polityka instytucjonalna? Jak uchylić konserwatyzm instytucji, a zarazem korzystać z jej długofalowych, strategicznie obmyślonych działań?

Cenimy nagrody literackie, bo wprowadzają dynamikę wartościowania, umożliwiającą zaistnienie systemu orientacji kulturowej i zarazem wytwarzającą wobec niego formy oporu. Ale jeśli efekty nagród pracują na konfigurację przestrzeni wyłącznie kontrolująco-oceniająco, jeśli nie są powiązane z instytucjami dbającymi o warunki tworzenia artystyczności, a skoncentrowane wyłącznie na gotowych już obiektach, to zatruwają życie kulturowe. Juror/jurorka powinien być gotowy w każdej chwili opuścić tę instytucję i pozwolić, by była zarządzana w bardziej demokratyczny sposób. Można powiedzieć, że idealna jest sytuacja Nagrody im. Szymborskiej, którą tworzą prawie sami tłumacze, wydawałoby się – nieuwikłani w środowiskowe spory i sympatie, „prawdziwie niezależni” od polskiego obiektu krytycznego. Tylko że nie chodzi tu wcale o niezależność czy nieuwikłanie. To iluzje, które maskują realną zależność od trwałych historycznie norm estetycznych, które postrzegane bywają absolutnie idealistycznie. Czy to nie dziwne, że ci „niezależni” tłumacze i tłumaczki, spędzający połowę swojego czasu za granicą, zawsze obstawiają już doinwestowanych poetów? Innymi słowy, wartościowanie – tak istotne w pracach jurorów i jurorek – powinno przechodzić modulacje, powinno się zmieniać, dostosowując do rozmaitych parametrów życia społecznego, kulturowego etc. Jurorzy i jurorki stoją zawsze przed trudnymi kompromisami, ale warto pamiętać, że wartościowanie to proces społeczny, jest reakcją na nasze doświadczenia i aktywności i często nie odnosi się do jakości książek, choć zawsze rzekomą jakością (wyznaczaną na podstawie właściwości danego obiektu) się asekuruje. Nie rozumiem na przykład, po co przez prawie trzydzieści lat forsować  zachowawcze estetycznie i politycznie koncepcje poezji/literatury, o których wiadomo, że w tym układzie kulturowym nie są już w stanie dać jakiegokolwiek napędu artystycznego.

Jeśli więc chcemy utrzymać system nagród w stanie, który najmniej szkodziłby produkcji literackiej, to należałoby przede wszystkim wzmocnić instytucje wspierające pracę artystów na co dzień: chodziłoby o rozwinięcie szerokiej oferty stypendiów, ubezpieczeń społecznych etc., wszystkich tych programów pro-artystycznych gwarantujących długofalowe zabezpieczenia dla ryzykownych inicjatyw i pomysłów, które nie mają szans na przełożenia ekonomiczne. Tylko w ten sposób można myśleć o kulturze w kategoriach perspektywicznych. Świetnie pisze o tym Roman Dziadkiewicz: „Przyszło nam bowiem żyć w czasach, kiedy samoświadomość sztuki i instytucie artystyczne potrzebują wzmocnienia, a nie krytycznego demontażu wewnętrznych relacji władzy”. Dziadkiewicz podkreśla, że „od instytucji 3.0 oczekiwalibyśmy transindywidualności i dialogiczności w poszerzonym (i przedłużonym) polu. Instytucja taka zajmowałaby się nie tyle produkcją dzieł, ile odkrywaniem, wynajdywaniem i analizowaniem problemów, języków, mikroznaczeń, sensów, dyssensów i bezsensów – ich produkcją, reprodukcją, archiwizacją i dedukcją, czyli pracą nie tyle ze skończonymi dziełami, ile roboczymi, eksperymentalnymi możliwościami ich pomyślenia, wyobrażenia i cielesnego odczucia”[7].

