fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jean Starobinski
„Atrament melancholii”, tłum. Krystyna Belaid, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2017, 540 stron.

Prawie stuletni dziś Jean Starobinski jest jednym z ostatnich żyjących intelektualistów, których umysłowe formowanie przypadło na pierwszą połowę XX wieku. Kto zna go jako jednego z twórców genewskiej szkoły krytycznej w literaturoznawstwie, nie będzie zaskoczony treścią obszernej książki „Atrament melancholii”, opublikowanej w oryginale w 2012 roku jako zbiór tekstów, które powstawały przez pół wieku. Nie jest to składanka sklecona z tego, co autor tu i ówdzie napisał, lecz skomponowana całość, której części dopracowano w szczegółach. Solidna zeszłowieczna erudycja Starobinskiego, który pisząc o melancholii, łączy wiedzę o literaturze, historię idei i historię medycyny, może się chwilami wydawać nieco nużąca, ale czytając go, mamy komfortowe przeświadczenie, że po tej lekturze nie trzeba będzie już niczego doczytywać na ten temat u innych.

Książka ujmuje wskazany w tytule motyw, jak się dziś ładnie mówi – „po całości”. Otwiera ją rozprawa doktorska Starobinskiego z 1960 roku poświęcona dziejom leczenia melancholii jako jednostki chorobowej. Autor za młodu (czyli tuż po II wojnie światowej) pracował w szpitalu psychiatrycznym, miał więc do czynienia z tego typu problemami nie tylko na kartach klasycznych dzieł literackich. W doktoracie zestawił poglądy na naturę i sposoby leczenia stanów melancholicznych, stosowane od Homera do początku XX wieku. Już tylko ta praca wystarczyłaby jako solidne intelektualne danie. Ale oprócz tematyki „melancholii” jako takiej mamy w książce Starobinskiego zestawy tekstów poświęconych nostalgii, ironii oraz wyobrażeniom fantazmatycznym, z domieszką nudy i spleenu. Repertuar interpretowanych dzieł obejmuje całość literackiej tradycji Zachodu, z oczywistymi w tym przypadku bohaterami pierwszoplanowymi; występują więc Robert Burton, Heraklit i Demokryt, Kierkegaard, romantycy niemieccy, Montaigne i Rousseau, najczęściej zaś pojawia się Baudelaire.

Wyrafinowane analizy Starobinskiego potwierdzają zdroworozsądkową opinię prostych humanistów: nie wiadomo, czym jest melancholia. Termin ten służy do określenia wielu stanów ducha i ciała ludzkiego, których jedynym wspólnym wyróżnikiem jest dojmujące poczucie niedopasowania albo do świata, albo do samego siebie, albo do jednego i drugiego naraz. To coś więcej niż smutek, lecz zazwyczaj mniej, niż poważna choroba odbierająca samodzielność. Trudno powiedzieć o melancholii cokolwiek w trybie innym niż metaforyczny. Można ją umieścić po stronie „natury” lub „kultury”, jak to zrobili autorzy dwóch polskich książek zawierających „melancholię” w tytule (Antoni Kępiński wybrał „naturę”, Marek Bieńczyk – „kulturę”). Oczywiście można jej też doznawać, lecz w epoce nowoczesnej trochę nie wypada się do tego przyznawać wprost. Nie jest to wprawdzie rzecz tak wstydliwa, jak na przykład tryper, ale może się skojarzyć z pretensjonalnymi uroszczeniami do wyrafinowanych problemów duchowych, których posiadanie jest dziś obciachem, ponieważ mało kto traktuje je poważnie. W tym sensie melancholia należy do repertuaru przeszłości, tak samo jak wapory, humory i kataplazmy.

Wyrafinowane analizy Starobinskiego potwierdzają zdroworozsądkową opinię prostych humanistów: nie wiadomo, czym jest melancholia

Dzieje prób zdefiniowania i leczenia melancholii oraz jej przedstawiania w literaturze, nakreślone przez Starobinskiego, istotnego wniosku – czymkolwiek ona jest, wyraża się nie tylko w jaźni jednostki. Gdyby tak było, nie wiedziałby o niej nikt poza tymi, którzy jej doświadczają. Tymczasem ranga problemu, jaki stanowi usposobienie melancholiczne, świadczy o tym, że jest ono symptomem niebezpiecznego odchodzenia jednostki od społeczeństwa. Jego przezwyciężanie – z reguły nieskuteczne i prowadzone na oślep – ma zaś na celu przywrócenie tej jednostki do zbiorowości. Melancholia wiąże się nie tylko z chorobą psychiczną, ale także z pełnionymi rolami społecznymi. W tym sensie – jakkolwiek ją zdefiniujemy – jest cierpieniem indywiduum, a jednocześnie problemem gromady ludzkiej. Gdyby liczba cierpiących na nią osób przekroczyła punkt krytyczny, społeczeństwo przestałoby działać – składałoby się bowiem w większości z osób pogrążonych w bezwładzie. Jednym z modnych dziś pojęć z zakresu tematycznego „zdrowie – choroba”, które odpowiada melancholii mniej więcej tak, jak psychoterapia odpowiada spowiedzi, jest depresja – choroba naszej epoki.

