fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Roman Honet
"ciche psy", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017, s. 65.

Roman Honet jest zjawiskiem dosyć zabawnym i kuriozalnym, w mikroskali porównywalnym chyba najtrafniej do Joyce’a. Wszyscy zgadzają się, że jest kaloskagathos, ale jeśli tylko padnie gdzieś sakramentalne pytanie „dlaczego?” albo, nie daj Boże, „o czym to właściwie jest?”, każdy bezradnie rozkłada ręce. Być może właśnie dlatego w recenzjach jego kolejnych tomów roi się od mniej lub bardziej sensownych interpretacji – wskutek przeświadczenia, że pierwsza osoba, która zrozumie coś z Honeta, przejdzie do historii literatury. Ja sam, śledząc wywiady z autorem i widząc jego stosunek do tych prób, przyprawiony solidnymi dawkami bezpardonowego sarkazmu i utrzymanego na wysokim poziomie śmieszkowania, starałem się w ten trend nie wpisywać i o Honecie wypowiadałem się ostrożnie, czasem negatywnie. Tym bardziej zdziwiło mnie, gdy po lekturze „cichych psów” odkryłem, że jestem wgnieciony w fotel. W związku z tym tekst ten nie będzie ani ostrożny, ani negatywny.

Gdy Jakub Winiarski pisał w swojej recenzji „alicji”, że o rozumieniu tej poezji w klasycznym tego słowa znaczeniu nie może być mowy, miał oczywiście rację. W pewnym sensie nic się od tamtego czasu (1996 rok, miałem wtedy 4 latka) nie zmieniło, a w innym – zmieniło się bardzo dużo, bo w „cichych psach” Honet po raz pierwszy chyba pozwala czytelnikowi dotrzeć do czegoś, co można nazwać sensem tej poezji. Sam zresztą przyznaje się do tego wprost w tradycyjnym, premierowym wywiadzie udzielonym dla Biura Literackiego. Sądzę, że to przesuwanie balansu na osi czytelnik-autor w stronę odbiorcy, ryzykowne, bo grożące przecież przełamaniem poetyki, wychodzi laureatowi Nagrody im. W. Szymborskiej bardzo dobrze. Co prawda metaforyka w całym tomie pozostaje na znanym już od dawna poziomie surrealistycznej abstrakcyjności, jednaktrzeba przyznać, że składa się w obrazy o wiele bardziej przejrzyste i poddające się doświadczeniu lektury niż w poprzednich tomach krakowskiego poety:

a dla mnie każde zwierzę wyjeżdża
na madagaskar. każdej
kobiety tak samo mi żal.
jak to już kiedyś było.
i muzyki. tyle upada przed
delikatnością: ta wódka, ten pęd
i ta splątana sierść między palcami

(„delikatność”)

Żeby nie było zbyt różowo: nie zawsze tak jest . Od czasu do czasu w książce, która składa się z trzech długich części, trafiają się teksty kompletnie niezrozumiałe, ocierające się – nie bójmy się tego powiedzieć – o bełkot, postrzępione semantycznie, przypominające klocki lego bez instrukcji. Statystycznie jest ich jednak naprawdę niewiele, szczególnie w porównaniu z tomem „świat był mój”. Nie przeszkadzają one specjalnie w odbiorze, ba, mało tego, jako obrazy ilustrują tok poetyckiego wywodu o wiele skuteczniej i subtelniej niż wetknięte między strony trzy grafiki Jarka Kubickiego. Niemniej natrafienie w takiej książce na metaforę z rodzaju „pleksiglasowe ekrany/ jak ustawione w pionie jeziora twojego czasu” może być niemiłym zgrzytem.

Od czasu do czasu trafiają się teksty kompletnie niezrozumiałe, ocierające się o bełkot, przypominające klocki lego bez instrukcji

Skoro już poruszyłem wątek graficzny, czuję się w obowiązku pochwalić Biuro Literackie, które ostatnio w tej kwestii pozwala sobie na niewybaczalne wpadki (wystarczy wspomnieć wiersze zebrane Pułki czy nowe wydanie Bronki Nowickiej). Ilustracja z okładki jest piękna i doskonale (podkreślam: doskonale!) się sprawdza. Nie rozumiem natomiast, co podyktowało decyzję o włączeniu w obręb książki kolejnych rysunków Kubickiego, które wyglądają jak wyjęte z książki fantastycznej i kojarzą się raczej z gorszymi okresami Beksińskiego niż z metaforyką autora – jakby trafiły tam zupełnym przypadkiem. Mówi coś o tym również ich liczba, ponieważ stosunek statystyczny obrazu do wiersza to 3:35, przy czym jeden ze szkiców to powtórka z frontu książki.

