fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Maciek Bielawski

"Twarde parapety", Wydawnictwo Osobno, Kraków 2016, s. 236.

Książek o niełatwym dzieciństwie trochę już powstało. Niedawno dołączyła do nich spora reprezentacja tych pisanych przez roczniki 80. (i późne 70.), których autorzy na różne sposoby rozprawiają się z okresem transformacji. Jednak takiej książki jak „Twarde parapety” Maćka Bielawskiego do tej pory jeszcze nie było. Debiutujący autor wykonał największy ukłon w stronę zwykłego czytelnika, który nie musi być obeznany ze współczesną kulturą, nie musi nawet przyjmować określonej perspektywy politycznej.

Zanim przyjrzę się debiutanckiej powieści Bielawskiego, postaram się dokonać krótkiego przeglądu strategii, jakie przyjmują polscy pisarze mierzący się z tematem dzieciństwa spędzonego w schyłkowym PRL-u. Do grona komentatorów lub kontestatorów przełomu należą Olga Drenda, Dorota Masłowska, Zośka Papużanka czy Sylwia Chutnik, choć jest ich – i prawdopodobnie będzie – coraz więcej.

Komentatorów lub kontestatorów transformacyjnego przełomu jest – i prawdopodobnie będzie – coraz więcej

Najbardziej popularny stał się niedawno, głównie za sprawą Olgi Drendy, duchologiczny sposób przedstawiania czasów przełomu. Taka opowieść, która, niejako w charakterze modelu została zaprezentowana w „Duchologii polskiej”[1], składa się z majaków – obrazków społecznych utrwalonych na wyblakłych zdjęciach, pocztówek, plakatów, niejasnych wspomnień czy nagrań wideo słabej jakości, co wszystko razem tworzy zbiór chwilowo atrakcyjnych wizji lepszego świata w polskim wydaniu. Powstaje fragmentaryczna opowieść atrakcyjna dla czytelnika, jednak wyraźnie ustawiająca go w roli odbiorcy kultury – obserwatora i świadomego konsumenta pewnych artefaktów, które, choć ich zakres nieustannie poszerza granice naukowości (nawet w wersji popularnej), nie są jednak tym samym co zapis doświadczeń pojedynczego człowieka. Patrząc duchologicznie na okres transformacji, który Drenda określa nawet jako epokę duchologiczną (od reform gospodarczych wprowadzanych w połowie lat 80. do 1994 roku, kiedy weszła w życie ustawa antypiracka), otrzymujemy pewien świat w pigułce; mamy złudzenie objęcia całości, ponadto miłego i ironicznego zdystansowania się do obietnic, które nie zostały spełnione, lub szybko przestały być atrakcyjne.

Podobne emocje mogą towarzyszyć lekturze felietonów Doroty Masłowskiej, „Jak przejąć kontrolę nad światem nie wychodząc z domu”. Masłowska również przywołuje dawne popkulturowe fenomeny i na nowo je interpretuje, zaprasza do przeżycia przygody bazującej na odkrywaniu – po czasie – niedoskonałości tego, co wydawało się obiecujące i nowoczesne. W odróżnieniu od Drendy, zdaje się jednak sugerować, że „epoka duchologiczna” wcale się nie skończyła. Współczesne programy telewizyjne, które opisuje we własnym stylu, serwują podobnego rodzaju emocje: kreują wizje lepszego świata i jednocześnie go ośmieszają, proponują widzom zarówno rolę konsumentów „celebrytyzmu” jak i jego krytyków, którzy w każdej chwili – podobnie do autorki – mogą zacząć zarządzać emocjami wywołanymi przez popkulturę.

Ta „dziecięca”, przyjemna, nieograniczona w wyobraźni perspektywa „wspólnej zabawy” proponowana czytelnikom przez Drendę i Masłowską jest jednak dzieciństwem odzyskanym; takim, do którego mamy dostęp po nabyciu pewnej wiedzy, czy raczej doświadczenia jako odbiorców tekstów kultury. Masłowska precyzuje zresztą we wstępie swoją perspektywę: „Będzie on [cykl felietonów] kierowany do ludzi takich jak my, nadwrażliwych, zdziwaczałych, emocjonalnie pokiereszowanych humanistów, na których psychice niezatarte piętno odcisnęły niepowodzenia w grach zespołowych, trądzik na plecach i nieudane próby przeskakiwania przez kozła”. Parafrazując piosenkę zespołu Turbo, dorosłe dzieci nie mają już żalu, przepracowały traumy i chcą teraz podzielić się nową perspektywą spojrzenia na życie nawiedzane przez popkulturę, a może nawet ukształtowane przez nią.

