mocuj cumy/ z chęci nici!
J. Mueller, „przepraszam którędy prosto”
Piszę szybko, bo nie mam zbyt dużo czasu, a jego kawałek, przeznaczony na napisanie tego tekstu, kurczy się z każdą chwilą. „Piratów dobrej roboty” Joanny Mueller, książkę zawierającą 10 wierszy dla dzieci, należy czytać jako kolejny tomik poetycki autorki. Przede wszystkim dlatego, że tak chce sama Mueller, która zaplanowała w „Piratach…” miejsce dla jej regularnych czytelników. W formie delikatnej sugestii widać tę chęć pisania dla dwóch grup („dorosłych” i „dzieci”) we fragmencie rozmowy, którą z Mueller przeprowadziła jej córka Maria Liczner: „Czy chciałam, żeby ta książka była także dla »dużych czytelników«? Oczywiście, że tak!”.
Temat powraca znacznie ostrzej w eseju „Hmm, aha, pff, czyli o piraceniu pisania”, opublikowanym (podobnie jak wspomniany wywiad) w „biBLiotece” przy okazji premiery „Piratów…”, tworzącym bardzo wyrazisty kontekst dla lektury tomiku. To w nim widać, że niepozorna książka, łatwa do zignorowania w końcoworocznych podsumowaniach poetyckich 2017 r., stanowi de facto wyzwanie, jakie Mueller rzuca współczesnym standardom życia literackiego. Zdaniem autorki „Wylinek” pisanie książek dla dzieci jest bowiem traktowane przez kolegów i koleżanki po fachu jako „zboczenie z toru »prawdziwej literatury« i »fatalny« skręt ku tej dziecięcej”, bezpowrotne przeistoczenie się kobiety-pisarki w kobietę-matkę, przemiana Autonomicznego Podmiotu bawiącego się pisaniem w podległą domowym obowiązkom pod-miotkę, bawiącą już tylko dzieci.
Woltą przeciw seksistowskim stereotypom umężczyźniającym[1] sytuację pisarki-matki była właściwie każda książka (eseistyczna lub poetycka), którą Mueller napisała od momentu urodzenia pierwszego ze swojej piątki dzieci. Bo przecież szybko stało się jasne, że doświadczenie macierzyństwa to dla Mueller również problem pisarski, zachęta do radykalnego przemeblowania swojego poetyckiego warsztatu.
„Piraci…” stanowią kolejny przykład Muellerowego eksperymentowania z językiem poetyckim tak, aby zmieścić w nim swoją swojość – kto wie, czy nie bardziej radykalny niż wcześniejsze książki poetki. O ile bowiem, ogólnie rzecz biorąc, w tomikach „dla dorosłych” Mueller inspirowała się językowymi odkryciami swoich dzieci na zasadzie słownych zapożyczeń włączanych w wiersze o lingwistycznym rodowodzie, o tyle teraz wybiera kompletnie odmienną poetykę (rymowany, zrytmizowany, sylabiczny wiersz), a z „pacholęcych fraz”, „językowych olśnień i wynalazków” tworzy podstawę lub zalążek dla konkretnej bajki. Nie bez powodu autorka informuje na samym początku, że książka została napisana „we współpracy z Marią, Janem, Agnieszką i Józefem. Dzięki, Załogo! Bez Was nie wsiadłabym na tę łajbę”. I nie bez powodu tytułowa bajka nosi podtytuł „poemat na spółę”[2]. Zamiast trzymać się podziału pracy (Mueller-poetka, Mueller-matka), autorka „intima thule” kwestionuje samą zasadę podziału i skleja ją po swojemu. Zamiast podążać samotnie w kierunku interpretatora „z ręką mocną w precyzję i skalpel” znanego z wiersza „drążel”, Mueller chce teraz, abyśmy w czasie lektury pamiętali, że „płynie katamaranem rymów z dziecięcą załogą” do innych dzieci oraz (nie: przede wszystkim) do krytyczek uzbrojonych w analityczne skalpele.
»Piraci…« stanowią kolejny przykład Muellerowego eksperymentowania z językiem poetyckim tak, aby zmieścić w nim swoją swojość
A płynie po morzu zakreślonym przez Hélène Cixous w „Śmiechu meduzy”. Oprócz wspólnotowego, rodzinnego charakteru „Piratów…”, w „Hmm, aha…” poetka podkreśla bowiem także swoje miejsce w całym tym pirackim bałaganie: „»Piraci…« – choć współrealizowani załogowo, a może właśnie dzięki temu – są MOJĄ pisarską potrzebą, równie ważną (i odważną) jak wszystkie inne”. Potrzebą, która (dopowiadam za świetnie pasującymi tutaj „Liniami kobiecości…” Joanny Bednarek) nie musi wynikać z traktowania poezji jako pola ambicjonalnej walki o bycie w awangardzie czy bycie w klinczu z (męskim) Kanonem, lecz jest kwestią pragnienia, również mogącego zamieszać w odbiorczych zwyczajach dzielących literaturę na tę „poważną” i „niepoważną”, „męską” i „kobiecą”.