Tyle z krytyki negatywnej, ponieważ poziom świadomości językowej i wrażliwości refleksji Honeta jest w tym tomie absolutnie bezprecedensowy na tle współczesnej polskiej poezji. Obrazy, które poeta roztacza przed czytelnikiem, są morderczo spójne, oparte na wizualnych wyliczeniach – zresztą jednym z najczęściej powracających motywów w tomie jest właśnie wzrok, patrzenie – i nawet tam, gdzie tok logiczny (czy też percepcyjny) optycznego wywodu zanika, powstałe w ten sposób wtrącenie ma swoją funkcję, jak choćby w wierszu „infekcja, tlen”, gdzie figura policjanta staje się bezbłędnym sposobem na przekształcenie konwencji z lirycznej w egzystencjalną:

[…] a ty wtedy widzisz
ją czy jego wysoko, gdzie
błyskają gwiazdy, każdą
trzyma policjant z paralizatorem.

(„infekcja, tlen”)

Honet sięga po prehistoryczne środkiskładniowe, takie jak inwersje czy elipsy, z łatwością, z jaką dziecko wyciąga rękę po nie swoje samochodziki, i tak naturalnie wplata je w proces wierszowania, że trudno je czasem zauważyć, na przykład w utworze tytułowym: „rozszarpią nas psy ciche/ jakby szły na mszę”. Tam z kolei, gdzie stają się ostentacyjnie widoczne, wyciągają ze słów ładunki semantyczne, w porównaniu z którymi trójfazowe bomby spoczywające w amerykańskich magazynach wydają się choinkowymi zabawkami:

ludzie trafiają okrutnie,
myląc cięz nimi samymi, na przykład:
pierwszy w kobiecie, nie ostatni w śmierci,
a w tej ostatniej także pierwszy bywa

(„kołyska dla króla”)

Jest to o tyle istotne dla tej liryki, że Honet konsekwentnie, o wiele konsekwentniej niż w poprzednich tomach, unika stosowania wyrazów statystycznie rzadkich. W warstwie leksykalnej „ciche psy” są wręcz trywialne i bardzo rzadko wykraczają poza obszar słownika przeciętnego Polaka, który według Mirka Bańki wynosi około trzydziestu tysięcy słów. Uważam to za szczególnie cenne, ponieważ właśnie operowanie na poziomie abstrakcji, zderzanie ze sobą najzwyklejszych fraz w najniezwyklejszy sposób nadaje temu tomowi uniwersalnego wymiaru egzystencjalnego:

mnich w telewizji: spotkać boga nigdy
nie udało się. zjawiał się dość
zawiły, tak jak rzymska cyfra
albo gaz skamieniały nad wodą. […]

(„mnich w telewizji”)

Tam zaś, gdzie pojawiają się już zwroty z rodzaju „benzodiazepiny” albo „ilfuribondo”, jest to wyraźny drogowskaz dla czytelnika, że oto natrafił na miejsce, w którym musi odcyfrowywać znaczenia. Nie jest to zwyczajna zabawa brzmieniem obcych wyrazów.

Najczęściej powracającą figurą retoryczną jest tutaj coś, co nazwałbym – może szumnie – aforyzmem, czyli frazy nazywające rzeczy po imieniu w kategorycznie określonym trybie oznajmującym. Umówmy się – zazwyczaj tego typu próby określania bytów i prawd wypadają blado i nieprzekonująco, ewentualnie patetycznie i śmiesznie. Nie tutaj. Honet, sięgającpo takie rozwiązanie, jest w stanie przekonać czytelnika, że wie, co mówi i kiedy czytam w otwarciu wiersza, że „jeżeli brak trwać może – trwa właśnie” (wiersz o takim właśnie incipicie), albo że „anatomia to suma mroku i pamięci” („sny ślepców”) wierzę, że tak jest w istocie, mimo tego, że rozszyfrowanie tych metaforpotrafi być kłopotliwe i możliwe tylko za pośrednictwem dalszej lektury. Albo w ogóle niemożliwe.