Perspektywa »wspólnej zabawy« proponowana czytelnikom przez Drendę i Masłowską jest dzieciństwem odzyskanym, do którego mamy dostęp dopiero jako doświadczeni odbiorcy kultury

Bliższe perspektywy Bielawskiego i bardziej dosłowne wizje dzieciństwa w późnych latach 80. przedstawiają Zośka Papużanka w powieści „On” oraz Sylwia Chutnik w „Jolancie”. Ich propozycje z jednej strony można postrzegać „duchologicznie”, biorąc pod uwagę pojawianie się pewnych fenomenów, np. programów Anatolija Kaszpirowskiego czy mody na szydełkowane serwetki kładzione na telewizorach, z drugiej strony ważniejsza od elementów świata przedstawionego jest w ich powieściach fabuła, która przedstawia okres dojrzewania bohaterów i ich relacje z trudnymi rodzicami.

U Papużanki jest to pewna gra z narracją prowadzoną na przemian przez matkę, syna, czy jego koleżankę. Dominująca wydaje się perspektywa troskliwej i kochającej matki, która cieszy się z sukcesów Śpika, do których należy dostanie się do technikum i praca motorniczego w krakowskim MPK. Nie jest jednak w stanie pogodzić się z tym, że dziwaczny syn dorasta. Przepełniona miłością i humorem historia kończy się tragicznie i jest dokładnym przeciwieństwem „Jolanty” – ta dramatyczna, smutna i monotonna „ballada” o opuszczonej przez rodziców dziewczynce z bloku ma szczęśliwe (a właściwie otwarte) zakończenie.

Pozostanę jeszcze przez chwilę przy „Jolancie”, bo historia Maćka z „Twardych parapetów” może się wydać podobna do propozycji Chutnik. W obu książkach mamy do czynienia z historią dzieci wychowywanych w blokowiskach. Maciek przesiaduje godzinami na parapecie, podobnie Jola wygląda przez okno i patrzy na kominy żerańskiej elektrociepłowni. Rodzice obojga bohaterów mają problem z alkoholem, dzieciom towarzyszy niezrozumienie i żal związany z porzuceniem, który bywa niwelowany przez kolejne atrakcje zapewniane przez raczkujący kapitalizm. Ich świat, chociaż w wyobraźni jest rozległy i kolorowy, w praktyce ogranicza się do szarego blokowiska i jego mieszkańców, którzy bywają „podejrzani” lub niebezpieczni, czego doświadczyła szczególnie Jola, molestowana przez jednego z sąsiadów.

Zdawałoby się, że to właśnie Sylwia Chutnik, specjalizująca się w warszawskich panoramach społecznych, pokazuje swoim czytelnikom „samo życie”. A jednak opowieść o Jolancie nie jest, w mojej ocenie, historią każdego z nas. Jest subiektywną – i negatywną – oceną transformacji, która w niczym nie wpłynęła na tragiczny los mieszkańców blokowisk, przeciwnie – jeszcze pogłębiła obecną tam patologię. „Łatwo powiedzieć: zmień pracę. Gospodarka szalała. Prywatna inicjatywa była dobra dla tych, którzy mieli jakieś oszczędności. A tu wszystko szło na bieżące sprawy”. (…). „Na pociechę za poprzednie czasy, ku ogólnej chęci gromadzenia i posiadania (…) były więc prezenty, jakieś duperele poupychane w torbach, reklamówkach, eksplozja dobrobytu”. Dorosła Jolanta w niczym nie różni się od małej Joli. Warszawska autorka akcentuje środowiskowy determinizm, bohaterowie Chutnik są bezwolnymi ofiarami swoich czasów. Przez moment wydaje się, że Jolanta zostanie ofiarą w sposób dosłowny: „kazały jej biec brudne ściany bloku, wycieraczki spod drzwi uszargane błotem z kanału. Z domu się urwać kazały zerwane spłuczki do kibla i na wpół zjedzony tynk ze ściany”. Blokowi na żerańskim osiedlu „scenariusz pisał ktoś typowy, normalny i katolik”.

Zdawać by się mogło, że nie możemy być już bliżej tkanki życia. A jednak narracja w „Jolancie” prowadzona jest w trzeciej osobie, co pewien czas dystansujemy się od kłopotów nieszczęśliwej dziewczyny na rzecz komentarza osoby z zewnątrz – osiedlowego bajarza, który surowo ocenia polską rzeczywistość czasów przełomu. Sytuuje to powieść Chutnik bliżej publicystyki niż takiej prozy, która zaprasza do utożsamienia się z głównym bohaterem.