Czasu mam niewiele. Dokładnie tyle, aby pokazać, co czeka na dorosłe czytelniczki w samych bajkach składających się na „Piratów dobrej roboty”, i aby przedstawić książkę, która nie tylko dla nich została napisana.
***
Porównanie „Piratów…” z wcześniejszymi książkami poetyckimi Mueller pozwala zauważyć, że w jej przypadku różnica między poezją dla dużych a poezją nie tylko dla dużych nie przebiega na linii wiersz „awangardowy” – wiersz „tradycyjny”. Na czym więc polega różnica między Mueller jako (współ)autorką bajek[3] a Mueller z np. „intima thule”? Odpowiedź można znaleźć w otwierającym książkę utworze „Wierszowiązałki”, stanowiącym z kolei rozpisaną na sześć strof odpowiedź na inne pytanie – „Po co są wiersze?”:
Po szóste, siódme,
setne i jeszcze…
Gdy stosów słówek w głowie nie zmieszczę
i mi wyskoczy jak guz spod grzywki
strasznie gadulski Wielkolud Myślny,
co pomysłami spruje mi czapkę –
wtedy go rymem za fraki capnę,
na sofie strofek usadzę drania
i Wam zostawię… do poczytania!
„Stosy słówek” przeobrażające się w rozgadanego „Wielkoluda Myślnego” to dość jasny i niepozbawiony autoironii obraz poetyki znanej z „dorosłych” wierszy Mueller, tworzących bardzo często wielopoziomowe (stylistyczne, dyskursywne, intertekstualne…), błyszczące znaczeniami konstrukcje. Podmiotka utworu obawia się, że zawarty z dziecięcą załogą pakt zostanie złamany, gdy Wielkolud Myślny przejmie władzę nad tekstem i wystraszy dzieci. Sposobem na okiełznanie lingwistycznego furor poeticus jest – wybaczcie mi akademicki skręt – wiersz à la strukturalizm, którego fundament stanowi podział na podobnie skonstruowane wersy, wyznaczane i wiązane ze sobą m.in. przez rymy oraz strofy (Mueller, która drzewiej prowadziła zajęcia z poetyki na warszawskiej polonistyce, doskonale go zna). Właściwa „dorosłej” poetyce Mueller słowiarska wyobraźnia nie ma jednak zniknąć, lecz przydać się do innych celów – w końcu Wielkolud zostaje capnięty rymem i usadzony na sofie strofek, a nie przegnany. W bajkach dla dzieci Mueller korzysta bowiem z tych samych środków, które towarzyszyły jej pisaniu już wcześniej.
Na poziomie kompozycji całej książki, którą spaja tematyka zwierząt, morskiego życia oraz relacji rodzice-dzieci, „Piraci…” to kolejny tomik-koncept, tak jak „Zagniazdowniki…” czy „intima thule”. Również językowo Mueller bawi się tak, jak robić to zwykła: wierszem bliskim poezji konkretnej (feministyczna „Ódka na część morskiego konia” wraz z utworem wprowadzającym), całą paletą samo- oraz spółgłoskowych ech tworzących mniej lub bardziej wyraźne rymy („Piratów rozbój nie nęci, /Wolą od dobra procencik, ahoj!”) i aliteracje („Już się nie bocz i nie bucz, będą bale”), neologizmami słowotwórczymi („niedoryb” z bajki „O tym, jak smutny Wieloryb zaakceptował w sobie Niedoryba”), sugerowaniem pokrewieństwa między podobnie brzmiącymi wyrazami („manat”, prawdziwy ssak wodny, to u Mueller zwierz, któremu się wydaje, że ma na to czas) czy tworzeniem iście Carrollowskich słów-kufrów („manatka”, żeńska wersja manata, to zbitka wyrazów „matka”, „manat” oraz „manatki”).
Trzymając się znanych sobie chwytów artystycznych, Mueller nie przestaje w „Piratach…” pisać własnym językiem, który jednocześnie, kształtując się wedle rymów, podziału na strofy, określonej liczby sylab, „wpuszczając” językowe współautorstwo dzieci, mówi do innych czytelniczek niż dotąd. Poprzez takie, a nie inne ukształtowanie wierszy tworzących książkę, poetka gra na nosie wszystkim znajomym po fachu, którzy_które wzdychali na wieść o jej następnym literackim przedsięwzięciu. Sygnatura Mueller nie znika, zostaje tylko pokolorowana kredkami przez jej dzieci.
Sygnatura Mueller nie znika, zostaje tylko pokolorowana kredkami przez jej dzieci
Jednak zabawne, w bardzo nienachalny sposób mądre historie o bojakach, opiekuńczym koniku morskim czy smutnym wielorybie, oprócz tego, że mogą sprawić przyjemność dzieciom, tworzą również inną, arcywspółczesną opowieść, przemykającą między wersami poszczególnych bajek: opowieść o braku czasu. To w niej, oprócz tropów, Mueller zapisuje siebie.