Jak już wspomniałem, wiele tu o wzroku, patrzeniu, oczach. Widzenie staje się dla Honeta najważniejszym środkiem postrzegania, tak samo zawodnym, jak wszystkie inne, ale jednak prymarnym. Ta będąca świadectwem zachodniego okularocentryzmu dominanta staje się również narzędziem do ukazania pewnych prawd:

optyka nie ma władzy
nad spojrzeniem,
dlatego właśnie nie myli się wzrok:
żywi rzucają cień,
a umarli blask

(„w biegu przez ogień”)

A ponieważ – wróćmy znów do wiersza tytułowego – „ciemność to klucz do oczu”, nie pozostaje nic innego, jak w tę ciemność się zanurzyć i odnaleźć w niej cokolwiek, co można zobaczyć – nie zrozumieć, ale właśnie zobaczyć. Widzenie nie jest tutaj tożsame z poznaniem czy rozumieniem, nie jest stopniem epistemologicznie pośrednim, ale samo w sobie ma swoją wartość, która paradoksalnie właśnie w ciemności nabiera dopiero prawdziwej wagi.

Nie pozostaje nic innego, jak w tę ciemność się zanurzyć i odnaleźć w niej cokolwiek, co można zobaczyć – nie zrozumieć, ale właśnie zobaczyć

A ciemności, grozy i rozpaczy jest tu bardzo dużo i są one jedynymi być może konkretami w tomie – dlatego tak dobrze pasuje tutaj okładka w estetyce fantasy, przedstawiająca strachy dosłowne, potworne, zgoła niemetaforyczne, kojarzące się raczej z „8. pasażerem Nostromo” niż z subiektywnymi przeżyciami kafkowskich podmiotów. Autor „alicji” opisuje potwory nad wyraz realne, znane każdemu człowiekowi, ścigające go z przestrzeni abstrakcyjnych rozmyślań i przerażenia egzystencjalnym wymiarem rzeczywistości. Jeżeli Remarque pisał, że „zgrozę znieść można”, to Honet odpowiada Cioranem: „granicą bólu jest kolejny, jeszcze większy”. A może raczej własnym: „śmierć nie chodzi sama” („czas, gdy istniało oko…”). W związku z tym podszyta podziwem fraza, której użył jeden z moich przyjaciół względem „świat był mój”: „katartyczne gówno!”, wydaje mi się lepiej pasować właśnie do „cichych psów”.

Poeta, przekazując te treści, nie sięga po żadne określone systemy etyczne, pojęcia z dziedziny historii idei ani inną specjalistyczną nomenklaturę; wprost przeciwnie, również w tej sferze operuje na słowniku absolutnie podstawowym. Dominującymi aksjomatami są tutaj miłość i śmierć – niewiele więcej. A jednak z wariacji tych elementarnych dla człowieka afektów wynikają obrazy o tak silnym ładunku lirycznym, że trudno je od siebie odpędzić długie godziny po lekturze. Nie będę twierdził, że wiele zrozumiałem z Honeta, bo też ani nie zależy mi na trafieniu do historii literatury, ani nie mam dość odwagi – uważam zresztą, że recenzja to nie miejsce na to. Mogę jednak powiedzieć, że byłbym w stanie wysnuć z tego tomu jakąś spójną interpretację choćby na podstawie napomkniętego klucza wizualnego. Zrozumiałem więc więcej niż poprzednio, a usunięcie tej irytującej, aroganckiej ze strony autora bariery hermetyczności wyszło mu na dobre. Dzięki temu autentyzm i piktorialna siła przyjętej poetyki ujawniają się w pełni – i wreszcie wiadomo, dlaczego Honet jest kaloskagathos. Otóż: „smutek to bieg krwi”.

Roman Honet
"ciche psy", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017, s. 65.

Marcin Świątkowski
ur. 1992, studiuje polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikował w Xięgarni, Littera/Historica, biBLiotece i innych. Znany młody człowiek piszący w internecie, wiceredaktor naczelny kwartalnika KONTENT, współautor bloga „Porozmawiajmy o poezji”.
POPRZEDNI

recenzja  

Podłapać trop hyle

— Dawid Kujawa

NASTĘPNY

recenzja  

Pod czarnymi promieniami

— Paweł Majewski