Można jednak popatrzeć na melancholię od innej strony – mniej literackiej, a bardziej medycznej. Aż do końca XIX wieku zestaw zachowań i objawów kwalifikowanych jako melancholiczne stanowił w przestrzeni myślenia Europejczyków chyba jedyny punkt wspólny dla filozofii i fizjologii. Słowo „melancholia” pochodzi od dwóch greckich słów oznaczających „czarną żółć”. Przez stulecia wierzono, że stany tego rodzaju biorą się w ludziach nie tylko z przyczyn duchowych czy egzystencjalnych, ale przede wszystkim z powodu nadmiaru owej czarnej żółci w organizmie. Dopiero w XIX wieku ustalono ostatecznie, że nic takiego nie istnieje. Tym, co jednak ważniejsze od fikcyjności czarnej żółci, to żywione od czasów Hipokratesa przeczucia badaczy, że ludzkie życie mentalne, emocjonalne i intelektualne (melancholia łączy w sobie wszystkie te sfery) w jakiś sposób wiąże się z funkcjonowaniem ciała, organizmu biologicznego i jego narządów.

Do końca XIX wieku zestaw objawów kwalifikowanych jako melancholiczne stanowił chyba jedyny punkt wspólny dla filozofii i fizjologii

Można by wobec tego próbować ująć fenomen melancholii nie tylko jako literacką i filozoficzną autorefleksję sfrustrowanego i wyobcowanego w świecie podmiotu ludzkiego, ale również – jako jedną z nielicznych aż do naszych czasów – próbę wyjścia poza platońsko-kartezjański dualizm „ciało-dusza”, czy też „ciało-umysł”. Jeśli można by pokusić się o uzupełnienie wywodów Starobinskiego w „Atramencie melancholii” – to właśnie w tym punkcie. Nie wiadomo gdzie przebiega granica między stanem o podłożu wyłącznie psychicznym a stanem o podłożu neurologicznym. Ta granica oddziela ludzi pogrążonych w poczuciu niedopasowania do świata od tych przekonanych na przykład o tym, że są zrobieni ze szkła, dla których strach przed stłuczeniem się jest naczelnym powodem smutku. Być może intensywne prace neuronaukowców przyniosą w XXI wieku odpowiedź na pytanie o to, jakie procesy w naszym ciele – skoro nie nadmiar czarnej żółci – odpowiadają za negatywne nastawienie do istnienia.

***
Melancholia jest formą uświadomionego zdystansowania się człowieka od rzeczywistości, w której żyje. To dlatego sprzyja ona refleksji i na ogół kojarzona jest z „głębią intelektualną”. Trudno nie zgodzić się z tym, że aby móc przemyśleć świat (lub choćby którykolwiek z jego elementów), trzeba się z niego w miarę możności wycofać i zaprzestać aktywnego działania. Melancholik porusza się jednak wzdłuż cienkiej granicy oddzielającej zdystansowaną refleksję nad światem od bezwładnej rozpaczy z powodu świata. To różni go na przykład od figury naukowca, który także potrzebuje nieco oddalić się od spraw codziennych, lecz nie grozi mu przy tym kryzys psychiczny. Jeśli jednak melancholik zapanuje nad własnymi doznaniami i nie pozwoli im się obezwładnić, jego smutek ma szansę stać się twórczy.

Przez wiele stuleci podatność na melancholię była więc znamieniem szlachectwa duchowego. Podobnie jak „migrena” różniła damy z towarzystwa od dziewek służebnych (które po prostu bolała głowa), wielu ludzi aspirujących do wyższych sfer umysłowych kreowało się na melancholików, chociaż nie wszyscy z nich doświadczali czegokolwiek ponad zwykłą chandrę. Z tego samego powodu, jak już wspomniałem, wyznawanie w naszych czasach własnej melancholiczności nie jest szczególnie dobrze widziane w towarzystwie. Wielcy melancholicy XX wieku zazwyczaj przedstawiali się światu jako ironiści i szydercy – warto wspomnieć choćby Woody’ego Allena. Może szkoda, że Starobinski w swoich wywodach zatrzymał się trochę wcześniej.

Jean Starobinski
„Atrament melancholii”, tłum. Krystyna Belaid, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2017, 540 stron.

Paweł Majewski
ur. 1978, pracownik Instytutu Kultury Polskiej UW.
POPRZEDNI

recenzja  

ciche psy, poezja

— Marcin Świątkowski

NASTĘPNY

varia felieton  

Perły z odwiertu (5): 10 rzeczy, które chcieliście wiedzieć o Jerzym Pilchu, ale baliście się zapytać Eweliny Pietrowiak

— Jakub Nowacki