Na tym tle „Twarde parapety” mogą wydawać się powieścią wpisaną w pewien nurt, powielającą opowiedziane już historie – ze szkoły, osiedla czy ciasnego mieszkania. W mojej ocenie jest jednak inaczej: Bielawski jako pierwszy autor wykazał się daleko idącą konsekwencją: mówiąc o dzieciństwie porzuca perspektywę współczesną; świat widziany oczami dziecka nie jest zapośredniczony z popkultury ani dyskursów medialnych. Ponadto autor nikogo nie oskarża, zarówno na poziomie wielkiej historii jak i rodzinnych narracji (bo czy chcemy za coś winić młodego Polaka, który wykorzystał szansę wyjazdu na Zachód? Albo matkę, która próbuje samodzielnie wychować syna w realiach schyłkowego PRL-u?). Tym samym nie poznajemy Bielawskiego ani jako publicysty, ani nowego uczestnika współczesnego życia literackiego, który wiele przeczytał, odsłuchał, obejrzał i spieszy z błyskotliwym komentarzem. Przeciwnie – skromny autor wyznał w wywiadzie dla „Reflektora”: „Nie jestem pisarzem. Jestem autorem jednej książki i kilku opowiadań”

Skromny autor wyznał w wywiadzie: »Nie jestem pisarzem. Jestem autorem jednej książki i kilku opowiadań«

Powieściowy Maciek od początku do końca jest dzieckiem i z tej perspektywy opisuje rzeczywistość, którą zna: mieszkanie w świdnickim bloku, paczki nadchodzące z Niemiec od wyidealizowanego ojca, coraz bardziej znerwicowaną i samotną matkę oraz kolegów ze szkoły, którzy są jednocześnie różni i zwyczajni, przede wszystkim zaś – niestali. Ma świadomość wyjątkowości: „Tato wyjeżdża do Niemiec żółtym fiatem 132. (…) Kiedyś nas ściągnie. To pewne. W tym jesteśmy lepsi, że nas ściągnie”, a jednak się jej wstydzi; chce być lubiany przez kolegów i wypaść przed nimi jak najbardziej „normalnie”. To poszukiwanie przez chłopca normy i pewnej prawdy o rzeczywistości będzie napędzało akcję powieści.

Mimo, że wraz z dorastaniem chłopiec zdaje sobie sprawę z niemożności spełnienia obietnicy ojca, w życiu poczciwego Maćka niewiele się zmienia. Towarzyszy mu zestaw podstawowych emocji: nadzieja na przeprowadzkę do Niemiec, współczucie mamie, krótkie chwile radości w zabawie z kolegami, wstyd związany z narodzinami przyrodniego brata, czy wreszcie nienawiść do ojca. Narrator nie epatuje przemocą czy wulgarnością, żadna postać nie jest napiętnowanym antybohaterem. Nikt nie jest święty ani okrutny, wszyscy są ludzcy i niedoskonali.

Motywem powtarzającym się w powieści są zapachy, które wywołują skojarzenia oparte na emocjach. („A potem kąpię się w pianie z paczki o zapachu zielonego jabłuszka, zapach Niemiec, zapach tego świata, od dawna miałem w nim być, zapach tej łazienki”.) W sposób typowy dla dziecka Maciek „rejestruje” świat empirycznie – różnymi zmysłami i na tej podstawie decyduje, kto spośród otoczenia jest bardziej czy mniej sympatyczny. Chłopiec uparcie próbuje uporządkować sobie świat w taki sposób, aby nie tracić do nikogo zaufania, zachować resztki naiwnej wiary dotyczącej ludzi, którzy mają odegrać rolę w jego życiu.

A potem kąpię się w pianie z paczki o zapachu zielonego jabłuszka, zapach Niemiec, zapach tego świata, od dawna miałem w nim być, zapach tej łazienki

Pojawiają się też – obecne w „Duchologii” – motywy designu; jednym z czynników decydujących o „statusie społecznym” jest, w oczach chłopca, wygląd ścian. Najwyżej w hierarchii znajdują się te rodziny, których mieszkania wyłożone są boazerią, jednak do momentu, w którym rodzina pewnego wojskowego nie oskarża ojca Maćka o szpiegostwo. Wtedy, za sprawą atrakcyjnej koleżanki, zostają dowartościowane ściany pomalowane na biało, zaś najnudniejsze i najbardziej prozaiczne są znane z własnego mieszkania tapety.

W przeciwieństwie do Joli, chłopiec nie definiuje siebie jako dziecka z rozbitej czy patologicznej rodziny, chociaż ma świadomość kłopotów mamy z alkoholem. Usiłuje na swój sposób kochać oboje rodziców i konstruować wyobrażenia na ich temat, co więcej, zaciekle ich broni i nie chce zdradzać ich tajemnic.