Poetka sygnalizuje znaczenie problemu (braku) czasu od samego początku „Piratów…”, kiedy w „Wierszowiązałkach” na pytanie „Po co są wiersze?” odpowiada „Po pierwsze:/ by zapełniła się nami kanapa”. Wspólna lektura wierszy składających się na książkę (a w przypadku najmniejszych dzieci: ich słuchanie) ma ponownie powiązać ze sobą poszczególnych członków rodziny, połączyć ich w jednym miejscu i czasie:
wiersz to zakątek,
gdzie czas przez palce wolniej przecieka,
a człowiek siada bliżej człowieka,
i nawet jeśli są pogniewani,
to tu się wiążą słów węzełkami.
Negatywem opisanej w „Wierszowiązałkach” lektury jako odzyskiwania wspólnego czasu jest jego tracenie wśród chmary rzeczowników odczasownikowych („szykowaniem”, „obieraniem”, „siekaniem”, „nastawianiem” itp.), wyliczonych przez Mueller w „Hmm, aha, pff…”, które określają codzienność matki czwórki dzieci. Nie bez powodu w „Piratach…”, pisanych z jednej strony przeciw tej „nudzie codzienności”, z drugiej zaś przez nią ukształtowanych, czytelniczka co rusz natrafia na tę problematykę. Przykładowo: w bajce „Zajęczanka…” rodzice zostają utożsamieni z wyrażeniami, którymi odganiają od siebie dzieci, czyli z „ZARAZAMI” oraz „ZACHWILAMI”, co skutkuje znikaniem pociech w praktykach „czas zabijających” (podobnie dzieje się w „Łazi lewek po levelach”). Z kolei w wierszu „Manatki manatki (długa bajka o zwlekaniu)” tytułowa manatka nie może zrealizować marzenia o popłynięciu do Morza Bałtyckiego, gdyż wciąż na drodze jej pragnienia staje małżeństwo, ciąża czy choroba.
Obrazy braku czasu, tracenia czasu czy tracenia bliskich w nudzie (czyli bezczasie) powracają w „Piratach…” bardzo nienachalnie, podobnie jak drobiny z języka ekonomii czy internetu, i nie scalają się w „wymowę” czy „morał”, co tym mocniej nakierowuje czytelniczkę na warunki możliwości tej wypowiedzi poetyckiej – na opisane w „Hmm, aha, pff…”, a przebijające przez jej ostatnią książkę, trudności bycia kobietą-matką-poetką, które Mueller postanawia użyć w swojej poezji po to, by je przekroczyć.
Napisałbym coś więcej. Napisałbym o złamanym zakończeniu „Piratów…”, czyli dziwnej hienie Irenie, która „pierwsza/ ze swym smutkiem mi wlazła do wiersza”. Albo o ilustracjach Marianny Sztymy, o których zdążyłem tylko wspomnieć w przypisie. Albo o tym, jak w „poemacie na spółę” da się wychwycić momenty, w których dzieci dorzucają coś od siebie i zaburzają tym samym rytm wiersza.
Napisałbym, ale ani ty, ani ja, ani Joanna Mueller, już nie mamy na to czasu.
[1] Aby użyć sformułowania z artykułu Jana Baudouina de Courtenay, Jak się umężczyźnia nasze myślenie, „Stery” 1911, nr 8–9, s. 15–16.
[2] Swoją drogą jest to jedno z najgenialniejszych sformułowań nazywających relacyjność pracy poetyckiej, jakie znam. Bardzo bym się ucieszył, gdyby „na spółę” zastąpiło wielosylabowe koszmary, jakimi są słowa „partycypacja” czy „kooperacja”.
[3] Niestety nie mam czasu na napisanie więcej o ilustracjach do książki, których autorką jest Marianna Sztyma, kolejna współautorka tej współautorskiej książki. A szkoda, bo są one piękne. Rysowniczka nie tylko ilustruje wierszy Mueller, lecz rozwija zarysowane w nich obrazy i sytuacje, interpretując je w ramach swojego stylu (najwyraźniej widać to w „Smuteczku o hienie Irenie”). Zaletą jej prac jest jednak przede wszystkim ich zróżnicowana, a jednocześnie spójna estetyka: prawdziwa lub udawana technika kolażu spotyka się w rysunkach Sztymy z wyraziście zarysowanymi postaciami ludzkimi, zwierzęcymi, rzutowanymi na „sprejowe” rozpryski kolorów, które rzadko układają się w geometryczne kształty („Łazi lewek po levelach”).
Joanna Mueller
"Piraci dobrej roboty", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017, s. 100.
ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, redaktor portalu niewinni-czarodzieje.pl, członek redakcji czasopisma „Tekstualia”. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „Kulturze Liberalnej”, „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim” oraz w „Zagadnieniach Rodzajów Literackich”.