Wcześniej czy później zmieniające się koncepcje artystyczności i estetyczności wymuszą zmiany strukturalne – instytucje w takiej formie jak dzisiejsza przestaną istnieć. Do poezji dotrze także i to, co dzieje się w sztukach wizualnych – to znaczy uwaga przesunie się z wytwarzania obiektów na wytwarzanie relacji społecznych. A instytucje życia literackiego stracą to, czym dzisiaj dysponują w najszerszym zakresie – władzę nad limitowaniem kapitału symbolicznego. Ten proces nie musi oznaczać zmniejszenia siły artystyczności, czego obawiają się konserwatywni krytycy, wspominający o zredukowaniu działań estetycznych do ich funkcji społecznej. Zwiększy on raczej przepływy znaczeń, ułatwi dojście do głosu mniejszościowym kulturom, spowoduje nasycenie instytucji nowymi formami wiedzy i aktywizmu, przede wszystkim – uwolni nowe użycia kulturowych obiektów. Ale będzie to już zupełnie inaczej rozumiana sztuka/kultura – bo istnieje rzecz jasna korelacja między sposobami konceptualizowania obiektów artystycznych i instytucjami zarządzającymi ideologicznymi efektami decyzji artystów i artystek. Być może ta przyszłościowa wizja brzmi jak opowieść „pewnego dnia obudzisz się bez wątroby”, ale myślę o niej z radością.

[1] Doskonale streszcza to zdanie Piotra Śliwińskiego: „[…] robota krytyka polega nie tylko na bronieniu niezasłużenie nieczytanych, ale i na ochronie zasłużenie popularnych przed próbami poniżenia ich. Do licha, to nie moja wina, że Dycki, Świetlicki czy Sosnowski są świetnymi poetami, a na dobitek nie chcą się, łobuzy, skończyć”. K. Siwczyk, „Nagroda ważna rzecz, lecz po co łamać krzesła – rozmowa z Piotrem Śliwińskim”, w: tegoż, „Kinkiety w piekle”, Mikołów 2012, s. 230.

[2] O kobietach – ekspresjonistkach abstrakcyjnych zob. Alexxa Gotthardt, 11 Female Abstract Expressionists You Should Know, from Joan Mitchell to Alma Thomas.

[3] E. Bendyk, „W stronę metakultury rozwoju. W: Kultura i rozwój. Analizy, rekomendacje, studia przypadków”, red. J. Hausner, I. Jasińska, M. Lewicki, I. Stokfiszewski, Warszawa-Kraków 2016. Zob. fragment: http://cyfroteka.pl/ebooki/Kultura_i_rozwoj__Analizy__rekomendacje__studia_przypadkow-ebook/p125729i226985.

[4] K. Siwczyk, tamże, s. 230.

[5] P. Piotrowski, „Muzeum krytyczne”, Poznań 2011, s. 24. O instytucjach w polu żywej kultury piszą też autorzy programu „kultura i rozwój”. Igor Stokfiszewski posługuje się terminem „kultura społeczna”, z którego również korzystam. Zob. I. Stokfiszewski, „Wokół kultury społecznej. W: Kultura i rozwój, Analizy, rekomendacje…, dz. cyt. .

[6] Jedna z takich gorących dyskusji odbyła się na stronie Biura Literackiego. W tej dyskusji zwróciłabym uwagę na wspólny głos Katarzyny Szopy i Moniki Glosowitz, zwłaszcza gdy piszą one: „Z jednej strony sprowadzenie parytetu do kategorii ilościowych w paradoksalny sposób sprzyja reakcyjnej polityce niedoreprezentowania kobiet i ignorowania ich interesów, z drugiej zawężenie równości partycypacji wyłącznie do kwestii płciowości jest działaniem skutecznie wymazującym współudział innych grup i mniejszości”. Autorki bardzo słusznie upominają się za Kimberlé Crenshaw o różnice wewnątrzgrupowe.

[7] R. Dziadkiewicz, „Miłość – wolność – równość. W: Skuteczność sztuki”, red T. Załuski, Łódź 2014, s. 251.

Tekst jest częścią cyklu "Nagrody literackie w Polsce"
W majowym numerze "Małego Formatu" ukazał się tekst: „Babskie wiersze – głos w sprawie Nagrody im. Wisławy Szymborskiej”

Anna Kałuża
krytyczka literacka, pracuje w Zakładzie Literatury Współczesnej Uniwersytetu Śląskiego, zajmuje się związkami współczesnej poezji, sztuki i estetyki, autorka książek: m.in. „Bumerang. Szkice o polskiej poezji przełomu XX i XXI wieku” (2008), „Wielkie wygrane. Wspólne sprawy poezji, krytyki i estetyki” (2011) i „Pod grą. Jak dziś znaczą wiersze, poetki i poeci” (2015).
POPRZEDNI

szkic  

Światło rozgaszone do białości. Poet(e)ologia Tomasza Pułki – uwagi wstępne

— Antoni Zając

NASTĘPNY

szkic  

W stronę Kraszewskiego. Ciekawy przypadek Remigiusza Mroza

— Rafał Różewicz