Pierwszoosobowy narrator nie mówi nic o polityce, bo też dziecko nie widzi jej w sposób abstrakcyjny. Zauważa jednak, że w Polsce coś się zmienia, bo „prestiż” zagranicznych prezentów powoli maleje: „Jadę w nowej czapce. W autobusie widzę, że nie ja jeden mam taki komplet. Czuję, że coraz bardziej jestem stąd”; „Kończą się nam pieniądze, wszystko drożeje, paczki od taty coraz mniejsze i coraz rzadziej przychodzą”. Idealizm Maćka wynikać może z czytanych lektur. Co nietypowe dla obrazków z czasów transformacji, jest wierniejszym gościem biblioteki niż widzem telewizyjnym. Ulubioną powieścią są „Dzieci z Bullerbyn”, w której połączone są dwa największe marzenia chłopca: życie we względnym dobrobycie oraz serdeczna przyjaźń z rówieśnikami. Jest bardziej szczęśliwy od Jolanty, bo mimo podobnych warunków życia, prywatnych rozczarowań i niejasnych perspektyw, udało mu się wytworzyć rodzaj literackiej wyobraźni i idealizmu, który trudno będzie złamać.

Ani narrator, ani bohaterowie „Twardych parapetów”nie mają wyrazistych poglądów. Wszyscy próbują na swój sposób godnie – na przełomie lat 80. i 90. było to niemal jednoznaczne z różnego rodzaju kombinowaniem, co skrzętnie odnotowuje uczeń podstawówki. Można metaforycznie powiedzieć, że Polacy, niczym dorastający Maciek, nie byli wówczas dobrzy albo źli, ale raczej naiwni i nieporadni.

Czy transformacja przyniosła więcej szkód czy pożytku, jak sobie radzą w życiu i dlaczego mogą być niezadowoleni dorośli przedstawiciele roczników 80., tego się z tej książki nie dowiemy. Możemy za to oddać się wspomnieniom, w których „znajdą coś dla siebie” dwudziesto-, trzydziesto- czy czterdziestolatkowie. Bielawski opisuje nie tyle koniec pewnej epoki gospodarczej i politycznej, ile czasy, w których ważne było zaufanie i międzyludzkie układy (oczywiście nie zawsze poprawne i uczciwe – przeciwnie: chwiejne, chwilowe, kosztujące wiele emocji). To ostatnie lata przed epoką self-made-manów, coachingu, mody na asertywność czy internetowych kreacji.

Czy właśnie ze względu na swoją zwykłość i – być może banalny w dobie popularności powieści postmodernistycznej – realizm, książka nie znalazła uznania wśród redaktorów wydawnictw i ukazała się nakładem własnym autora? Czy zabrakło w niej, charakterystycznej dla naszych czasów, „dorosłej” ironii i jednoznacznej oceny? A może nowatorskiej estetyki albo języka? Moim zdaniem – niczego nie zabrakło. Powieść jest syntezą doświadczenia wszystkich żyjących w emocjonalnym rozdarciu między trudnymi domownikami a trudnymi nieobecnymi, wszystkich, dla których „napędem życiowym” przez wiele lat jest nadzieja, później – poczucie odpowiedzialności. Maciek jest naiwny, ale nie śmieszny; z jakiegoś powodu dajemy mu prawo do dziecięcych wyobrażeń, w większym stopniu współczujemy niż litujemy się. Być może dlatego, że Bielawski „opowiedział” dzieciństwo późnych lat 80. będąc jak najbliżej pojedynczego człowieka i jednocześnie właśnie dla niego.

 

[1] Jest to odwołanie do teorii ‘hauntology’ Jacquesa Derridy, zgodnie z którą współczesna Europa jest „nawiedzana” przez widma historii. Badania nad widmontologią w Polsce prowadzili również Jakub Momro („Widmontologie nowoczesności”) i Andrzej Marzec („Widmontologia”).

Maciek Bielawski

"Twarde parapety", Wydawnictwo Osobno, Kraków 2016, s. 236.

Zofia Ulańska
ur. 1993, doktorantka na Wydziale Polonistyki UJ, absolwentka krytyki literackiej. Redaktor naczelna portalu „Strona tytułowa”, publikowała też w „Polonistyce”, „Kontraście” i magazynie „Magnifier”. Związana z Krakowem i rodzinną Łodzią, gdzie debiutowała jako autorka scenariuszy operowych w ramach projektu „Ale! Opera”.
POPRZEDNI

recenzja  

Spokojnie, to tylko lata 90.

— Rafał Wawrzyńczyk

NASTĘPNY

varia poezja  

Zła poezja

— Marceli Szpak